– Proszę mi wierzyć, wolałbym, żeby tak było, ale admirał Sandecker zapewnia mnie, że tylko pan ma jakiekolwiek szansę wykonania pewnej bardzo delikatnej roboty.
– A co to za robota?
– Wydobycie „Titanica".
– No jasne! Nic bardziej nie mogłoby mi urozmaicić monotonii życia, jak wydobycie… – Pitt urwał w pół zdania i wytrzeszczył oczy. Krew uderzyła mu do głowy. Jego głos przeszedł w chrapliwy szept: – Jakiego statku?
Seagram spojrzał na niego ubawiony.
– „Titanica". Chyba pan o nim słyszał?
Przez dobre dziesięć sekund panowało całkowite milczenie. Pitt siedział zupełnie oszołomiony. W końcu się odezwał:
– Czy pan zdaje sobie sprawę, co mi pan proponuje?
– Absolutnie.
– To niewykonalne. – Mina Pitta wyrażała brak wiary, a jego głos w dalszym ciągu chrypiał: – Nawet gdyby to było technicznie możliwe, a nie jest, to i tak kosztowałoby setki milionów dolarów… no i te nie kończące się korowody z dawnymi właścicielami i agencjami ubezpieczeniowymi, jeśli chodzi o prawa do wydobytego mienia.
– Problemy techniczne rozpracowuje w tej chwili ponad dwustu inżynierów i naukowców – wyjaśniał Seagram. – Sama operacja zostanie sfinansowana przez rząd z tajnego funduszu. O stronę prawną może się pan nie martwić. Według prawa międzynarodowego statek, który zatonął i nie można go odzyskać, staje się legalną własnością każdego, kto zdecyduje się na jego wydobycie. – Odwrócił się i znów patrzył w przednią szybę. – Pan nawet nie wie, Pitt, jak ważne jest to przedsięwzięcie. „Titanic" znaczy więcej niż tylko skarby czy wartości historyczne. Głęboko w jego ładowniach ukryte jest coś, co ma żywotne znaczenie dla zapewnienia bezpieczeństwa naszego kraju.
– Wybaczy pan, ale wygląda to na lekką przesadę.
– Być może, a jednak to fakt. Pitt pokręcił głową.
– Toż to czysta fantazja. „Titanic" leży na głębokości prawie pięciu kilometrów. Ciśnienie wynosi tam kilkaset kilogramów na centymetr kwadratowy, panie Seagram, nie decymetr czy metr, ale centymetr kwadratowy. Trudności i przeszkody są ponad ludzką wyobraźnię. Nikt jeszcze nie próbował wydobyć „Andrei Dorii" czy „Lusitanii"… a one leżą na głębokości zaledwie stu metrów.
– Skoro potrafimy wysłać człowieka na Księżyc, to damy sobie radę z wydobyciem „Titanica" – argumentował Seagram.
– Tego się nie da porównać. Zanim czterotonowa kapsuła znalazła się na Księżycu, minęło dziesięć lat. Podniesienie z dna czterdziestu pięciu tysięcy ton stali to zupełnie co innego. Samo odszukanie wraku może potrwać wiele miesięcy.
– Poszukiwania już się prowadzi.
– Nic nie słyszałem… -…o akcji poszukiwawczej – dokończył za niego Seagram. – I nie powinien pan. Dopóki wymaga tego bezpieczeństwo, dopóty operacja ta pozostanie tajna. Nawet pański zastępca, Albert Giordano…
– Giordino.
– Faktycznie, Giordino, dziękuję panu. W tej właśnie chwili kieruje sondą badawczą nad dnem Atlantyku, absolutnie nie zdając sobie sprawy z rzeczywistego charakteru swojej misji.
– Ale przecież wyprawa z prądem Lorelei… pierwotną misją „Safony I" miało być prześledzenie trasy tego prądu.
– Nieprzypadkowa zbieżność. Zaledwie na kilka godzin przed opuszczeniem batyskafu na wodę admirał Sandecker mógł wydać rozkaz, by skierował się w rejon ostatniej znanej pozycji „Titanica".
Pitt odwrócił się i obserwował odrzutowiec pasażerski, odrywający się od głównego pasa startowego lotniska.
– Ale dlaczego ja? Czym sobie zasłużyłem na zaproszenie do wzięcia udziału w najbardziej szalonym przedsięwzięciu stulecia?
– Pan nie ma być tylko gościem, mój drogi panie Pitt. Będzie pan kierował całością prac związanych z wydobyciem wraku. Pitt spojrzał na Seagrama.
– Ale wciąż pozostaje pytanie, dlaczego ja? – powiedział z uporem.
– Zapewniam pana, że ten wybór nie wzbudza mojej radości – rzekł Seagram. – Skoro jednak Narodowa Agencja Badań Morskich i Podwodnych jest największym w kraju uznanym autorytetem w dziedzinie oceanografii, skoro czołowi eksperci od wydobywania wraków są jej pracownikami i skoro pan jest jej dyrektorem do zadań specjalnych, to wybór padł na pana.
– Teraz zaczyna mi świtać. Po prostu zajmuję niewłaściwe stanowisko w niewłaściwym czasie.
– Może pan to sobie dowolnie interpretować – rzekł Seagram znużonym głosem. – Muszę jednak przyznać, że pańskie dotychczasowe konto, jeśli chodzi o doprowadzanie trudnych zadań do pomyślnego końca, jest doprawdy imponujące. – Wyjął chusteczkę i wytarł sobie czoło. – Jeszcze jednym czynnikiem, który w istotny sposób przemawiał za panem, było to, że uważa się pana w pewnym sensie za eksperta od „Titanica".
– Zbieranie i studiowanie informacji o „Titanicu" jest tylko moim hobby, niczym więcej. Trudno, żeby to dawało mi kwalifikacje do nadzorowania prac związanych z wydobyciem wraku.
– Jednak admirał Sandecker ma pana, że użyję jego słów, za geniusza w kierowaniu ludźmi i koordynowaniu działań logistycznych – powiedział Seagram i niepewnie spojrzał na Pitta. – Podejmuje się pan tego zadania?
– Pan myśli, że sobie z nim nie poradzę, prawda, Seagram?
– Szczerze mówiąc tak, ale kiedy człowiek wisi na włosku nad przepaścią, to nie krytykuje tego, kto przychodzi mu na ratunek. Pitt uśmiechnął się nieznacznie.
– Pańska wiara we mnie jest wzruszająca.
– No więc?
Przez kilka chwil Pitt siedział zamyślony. Wreszcie prawie niezauważalnie skinął głową i spojrzał w oczy Seagramowi.
– Zgoda, przyjacielu, jestem do waszej dyspozycji, ale nie mówcie hop, dopóki ten stary zardzewiały wrak nie zostanie przycumowany w nowojorskim doku. W Las Vegas nie ma bukmachera, który by dał jakąkolwiek szansę tej zwariowanej eskapadzie. Kiedy odszukamy „Titanica", jeżeli w ogóle go znajdziemy, to może się okazać, że jego kadłub jest zbyt zniszczony, aby dał się podnieść. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych i choć nawet się nie domyślam, co jest aż tak cenne dla rządu, żeby usprawiedliwiało te zabiegi, to spróbuję, Seagram. Nic więcej nie mogę obiecać.
Uśmiechnął się szeroko i wstał,
– Skończyłem przemówienie. A teraz wyjdźmy z tego piekarnika i poszukajmy sobie jakiegoś klimatyzowanego koktajlbaru z miłym chłodkiem, gdzie postawi mi pan drinka. Przynajmniej w ten sposób należałoby uczcić to, że udało się panu wykonać najtrudniejsze tajne zadanie roku.
Seagram był zbyt wyczerpany, żeby zdobyć się na coś więcej niż tylko wzruszenie ramion w bezradnym geście, wyrażającym zgodę.
26.
John Vogel z początku potraktował kornet zwyczajnie, jak jeszcze jeden przedmiot do konserwacji. Ten model nie należał do rzadkości. W jego konstrukcji nie zauważył nic szczególnego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie kolekcjonera – zresztą w tym stanie właściwie nikogo by nie zainteresował. Wciśnięte wentyle były skorodowane i zakleszczone; mosiądz stracił swą barwę pod warstwą jakiegoś dziwnego brudu, a z błota wypełniającego rurki dobywała się nieprzyjemna rybia woń.
Vogel uznał, że instrument nie zasługuje na to, by on się nim zajmował, i postanowił przekazać go jednemu ze swoich asystentów. Sam wprost uwielbiał przywracać pierwotny wygląd instrumentom egzotycznym: starym chińskim i rzymskim fanfarom o długich prostych rurach i świdrujących tonach, pogiętym instrumentom blaszanym, niegdyś należącym do sław z początków jazzu, wszystkim tym, z którymi wiązał się kawałek historii muzyki. Mozolnie je naprawiał z cierpliwością zegarmistrza, wkładając w to cały swój kunszt, aż błyszczały jak nowe i wydawały jasne, czyste tony.
Zawinął kornet w starą powłoczkę i oparł o ścianę swojego gabinetu.
Cicho zabrzmiał dźwięczny gong interkomu.
– Tak, Mary, o co chodzi?
– Mam na linii admirała Jamesa Sandeckera z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych – odezwała się sekretarka głosem przypominającym zgrzyt paznokcia skrobiącego po tablicy. – Mówi, że to pilne.
– Dobra, dawaj go – powiedział Vogel i podniósł słuchawkę telefonu.
– Panie Vogel, tu James Sandecker.
Fakt, że Sandecker sam nakręcił numer jego telefonu i nie chełpił się swoim admiralskim stopniem, bardzo Vogla zdziwił.
– Słucham, panie admirale, czym mogę służyć?
– Czy pan już to otrzymał?
– A co miałem otrzymać?
– Starą trąbkę.
– A, ten kornet – powiedział Vogel. – Rano znalazłem go na biurku bez żadnych informacji. Myślałem, że to jakiś dar dla muzeum.
– To moja wina, panie Vogel. Powinienem był pana uprzedzić, ale nie miałem czasu.
Przynajmniej szczere usprawiedliwienie, pomyślał Vogel.
– Co mógłbym dla pana zrobić, admirale?
– Byłbym wdzięczny, gdyby pan zbadał tę rzecz i powiedział mi, co panu o niej wiadomo. Data produkcji i tak dalej.
– Pan mi pochlebia, admirale, ale dlaczego zwraca się pan z tym do mnie?
– Skoro jest pan kustoszem Działu Muzycznego Muzeum imienia George'a Waszyngtona, to wybór ten wydaje się logiczny. Poza tym jeden z naszych wspólnych znajomych powiedział mi, że świat stracił drugiego Harry'ego Jamesa, kiedy pan postanowił poświęcić się pracy naukowej.
Mój Boże, prezydent, pomyślał Vogel. Punkt dla Sandeckera. Zna właściwych ludzi.
– Można by o tym dyskutować – rzekł Vogel. – Kiedy chciałby pan mieć moją opinię?
– W dogodnym dla pana terminie.
Vogel uśmiechnął się do siebie. Taka uprzejma prośba wymaga dodatkowych starań.
– Najdłużej trwa kąpiel usuwająca korozję. Przy odrobinie szczęścia powinienem mieć coś dla pana jutro rano.
– Dziękuję, panie Vogel – rzekł ucieszony Sandecker. – Jestem panu bardzo wdzięczny.
– Czy dysponuje pan jakimiś informacjami dotyczącymi miejsca i czasu znalezienia kornetu? Mogłyby mi się przydać.
– Wolałbym tego nie mówić. Moi ludzie woleliby mieć pańską opinię bez żadnych wskazówek czy sugestii z naszej strony.
– Chcecie porównać wasze ustalenia z moimi, czy o to panu chodzi?
– Chcemy, by pan potwierdził nasze nadzieje i oczekiwania, panie Vogel, nic więcej – dobitnie powiedział Sandecker.
– Zrobię, co tylko będę mógł, panie admirale. Kłaniam się.
– Powodzenia.
Przez kilka minut Vogel siedział z ręką na telefonie, gapiąc się na zawinięty w powłoczkę instrument w kącie gabinetu. Później nacisnął guzik interkomu.
– Mary, do końca dnia z nikim mnie nie łącz i wyślij kogoś po niezbyt dużą pizzę z boczkiem i dwa litry burgunda „Galio".
– Znów ma pan zamiar się zamknąć w tym starym, zatęchłym warsztacie? – zaskrzeczała Mary.
– Tak – odparł Vogel z westchnieniem. – To będzie długi dzień.
Najpierw sfotografował kornet w kilku różnych ujęciach. Potem dokładnie go zmierzył i zbadał ogólny stan widocznych części, łącznie ze zmatowieniem powierzchni i występującymi na niej zanieczyszczeniami, zapisując każdą obserwację w dużym notesie. Przyglądał się kornetowi okiem profesjonalisty z coraz większym zainteresowaniem. Był to instrument wysokiej klasy, wykonany z mosiądzu dobrej jakości. Mała średnica czary głosowej i wentyli wskazywała, że został wyprodukowany przed 1930 rokiem. To, co Vogel początkowo wziął za korozję, okazało się kruchą skorupą błota, które odpryskiwało pod lekkim naciskiem gumowej łyżki.
Następnie zanurzył instrument w roztworze środka do zmiękczania wody, łagodnie mieszając płyn i co jakiś czas zmieniając kąpiel, by usunąć brud. Zanim minęła północ, kornet był całkowicie rozmontowany. Wtedy Vogel rozpoczął żmudne przecieranie powierzchni metalu rozcieńczonym kwasem chromowym, by przywrócić mosiądzowi blask. Po wielokrotnym płukaniu na czarze głosowej zaczął się powoli ukazywać bogaty spiralny ornament i ozdobny napis.
– Na Boga! – wykrzyknął Vogel. – Toż to prezent.
Wziął lupę i zaczął studiować napis. Kiedy ją odkładał i sięgał po słuchawkę, trzęsły mu się ręce.
27.
Dokładnie o godzinie ósmej Johna Vogla wprowadzono do gabinetu Sandeckera na ostatniej kondygnacji dziesięciopiętrowego, pokrytego szkłem przeciwsłonecznym budynku NUMA, gdzie mieściła się centrala agencji. Vogel miał zaczerwienione oczy i nawet nie próbował ukryć ziewnięcia.
Sandecker wyszedł zza biurka i uścisnął gościowi rękę. Niski, przysadzisty admirał musiał odchylić głowę do tyłu i podnieść wzrok, by spojrzeć mu w oczy. Vogel był mężczyzną słusznego wzrostu, o dobrodusznej twarzy i łysinie okolonej puszkiem potarganych siwych włosów. Patrzył brązowymi oczami niczym święty Mikołaj i uśmiechał się ciepło. Miał na sobie starannie wyprasowaną marynarkę, lecz spodnie były wygniecione i poniżej kolan pokryte tysiącami drobnych plamek. Uśmiechnął się jak pijaczyna.
– Miło mi pana poznać – przywitał go Sandecker.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie admirale – odparł Vogel, stawiając na dywanie czarny futerał. – Przepraszam za mój niechlujny wygląd.
– Właśnie chciałem powiedzieć, że wygląda pan, jakby miał za sobą ciężką noc.
– Skoro się lubi swoją pracę, to czas i niewygody się nie liczą.
– Istotnie – rzekł Sandecker, odwrócił się i ruchem głowy wskazał niskiego jak karzeł mężczyznę, który stał w kącie gabinetu. – Czy mogę, panie Vogel, przedstawić panu komandora Rudiego Gunna?
– Naturalnie, bardzo mi miło – powiedział Vogel z uśmiechem. – Byłem jednym z wielu milionów tych, którzy codziennie śledzili w gazetach pańską wyprawę z prądem Lorelei. Należą się panu gratulacje, komandorze. To wspaniały wyczyn.
– Dziękuję – odparł Gunn.
Sandecker wskazał drugiego mężczyznę, który siedział na kanapie.
– A to mój dyrektor do zadań specjalnych, pan Dirk Pitt. Vogel skłonił się uśmiechniętemu Pittowi.
– Miło mi, panie Pitt. Pitt wstał i się odkłonił.
– Mnie również, panie Vogel.
Vogel usiadł i wyciągnął starą, obtłuczoną fajkę.
– Nie mają panowie nic przeciwko temu, że sobie zapalę?
– Ależ skądże – powiedział Sandecker i wyjął churchillowskie cygaro ze specjalnej szkatułki, utrzymującej odpowiednią wilgotność. – Ja zrobię to samo.
Vogel zapalił fajkę, wyprostował się i rzekł:
– Proszę mi powiedzieć, panie admirale, czy ten kornet został znaleziony na dnie północnego Atlantyku?
– Tak, na południe od Wielkich Ławic przy Nowej Fundlandii – odparł Sandecker i ze zdziwieniem spojrzał na Vogla. – Jak pan to odgadł?
– Prosta dedukcja.
– Co pan może nam o nim powiedzieć?
– Właściwie sporo. Zacznę od tego, że jest to wysokiej klasy instrument, wykonany dla zawodowego muzyka.
– A zatem to mało prawdopodobne, żeby należał do amatora? – spytał Gunn, pamiętając słowa Giordina wypowiedziane na pokładzie „Safony I".
– Tak – zdecydowanie odparł Vogel. – Mało prawdopodobne.
– Czy mógłby pan określić czas i miejsce produkcji? – zapytał Pitt.
– Tysiąc dziewięćset jedenasty rok, przypuszczalnie październik lub listopad. Wykonała go bardzo znana i świetna firma angielska Boosey Hawkes.
Sandecker spojrzał na niego z szacunkiem.
– Wspaniale się pan spisał, panie Vogel. Szczerze mówiąc, mieliśmy wątpliwości, czy kiedykolwiek się dowiemy, w jakim kraju go wykonano, a tym bardziej kto był producentem.
– Zapewniam, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi – rzekł Vogel. – Widzicie, panowie, ten kornet był prezentem.
– Prezentem?
– Tak. Każdy metalowy przedmiot, wykonany ze szczególnym mistrzostwem i przez to bardzo poszukiwany, często zaopatruje się w grawerowany napis, upamiętniający jakieś niezwykłe wydarzenie lub wybitne zasługi.
– Powszechnie praktykują to producenci broni – skomentował Pitt.
– A także twórcy znakomitych instrumentów muzycznych. W tym wypadku był to prezent dla pracownika w uznaniu jego zasług. Data wręczenia, wytwórca, ofiarodawca i obdarowany… wszystko to zostało przepięknie wygrawerowane na czarze głosowej kornetu.
– Więc mógłby nam pan powiedzieć, do kogo należał? – spytał Gunn. – Czy napis jest czytelny?
– Ależ oczywiście – odparł Vogel, pochylił się i otworzył futerał. – Proszę, mogą panowie przeczytać sami.