Podnieść Tytanica - Cussler Clive 19 стр.


– Ale wtedy może już być za późno – rzekła Marie. – Z tego, co mówisz, wynika, że Gene jest idealnym kandydatem na pacjenta szpitala dla nerwowo chorych albo na zawałowca. Gdybyś miała odrobinę charakteru, to mimo wszystko zostałabyś przy nim do końca.

Dana pokręciła głową.

– Nie potrafię znieść, że on mnie odrzuca. Dopóki spokojnie się nie zejdziemy, dopóty inaczej będę sobie układała życie.

– Czy to wiąże się z innym mężczyzną?

– Tylko platonicznie – odparła Dana z wymuszonym uśmiechem. – Ani myślę odgrywać wyzwoloną kobietę i wskakiwać na każdego penisa, który mi się napatoczy.

– Możesz sobie wybrzydzać i opowiadać różne rzeczy, kochanie, ale w praktyce rzecz ma się zupełnie inaczej. Zapominasz, że jesteśmy w Waszyngtonie. Przypada nas tu osiem na jednego chłopa. Tylko wielkie szczęściary mogą sobie pozwolić na przebieranie.

– Jeśli coś się trafi, to się trafi. Nie mam zamiaru uganiać się za chłopami. A poza tym wyszłam z wprawy. Już zapomniałam, jak się flirtuje.

– Z uwodzeniem mężczyzn jest jak z jazdą na rowerze – odpowiedziała Marie ze śmiechem. – Gdy raz się nauczysz, to już nigdy nie zapomnisz.

Ustawiła samochód na wielkim otwartym parkingu NUMA. Po schodach weszły do hallu, gdzie włączyły się w strumień pracowników śpieszących korytarzami i windami do swoich pokojów.

– A może zjemy razem lunch? – spytała Marie.

– Świetnie.

– Przyprowadzę paru kolegów, żebyś mogła sobie na nich potrenować.

Nim Dana zdążyła zaprotestować, Marie wtopiła się w tłum. W czasie jazdy windą Dana z wyraźną przyjemnością poczuła, że serce jej bije mocniej.

35.

Sandecker zatrzymał samochód na parkingu Akademii Oceanografii w Alexandrii, wygramolił się zza kierownicy i podszedł do mężczyzny stojącego przy elektrycznym wózku golfowym.

– Pan admirał Sandecker?

– Tak.

– Doktor Murray Silverstein – przedstawił się niski łysiejący grubas, wyciągając rękę. – Cieszę się, że mógł pan przyjechać, panie admirale. Sądzę, że mamy coś, co może się przydać.

Sandecker wsiadł do wózka.

– Jesteśmy wdzięczni za każdą przydatną informację. Silverstein przesunął dźwignię i ruszyli asfaltową alejką.

– Wczoraj wieczorem przeprowadziliśmy serię szeroko zakrojonych prób. Nie mogę obiecywać matematycznej dokładności, ale uzyskane wyniki są co najmniej interesujące.

– Mieliście jakieś problemy?

– Trochę. Główną przeszkodą, która nie pozwoliła nam otrzymać dokładnych wyników, lecz tylko przybliżone, jest brak pewnych danych. Na przykład, nigdy nie udało się ustalić, pod jakim kątem „Titanic" wszedł dziobem pod wodę, kiedy tonął. Tylko ten jeden nieznany czynnik zwiększa obszar poszukiwań o dziesięć kilometrów kwadratowych.

– Nie rozumiem. Czyżby stalowy czterdziestotysięcznik nie tonął pionowo?

– Niekoniecznie. Tonąc „Titanic" wszedł pod wodę pod ostrym kątem około siedemdziesięciu ośmiu stopni i wpadł w korkociąg, a ciężar wody, która wypełniła jego komorę dziobową, nadał mu prędkość od czterech do pięciu węzłów. Trzeba też uwzględnić siłę bezwładności wynikającą z ogromnej masy statku oraz fakt, że musiał pokonać głębokość czterech kilometrów, zanim uderzył w dno. Obawiam się, że wylądował poziomo na dnie w sporej odległości od punktu wyjściowego na powierzchni.

Sandecker wytrzeszczył oczy na oceanografa.

– A skąd tak dokładnie wiecie, pod jakim kątem tonął „Titanic"? Na informacjach podawanych przez rozbitków na ogół trudno polegać.

Silverstein wskazał ręką wysoki betonowy budynek po prawej stronie.

– Tam pan znajdzie odpowiedź, admirale – rzekł zatrzymując wózek przed frontowym wejściem. – Chodźmy, zademonstruję panu, jak w praktyce wygląda to, o czym mówię.

Sandecker ruszył za nim krótkim korytarzem do sali, która na jednej ścianie miała duże okno z akrylu. Silverstein dał znak admirałowi, żeby się zbliżył. Zza okna pomachał im nurek z aparatem do oddychania na plecach. Sandecker odpowiedział mu tym samym.

– Ten basen ma średnicę dziesięciu metrów, a jego stalowe ściany wznoszą się na wysokość sześćdziesięciu metrów – objaśniał Silverstein rzeczowym tonem. – Wyposażony jest w komorę ciśnieniową do wchodzenia i wychodzenia, która znajduje się przy dnie, oraz pięć śluz powietrznych usytuowanych na różnych poziomach, co umożliwia nam obserwowanie eksperymentów na rozmaitych głębokościach.

– Rozumiem – powoli rzekł Sandecker. – Symulowaliście opadanie „Titanica" na dno oceanu.

– Tak. Zaraz to panu pokażemy. – Silverstein podniósł słuchawkę aparatu telefonicznego, który stał na półce pod oknem w ścianie basenu. – Owen, zademonstruj nam opadanie w ciągu trzydziestu sekund.

– Macie specjalny model „Titanica"?

– Oczywiście nie nadaje się do wystawienia w muzeum morskim – odparł Silverstein – ale w zmniejszonej skali prawie idealnie odpowiada oryginałowi kształtem, wagą i wypornością. Znakomita robota garncarza.

– Garncarza?

– To ceramika – odpowiedział Silverstein, wykonując nieokreślony gest. – Możemy ulepić i wypalić dwadzieścia glinianych modeli w czasie potrzebnym do wykonania jednego z metalu. – Ujął Sandeckera za ramię i podprowadził go do okna. – Już jest.

Sandecker spojrzał w górę i zobaczył jakiś smukły kształt o długości ponad jednego metra, z wolna opadający w wodzie i poprzedzony jakby deszczem okrągłych kamyków. Admirał zauważył, że nie próbowano zadbać o dokładność szczegółów. Model wyglądał jak gładki kawał nie polewanej gliny: był zaokrąglony z jednego końca, zwężał się z drugiego, a na górze miał trzy rurki, odpowiadające kominom

„Titanica". Gdy model dotarł do dna basenu, przez szybę usłyszeli odgłos uderzenia.

– Czy na wyniki waszych obliczeń nie mają wpływu niedokładności w wykonaniu modelu? – spytał Sandecker.

– Owszem, błąd w wykonaniu mógłby je zmienić – odparł Silverstein, spoglądając na Sandeckera. – Jednak zapewniam pana, admirale, że niczego nie przeoczyliśmy.

Sandecker ręką wskazał na model.

– Prawdziwy „Titanic" miał cztery kominy, a wasz ma tylko trzy.

– Tuż przed zatonięciem – rzekł Silverstein – rufa „Titanica" się uniosła i statek przyjął pozycję pionową. Wskutek nadmiernego napięcia nie wytrzymały odciągi komina numer jeden. Pękły i komin zwalił się przez prawą burtę.

Sandecker pokiwał głową.

– Moje gratulacje, doktorze. Powinienem był się zastanowić, nim zakwestionowałem dokładność waszych eksperymentów.

– To naprawdę drobiazg. A poza tym miałem okazję pochwalić się swoją fachowością. – Odwrócił się w stronę okna i podniósł ręce z wyciągniętymi do góry kciukami. Nurek przywiązał model do linki biegnącej ku powierzchni basenu. – Powtórzę próbę i wyjaśnię panu, jak doszliśmy do naszych wniosków.

– Wyjaśnienia może pan zacząć od tych kamyków.

– Odgrywają one rolę kotłów – powiedział Silverstein.

– Kotłów?

– To również doskonała symulacja. Widzi pan, kiedy rufa „Titanica" sterczała w niebo, jego kotły wyrwały się ze swych łóż, przebiły grodzie i poleciały na dziób. Wszyscy mówili, że były ciężkie, a na statku znajdowało się ich dwadzieścia dziewięć. Niektóre z nich miały pięć metrów średnicy i prawie siedem metrów długości.

– Ale pańskie kamyki wypadły z modelu.

– Tak. Nasze obliczenia wskazują, że przynajmniej dziewiętnaście kotłów przebiło dziób i opadło na dno, odłączywszy się od kadłuba.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ tak ogromny balast, przesunięty ze śródokręcia do dziobowych przedziałów statku, pociągnąłby „Titanica" pionowo w dół, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Tymczasem z relacji rozbitków, którzy przeżyli katastrofę i obserwowali wszystko z łodzi ratunkowych, a pod tym względem są raczej zgodne, wynika, że wkrótce po tym, jak ucichł ogłuszający łoskot kotłów, które opadały w szalonym pędzie, rufa nieco się uniosła, nim statek ostatecznie zatonął. Fakt ten wskazuje, przynajmniej moim zdaniem, że „Titanic" stracił kotły, a pozbawiony ich ciężaru, uniósł się nieco i zatonął, jak już wspomniałem, pod kątem siedemdziesięciu ośmiu stopni.

– I te kamyki potwierdzają pańską teorię?

– Co do joty. – Silverstein znów sięgnął po telefon. – Jak tylko będziesz gotowy, Owen – powiedział do słuchawki i odłożył ją na widełki. – Owen Dugan to mój asystent, który siedzi na górze. W tej chwili ustawia model przy tamtej pionowej linii, którą pan widzi na ścianie basenu. Kiedy woda zacznie wpływać przez otwory specjalnie wywiercone w dziobie, wówczas model zacznie się zanurzać, aż nachylenie osiągnie pewien kąt, kamyki przetoczą się do dziobu i wypadną przez drzwiczki zaopatrzone w sprężynkę.

Jak na rozkaz kamyki zaczęły opadać na dno basenu, a tuż za nimi opadał wolno sam model. Uderzył w dno około trzech i pół metra od linii. Nurek zrobił w tym miejscu maleńki znaczek, a następnie uniósł rękę i palcami pokazał odcinek około dwóch centymetrów.

– No i proszę, panie admirale, sto dziesięć prób, a model nigdy nie wylądował dalej niż dziesięć centymetrów od wyznaczonego miejsca.

Sandecker przez dłuższą chwilę wpatrywał się w basen. Potem odwrócił się do Silversteina.

– A więc, gdzie szukamy?

– Według pracowników naszego działu fizyki, którzy wspaniale wszystko obliczyli – odparł Silverstein – najlepiej szukać o tysiąc trzysta metrów na południowy wschód od punktu, gdzie „Safona I" znalazła kornet. Jednakże w dalszym ciągu są to tylko przypuszczenia.

– Skąd pewność, że również kornet nie opadał pod kątem? Silverstein udał, że robi obrażoną minę.

– Nie docenia pan mojego perfekcjonizmu, admirale. Nasze obliczenia byłyby do niczego bez dokładnej znajomości drogi kornetu w czasie opadania na dno oceanu. W moich rachunkach znajdzie pan paragon na dwa kornety z lombardu Moego. Po serii testów w basenie wywieźliśmy te instrumenty na dwieście mil od przylądka Hatteras i wrzuciliśmy do wody o głębokości czterech kilometrów. Mogę panu pokazać wykresy naszego sonaru. Oba kornety wylądowały w promieniu pięćdziesięciu metrów od pionowej linii, przeprowadzonej z punktu wyjściowego.

– Nie chciałem pana urazić – spokojnie rzekł Sandecker. – Jeśli daruje mi pan tę przenośnię, to mam przekonanie głębokie jak ten ocean, że mój brak wiary będzie mnie kosztował skrzynkę chardonnay Roberta Mondaviego z rocznika osiemdziesiątego czwartego.

– Z osiemdziesiątego pierwszego – odparł Silverstein z szerokim uśmiechem.

– Nie znoszę postrzeleńców o wyrafinowanych gustach.

– Proszę pomyśleć, jak pospolity byłby bez nas świat.

Sandecker nie odpowiedział. Podszedł do okna basenu i zapatrzył się na ceramiczny model „Titanica". Silverstein zbliżył się do admirała.

– Ten statek to bez wątpienia fascynujący temat.

– Właśnie. Dziwna rzecz z tym „Titanikiem" – półgłosem odezwał się Sandecker. – Kiedy już człowiek ulegnie jego czarowi, nie może myśleć o niczym innym.

– Ale dlaczego? Czym on tak działa na wyobraźnię, że nie można się z tego wyzwolić?

– Bo wszyscy przy nim czują się mali – odpowiedział Sandecker. – Jest największym legendarnym skarbcem w historii nowożytnej, a przy tym tak niedostępnym. Nawet zwykła fotografia tego statku podnosi człowiekowi poziom adrenaliny we krwi. Fakt, że się zna jego historię, że się wie, kto należał do jego załogi i spacerował po jego pokładach w ciągu tych kilku krótkich dni jego istnienia… oto, co tak pobudza wyobraźnię, doktorze Silverstein. „Titanic" jest ogromnym archiwum epoki, która na zawsze minęła. Tylko Bóg jeden wie, czy zdołamy sprawić, by znów ujrzał światło dzienne, ale przysięgam, że spróbujemy.

36.

Z zewnątrz „Ślimak Morski" odznaczał się opływowymi kształtami i gładką powierzchnią, lecz Pittowi, który ze względu na swój wzrost musiał nienaturalnie wykręcać członki, by usiąść na miejscu sternika, wnętrze wydawało się klaustrofobicznym koszmarem, pełnym rur i elektrycznych przewodów. Batyskaf miał siedem metrów długości i przypominał cylinder z zaokrąglonymi końcami, jak jego ospały imiennik. Był pomalowany na jaskrawożółty kolor; w dziobie znajdowały się cztery duże iluminatory, osadzone parami, na grzbiecie zaś dwa bardzo silne reflektory, podobne do niewielkich anten radarowych.

Pitt, który wszedł do batyskafu jako ostatni członek załogi, odwrócił się do Giordina, zajmującego miejsce po jego prawej stronie.

– Zanurzamy się? Giordino błysnął zębami w uśmiechu.

– Tak. Zaczynajmy.

– A co ty na to, Rudi?

Leżący przy dolnym iluminatorze Gunn podniósł wzrok i skinął głową.

– Jeśli ty jesteś gotów, to ja też.

Pitt powiedział coś do mikrofonu i spojrzał na niewielki ekran telewizyjny nad tablicą sterowniczą, na którym widać było, jak żurawik „Modoca" unosi „Ślimaka Morskiego" z jego łoża na pokładzie, łagodnie przesuwa za burtę i opuszcza do wody. Kiedy tylko nurek odczepił linę nośną, Pitt z trzaskiem otworzył zawór balastowy i batyskaf zaczął się powoli zanurzać we wzburzonych falach, tworzących głębokie doliny.

– Zegar włączony – oznajmił Giordino. – Godzina do dna, dziesięć godzin na szukanie, dwie na powrót i pięciogodzinna rezerwa na wszelki wypadek.

– Rezerwę wykorzystamy na poszukiwania – rzekł Pitt.

Giordino doskonale zdawał sobie sprawę, co to oznaczało. Jeżeli na głębokości czterech kilometrów zdarzy się jakiś wypadek, to wówczas nie będzie żadnego ratunku. Zostanie im jedynie modlitwa o szybką śmierć, bo inaczej będą się powoli dusić w potwornych męczarniach. Właściwie wolałby znów być na pokładzie „Safony I", ciesząc się nieskrępowaną swobodą, jaką dawało jej wygodne wnętrze, i bezpieczeństwem, które zapewniał jej system podtrzymywania życia. Wyprostował się i patrzył, jak woda coraz bardziej ciemnieje w miarę zanurzania się „Ślimaka Morskiego" w głębinie. Myślał o pełnym tajemnic człowieku, który kierował batyskafem.

Cofnął się pamięcią do szkolnych lat, kiedy to razem z Pittem sami budowali sobie samochody wyścigowe, którymi później pędzili po odludnych polnych drogach za Newport Beach w Kalifornii. Znał Pitta jak nikt na świecie, lepiej nawet niż jakakolwiek kobieta. Pitt w pewnym sensie miał dwie przeciwstawne osobowości. Jeden Dirk Pitt był sympatyczny, zrównoważony, pełen humoru; z niewymuszoną serdecznością traktował każdego, kogo spotkał. Ten drugi zaś był sprawnie działającą maszyną – rzadko popełniał błędy i często zamykał się w sobie, stawał się obcy i pełen rezerwy. Jeżeli istniał jakiś klucz do tego, co łączyło owe dwie osobowości, to Giordino jeszcze go nie znał.

Teraz skoncentrował uwagę na głębokościomierzu. Strzałka wskazywała czterysta metrów. Wkrótce przekroczyli sześćset metrów i znaleźli się w świecie wiecznej nocy. Giordino nacisnął przełącznik: zapłonęły zewnętrzne reflektory, wycinając w ciemnościach jasną, podnoszącą na duchu ścieżkę.

– Jak myślisz, czy mamy szansę znalezienia statku przy pierwszej próbie? – spytał.

– Jeżeli wyniki obliczeń komputerowych przysłane nam przez admirała Sandeckera odpowiadają rzeczywistości, to „Titanic" powinien leżeć gdzieś na studziesięciostopniowym łuku, o tysiąc trzysta metrów od miejsca, w którym wydobyliście kornet.

– No to wspaniale – sarkastycznie mruknął Giordino. – Nie będziemy szukali igły w stogu siana, lecz co najwyżej ryjkowca albinosa na polu bawełny.

– On znów zaczyna dzień od krakania – rzekł Gunn.

– Nie zwracajmy na niego uwagi, to wysiądzie – zażartował Pitt. Giordino skrzywił się i skinął głową w stronę wodnej pustki.

– No pewnie, po prostu wysadzicie mnie na następnym skrzyżowaniu.

– Odnajdziemy ten stary wrak – zdecydowanie stwierdził Pitt. Wskazał podświetlony zegar na tablicy sterowniczej. – Zastanówmy się, teraz jest szósta czterdzieści. Przewiduję, że znajdziemy się nad pokładem „Titanica" przed obiadem, powiedzmy około jedenastej czterdzieści.

Giordino spojrzał na Pitta z ukosa.

– Odezwał się wielki pocieszyciel.

– Trochę optymizmu nigdy nie zaszkodzi – rzekł Pitt.

Podregulował zewnętrzne kamery i włączył lampę stroboskopową. Przez chwilę migotała światłem oślepiającym jak błyskawica, wyławiając miliony zawieszonych w wodzie planktonowych żyjątek.

Назад Дальше