Kołnierz i ramiona płaszcza Yossarian miał zupełnie przemoczone. Skarpetki miał wilgotne i zimne. Kolejna latarnia nie paliła się, klosz był rozbity. Budynki i jakieś nieokreślone kształty przepływały obok niego bezdźwięcznie, niby unoszone niezmiennie na powierzchni cuchnącej, ponadczasowej rzeki. Minął go wysoki zakonnik z twarzą ukrytą całkowicie pod szorstkim, szarym kapturem, zasłaniającym nawet oczy. Z tyłu usłyszał kroki człapiące po kałużach i przestraszył się, że będzie to znowu bose dziecko. Otarł się o wychudłego, truposzowatego, smętnego mężczyznę w czarnym nieprzemakalnym płaszczu, z gwiaździstą blizną na policzku i lśniącym zniekształconym wgłębieniem wielkości jajka na skroni. Zmaterializowała się młoda kobieta w człapiących słomianych sandałach, z całą twarzą zeszpeconą ohydną różowo-białą oparzeliną, zaczynającą się od szyi i przechodzącą krwistą, pofałdowaną masą przez oba policzki aż na czoło. Yossarian nie mógł na to patrzeć i zadrżał. Nikt jej nigdy nie będzie kochał. Czuł się podle; zapragnął położyć się z jakąś dziewczyną, którą mógłby kochać, która by go ukoiła, podnieciła i utuliła do snu. Na Pianosie czekała na niego banda pałkarzy. Dziewczyny rozpędzono. Hrabina i jej synowa już mu nie wystarczały; był już za stary na rozrywki, szkoda mu było czasu. Lucjana znikła, może już umarła, a jeżeli nie, to wkrótce umrze. Gdzieś się podziała piersiasta dziwa Aarfy'ego ze swoją sprośną kameą, a siostra Duckett wstydziła się go, ponieważ odmawiał udziału w dalszych akcjach bojowych, co groziło skandalem. Jedyną znaną mu w pobliżu dziewczyną była nieładna pokojówka z apartamentów oficerskich, z którą nikt nigdy nie spał. Na imię miała Michaela, ale lotnicy słodkimi, pieszczotliwymi głosami obrzucali ją najgorszymi wyzwiskami, a ona chichotała z dziecięcą radością, gdyż nie rozumiała angielskiego i myślała, że prawią jej komplementy i puszczają dobroduszne żarciki. Była zachwycona i oczarowana wszystkimi ich szalonymi wyczynami, których bywała świadkiem. Była zadowoloną z życia, prostoduszną, zapracowaną dziewczyną, nie umiała czytać i z trudem tylko potrafiła się podpisać. Miała proste włosy koloru przegniłej słomy, żółtawą skórę, oczy krótkowidza i nikt z lotników nigdy z nią nie spał, ponieważ nikt nie miał na nią ochoty, nikt z wyjątkiem Aarfy'ego, który ją zgwałcił raz tego właśnie wieczoru i potem trzymał ją w szafie na ubrania, zatykając jej dłonią usta, prawie przez dwie godziny, aż syreny ogłosiły godzinę policyjną i dziewczyna nie mogła już wyjść z domu.
Wtedy wyrzucił ją przez okno. Jej trup wciąż jeszcze leżał na chodniku, kiedy nadszedł Yossarian i grzecznie utorował sobie drogę przez krąg uroczystych sąsiadów z bladymi latarkami, którzy rozstępowali się przed nim obrzucając go pełnymi nienawiści spojrzeniami i wskazując z goryczą okna na drugim piętrze w swoich poufnych, ponurych, oskarżycielskich rozmowach. Yossarianowi serce podskoczyło ze strachu i przerażenia na żałosny, złowieszczy i krwawy widok zmiażdżonego ciała. Dał nura do hallu i wbiegł po schodach do mieszkania, gdzie ujrzał Aarfy'ego, który przechadzał się nerwowo z nadętym, nieco niepewnym uśmiechem. Aarfy był jakby nieswój, kiedy obracając w palcach fajkę zapewniał Yossariana, że wszystko będzie w porządku. Nie ma się czym przejmować.
– Zgwałciłem ją tylko raz – wyjaśnił. Yossarian był wstrząśnięty.
– Przecież ty ją zabiłeś, Aarfy! Zabiłeś ją!
– Musiałem to zrobić, po tym jak ją zgwałciłem – odpowiedział Aarfy z wyższością. – Nie mogłem przecież pozwolić, żeby nas obgadywała, prawda?
– Ale dlaczego jej w ogóle dotykałeś, ty głupi bydlaku? – zawołał Yossarian. – Dlaczego, jak potrzebowałeś dziewczyny, nie wziąłeś sobie jakiejś z ulicy? Miasto roi się od prostytutek.
– O, co to, to nie… – pochwalił się Aarfy. – Nigdy w życiu nie płaciłem za te rzeczy.
– Aarfy, czyś ty oszalał? – Yossarian prawie nie mógł wydobyć słowa. – Zabiłeś dziewczynę. Wsadzą cię do więzienia!
– E, nie – odpowiedział Aarfy z wymuszonym uśmiechem. – Nie wsadzą starego, poczciwego Aarfy'ego do więzienia. Nie za zabicie tej dziewczyny.
– Wyrzuciłeś ją przez okno. Leży na ulicy.
– Nie ma prawa tam leżeć – odpowiedział Aarfy. – Jest już po godzinie policyjnej.
– Idioto! Czy ty nie rozumiesz, co zrobiłeś? – Yossarian miał chęć chwycić Aarfy'ego za tłuste, miękkie jak gąsienice ramiona i potrząsać nim tak długo, aż coś zrozumie. – Zamordowałeś człowieka. Wsadzą cię do więzienia. Mogą cię nawet powiesić!
– E, wątpię, żeby to zrobili – odpowiedział Aarfy z dobrodusznym chichotem, mimo narastających oznak zdenerwowania. W roztargnieniu rozsypywał okruchy tytoniu, obracając w krótkich paluchach główkę fajki. – Nie, mój drogi. Nie zrobią tego staremu, poczciwemu Aarfy'emu. – Znowu zachichotał. – To była tylko służąca. Wątpię, żeby zrobili zbyt wiele szumu o jedną biedną włoską służącą, kiedy codziennie giną tysiące ludzi. Nie myślisz?
– Posłuchaj! – zawołał Yossarian prawie z radością. Nastawił uszu i patrzył, jak Aarfy'emu krew odpływa z twarzy, gdy usłyszał w oddali zawodzenie syreny. Była to syrena policyjna, która przerosła prawie natychmiast w wyjącą, przeraźliwą, napastliwą kakofonię przytłaczającego dźwięku, jaki wdzierał się do ich pokoju ze wszystkich stron naraz. – Aarfy, jadą po ciebie – powiedział przekrzykując hałas i poczuł nagły przypływ litości. – Przyjadą cię aresztować, rozumiesz? Nie możesz bezkarnie odebrać życia drugiemu człowiekowi, nawet jeżeli to jest tylko biedna służąca. Czy nie potrafisz tego zrozumieć?
– E, nie – upierał się Aarfy z niepewnym uśmiechem. – Oni jadą nie po mnie. Nie po starego, poczciwego Aarfy'ego.
Nagle pobladł. Osunął się na krzesło drżąc w otępieniu, a bezwładne, sflaczałe ręce trzęsły mu się na kolanach. Samochody zarzucając zatrzymały się przed domem. Reflektory natychmiast zaświeciły prosto w okna. Trzasnęły drzwiczki aut, rozległy się policyjne gwizdki i szorstkie, podniesione głosy. Aarfy zzieleniał. Potrząsał machinalnie głową z dziwnym, zastygłym uśmiechem, powtarzając monotonnie słabym, bezbarwnym głosem, że oni przyjechali nie po niego, nie po starego, poczciwego Aarfy'ego, nie, mój drogi, usiłując przekonać siebie samego, że to prawda, nawet wtedy, gdy ciężkie kroki zatupotały po schodach i na ich podeście, nawet gdy pięści czterokrotnie załomotały w drzwi z ogłuszającą, nieubłaganą siłą. Potem drzwi stanęły otworem i dwaj wielcy, twardzi, zwaliści żandarmi ze stalowymi oczami i kamiennymi, nie znającymi uśmiechu szczękami weszli, szybko przemierzyli pokój i aresztowali Yossariana.
Aresztowali Yossariana za przebywanie w Rzymie bez przepustki.
Przeprosili Aarfy'ego za najście i wzięli Yossariana między siebie, chwytając go pod pachy palcami twardymi jak stalowe kajdanki. Przez całą drogę na dół nie odezwali się do niego ani słowem. Dwaj inni wielcy żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali na dole przy zamkniętym samochodzie. Yossariana posadzono na tylnym siedzeniu i auto ruszyło z rykiem, torując sobie drogę przez deszcz i brudną mgłę do posterunku. Tam żandarmi zamknęli go na noc w celi z czterema kamiennymi ścianami. O świcie dali mu wiadro zastępujące latrynę i zawieźli go na lotnisko, gdzie dwaj następni ogromni żandarmi z pałkami i w białych hełmach czekali przy samolocie transportowym, który już rozgrzewał swoje silniki, kiedy podjechali, a na walcowatych, zielonych pokrywach silników drżały kropelki skroplonej pary. Żandarmi nie odzywali się także do siebie nawzajem. Nawet nie skinęli sobie głowami. Samolot leciał na Pianosę. Następni dwaj milczący żandarmi czekali na lotnisku. Było ich teraz ośmiu i wszyscy z regulaminową precyzją i dyscypliną bez słowa zapełnili dwa samochody i pojechali z pomrukiem opon, mijając cztery obozy eskadr, do budynku sztabu grupy, gdzie jeszcze dwóch żandarmów czekało na parkingu. Okrążony całą dziesiątką wysokich, silnych, zdecydowanych, milczących ludzi Yossarian ruszył do wejścia. Ich kroki chrzęściły głośno zgodnym rytmem na wysypanej żużlem ścieżce. Miał uczucie, że idą coraz szybciej. Ogarnęło go przerażenie. Każdy z dziesięciu żandarmów był tak potężny, że mógł go zabić jednym uderzeniem pięści. Wystarczyło, aby ścisnęli wokół niego swoje masywne, twarde, zwaliste ramiona, a wyzionąłby ducha. Nie miałby najmniejszej szansy ratunku. Nie widział nawet, którzy z nich trzymają go pod pachy, kiedy szedł szybko między ich zwartym dwuszeregiem. Przyspieszyli kroku i miał uczucie, że leci nie dotykając stopami ziemi, gdy tak kłusowali zdecydowanym rytmem po szerokich marmurowych schodach na górę, gdzie czekało jeszcze dwóch zagadkowych żandarmów o kamiennych twarzach, aby poprowadzić ich jeszcze szybciej wzdłuż długiej galerii otaczającej ogromny hali. Ich marszowy krok głucho dudnił na kamiennej podłodze, rozbrzmiewając w pustym wnętrzu budynku jak przeraźliwy, coraz to szybszy werbel, gdy z coraz to większą szybkością i precyzją zmierzali do pokoju pułkownika Cathcarta. Gwałtowny wicher paniki gwizdał Yossarianowi w uszach, gdy go wreszcie popchnięto ku zgubie do środka, gdzie pułkownik Korn, rozparty wygodnie tyłkiem na biurku pułkownika Cathcarta, powitał go miłym uśmiechem i powiedział: – Odsyłamy was do kraju.
40 Paragraf 22
Oczywiście był w tym jakiś kruczek.
– Paragraf dwudziesty drugi? – spytał Yossarian.
– Oczywiście – odpowiedział uprzejmie pułkownik Korn, odprawiwszy imponującą świtę potężnych żandarmów beztroskim ruchem dłoni i z lekka pogardliwym kiwnięciem głowy. Jak zwykle czuł się najlepiej, kiedy mógł sobie pozwolić na cynizm. Jego kwadratowe szklą bez oprawy połyskiwały filuternym rozbawieniem, gdy przyglądał się Yossarianowi. – Ostatecznie nie możemy odesłać was do kraju tylko dlatego, że odmawiacie latania, a całą resztę zostawić tutaj, prawda? Nie byłoby to zbyt uczciwe w stosunku do nich.
– Masz rację jak cholera! – wybuchnął pułkownik Cathcart, który tupał ciężko tam i z powrotem po pokoju jak zdyszany byk, sapiąc i wydymając wargi ze złością. – Wiem, co chciałbym z nim zrobić. Chciałbym go związać jak prosiaka i wrzucać go do samolotu przed każdym lotem.
Pułkownik Korn dał znak pułkownikowi Cathcartowi, żeby był cicho, i uśmiechnął się do Yossariana.
– Muszę wam powiedzieć, że pułkownik Cathcart rzeczywiście ma przez was masę kłopotów – zauważył z impertynencką beztroską, jakby ten fakt nie sprawiał mu wcale przykrości. – Ludzie są niezadowoleni i morale zaczyna podupadać. I wszystko to wasza wina.
– To wasza wina – zaprotestował Yossarian – bo podnieśliście liczbę obowiązkowych lotów.
– Nie, to wasza wina, bo odmawiacie latania – odparł pułkownik Korn. – Ludzie bez szemrania odbywali tyle lotów, ile żądaliśmy, dopóki sądzili, że nie mają innego wyjścia. Teraz daliście im nadzieję i poczuli się nieszczęśliwi. Więc cała wina spada na was.
– Czy on nie wie, że jest wojna? – spytał ponuro pułkownik Cathcart, nie patrząc na Yossariana i nadal chodząc po pokoju.
– Jestem pewien, że wie – odpowiedział pułkownik Korn.
– Zapewne dlatego odmawia latania.
– Czy to nie ma dla niego żadnego znaczenia?
– Czy wiadomość, że jest wojna, może podważyć waszą decyzję niebrania w niej udziału? – spytał pułkownik Korn z sarkastyczną powagą, przedrzeźniając pułkownika Cathcarta.
– Nie, panie pułkowniku – odparł Yossarian, omal nie odpowiadając mu uśmiechem.
– Tego się obawiałem – zauważył pułkownik Korn z przesadnym westchnieniem, splatając dłonie wygodnie na czubku swojej gładkiej, łysej, szerokiej, lśniącej, opalonej głowy. – Prawdę mówiąc, musicie uczciwie przyznać, że nie działa się wam tu krzywda? Karmiliśmy was i płaciliśmy wam punktualnie. Daliśmy wam medal i nawet awansowaliśmy was na kapitana.
– W żadnym wypadku nie powinienem był robić go kapitanem – zawołał z goryczą pułkownik Cathcart. – Trzeba go było oddać pod sąd polowy, kiedy spaprał tę akcję na Ferrarę i nalatywał powtórnie.
– Mówiłem ci, żebyś go nie awansował – powiedział pułkownik Korn – ale nie chciałeś mnie słuchać.
– Wcale tego nie mówiłeś. Przecież to ty kazałeś mi go awansować.
– Mówiłem ci, żeby go nie awansować. Ale ty nie chciałeś mnie słuchać.
– Powinienem był cię posłuchać.
– Ty nigdy mnie nie słuchasz – z lubością powtarzał swoje pułkownik Korn. – Dlatego właśnie znaleźliśmy się w tych opałach.
– Dobra, dobra. Przestań mi suszyć głowę. – Pułkownik Cathcart wepchnął pięści głęboko w kieszenie i odwrócił się przygarbiony.
– Zamiast czepiać się mnie, mógłbyś wymyślić, co z nim zrobić.
– Obawiam się, że będziemy musieli odesłać go do kraju.
– Pułkownik Kom chichocząc triumfalnie zwrócił się do Yossariana.
– No, Yossarian, dla was wojna się skończyła. Odeślemy was do kraju. Prawdę mówiąc, nie zasłużyliście sobie na to i dlatego między innymi nie mam nic przeciwko temu. Ponieważ w danej chwili nie możemy sobie pozwolić na nic innego, postanowiliśmy odesłać was do Stanów. Postanowiliśmy zrobić z wami mały interes…
– Jaki interes? – spytał Yossarian z jawną podejrzliwością. Pułkownik Korn roześmiał się odrzucając głowę do tylu.
– O, jest to zdecydowanie brudny interes, nie miejcie co do tego żadnych złudzeń. Coś absolutnie obrzydliwego. Ale zgodzicie się bardzo szybko.
– Niech pan nie będzie taki pewien.
– Nie mam najmniejszej wątpliwości, że się zgodzicie, mimo że interes cuchnie na milę. Aha, a propos. Nie mówiliście chyba nikomu, że odmawiacie udziału w dalszych lotach?
– Nie, panie pułkowniku – odpowiedział Yossarian pospiesznie.
– To dobrze – kiwnął głową z aprobatą pułkownik Korn.
– Podoba mi się to, jak kłamiecie. Możecie daleko zajść w tym świecie, jeżeli tylko znajdziecie w sobie dość ambicji.
– Czy on nie wie, że jest wojna? – ryknął nagle pułkownik Cathcart i z gwałtownym niedowierzaniem przedmuchał swoją cygarniczkę.
– Jestem pewien, że wie – odpowiedział zjadliwie pułkownik Korn – gdyż przed chwilą zwracałeś mu już uwagę na ten fakt.
– Pułkownik Korn zrobił do Yossariana minę wyrażającą zniecierpliwienie, a w jego oczach zaświeciła się ciemno chytra, bezczelna pogarda. Uchwyciwszy obiema rękami skraj biurka pułkownika Cathcarta, uniósł swój sflaczały zadek i usiadł daleko na biurku, dyndając nogami w powietrzu. Kopał butami żółte dębowe drzewo, a jego błotnistobrązowe skarpety bez podwiązek zwisały obwarzankami, odsłaniając zaskakująco drobne, białe kostki. – Wiecie co, Yossarian
– podjął przyjaźnie tonem swobodnej refleksji, ironicznej i szczerej zarazem – ja rzeczywiście mam dla was dużo podziwu. Jesteście człowiekiem inteligentnym o niezłomnych zasadach moralnych i zajęliście bardzo odważne stanowisko. Ja jestem człowiekiem inteligentnym, bez żadnych zasad moralnych, więc nikt lepiej ode mnie nie potrafi tego ocenić.
– Sytuacja jest krytyczna – stwierdził opryskliwie pułkownik Cathcart ze swojego kąta, nie zwracając uwagi na pułkownika Korna.
– Sytuacja jest rzeczywiście krytyczna – przyznał pułkownik Korn łagodnie kiwając głową. – Jesteśmy świeżo po zmianie dowództwa i nie możemy dopuścić do awantury, która postawiłaby nas w niekorzystnym świetle w oczach generała Scheisskopfa lub generała Peckema. Czy to miał pan na myśli, pułkowniku?
– Czy on nie ma za grosz patriotyzmu?
– Nie chcecie walczyć za ojczyznę? – spytał pułkownik Korn naśladując chrapliwy, napuszony ton pułkownika Cathcarta. – Nie chcecie oddać życia za pułkownika Cathcarta i za mnie?
Yossarian aż stężał w pełnym napięcia zaskoczeniu, słysząc te słowa.
– Co to ma znaczyć? – zawołał. – Co pan i pułkownik Cathcart macie wspólnego z moją ojczyzną? To są zupełnie różne rzeczy.
– Jak można je rozdzielić? – spytał pułkownik Korn z ironicznym spokojem.
– Słusznie – wykrzyknął pułkownik Cathcart z emfazą. – Jesteście albo z nami, albo przeciwko nam. Innej możliwości nie ma.
– Obawiam się, że pułkownik ma rację – dodał pułkownik Korn.
– Jesteście albo z nami, albo przeciwko ojczyźnie. To jasne jak słońce.
– O nie, panie pułkowniku. Ja się na to nie dam nabrać. Pułkownik Korn nic się nie przejął.
– Szczerze mówiąc, ja też, ale wszyscy inni dają się nabrać. Więc sami rozumiecie.
– Okrywacie hańbą swój mundur! – oświadczył pułkownik Cathcart wybuchając gniewem i po raz pierwszy zwrócił się twarzą do Yossariana. – Swoją drogą chciałbym się dowiedzieć, jakim cudem zostaliście kapitanem.
– Ty go awansowałeś – przypomniał słodkim głosem pułkownik Korn, tłumiąc chichot. – Nie pamiętasz?
– Nie powinienem był tego robić.
– Mówiłem, żebyś tego nie robił – powiedział pułkownik Korn
– ale nie chciałeś mnie słuchać.
– Czy musisz mi to wypominać? – krzyknął pułkownik Cathcart marszcząc czoło i przyglądając się pułkownikowi Kornowi podejrzliwie przymrużonymi oczami, z pięściami zaciśniętymi na biodrach. – Powiedz, po czyjej ty właściwie jesteś stronie?
– Po twojej, oczywiście. A po czyjej stronie miałbym być?
– No to przestań się mnie czepiać, dobrze? Zejdź ze mnie, dobrze?
– Jestem po twojej stronie. Ja jestem patriotą do szpiku kości.