Podnieść Tytanica - Cussler Clive 2 стр.


Kiedy kadłub ogromnego transatlantyku zniknął w odmętach oceanu, czerwona bandera z białą gwiazdą, bezwładnie zwisająca z topu masztu na rufie w tę bezwietrzną noc, nagle rozwinęła się pod dotknięciem morza, jak gdyby w ostatnim salucie nad grobem półtora tysiąca mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy umierali z zimna albo tonęli w lodowatej wodzie.

Wiedziony ślepym instynktem, Bigalow wyciągnął rękę i chwycił przemykającą obok niego banderę. Nim zdążył się zorientować, nim w pełni uświadomił sobie niebezpieczeństwo, jakim groził ten nierozważny czyn, bandera wciągnęła go pod wodę. Mimo to uporczywie ją trzymał, nie rozluźniając chwytu. Znajdował się już na głębokości około pięciu metrów, gdy bandera w końcu oderwała się od masztu i wreszcie ją zdobył. Dopiero wtedy zaczął walczyć o wydostanie się na powierzchnię płynnej czerni. Minęła cała wieczność, zanim ponownie mógł oddychać nocnym powietrzem ciesząc się, że tonący statek nie pociągnął go za sobą w otchłań.

Woda o temperaturze bliskiej zera omal go nie zabiła. Gdyby pozostał w jej lodowatym uścisku jeszcze choćby przez dziesięć minut, wówczas powiększyłby liczbę ofiar tej straszliwej tragedii.

Ocaliła go lina, którą chwycił, kiedy otarła się o jego rękę. Była przywiązana do przewróconej szalupy. Ostatnim wysiłkiem przemarzniętych mięśni wciągnął się na jej dno, gdzie z trzydziestoma zdrętwiałymi z zimna rozbitkami po czterech godzinach doczekał chwili, gdy uratował ich inny statek.

Rozpaczliwe krzyki setek ludzi, którzy wtedy zginęli, pozostaną na zawsze w pamięci tych, co przeżyli katastrofę. Jednakże Bigalow, czepiając się dna przewróconej szalupy, myślał o czymś innym: o mężczyźnie, który zamknął się na zawsze w skarbcu „Titanica".

Kim był?

Kim byli ludzie, do których zamordowania się przyznał?

Jaką tajemnicę krył skarbiec „Titanica"?

Pytania te nie dawały spokoju Bigalowowi przez następne siedemdziesiąt sześć lat, do ostatnich chwil jego życia.

Część I. „Plan Sycylijski”

Lipiec 1987 roku

1.

Prezydent odwrócił się na fotelu obrotowym, splótł dłonie na potylicy i patrzył niewidzącym wzrokiem przez okno Gabinetu Owalnego, przeklinając swój los. Nigdy się nie spodziewał, że aż tak znienawidzi urząd, który pełnił. Dokładnie wiedział, kiedy minął mu cały zapał. Wiedział o tym już tego ranka, gdy miał trudności ze wstaniem z łóżka. Dotychczas lęk przed rozpoczynającym się dniem zawsze był pierwszą oznaką zniechęcenia.

Po raz tysięczny od chwili objęcia urzędu zastanawiał się, czy warto było z takim trudem i tak długo walczyć o to przeklęte, niewdzięczne stanowisko. Cena, jaką za nie zapłacił, okazała się bardzo wysoka. Droga do politycznej kariery kosztowała go wielu straconych przyjaciół i rozbite małżeństwo. Tuż po zaprzysiężeniu jego raczkującą administracją zachwiał skandal w Departamencie Skarbu, wojna w Ameryce Południowej, powszechny strajk pracowników linii lotniczych i wrogo nastawiony Kongres, który nie ufał już żadnemu z rezydentów Białego Domu. Dodatkowe przekleństwo posłał Kongresowi, dwukrotnie odrzucił bowiem jego weto, a prezydentowi było to nie w smak.

Chwała Bogu, nie grozi mu kolejny wybór na to parszywe stanowisko. Fakt, że dwa razy udało mu się wygrać, wciąż pozostawał dla niego tajemnicą. Pogwałcił przecież wszystko to, co dla kandydata na prezydenta stanowiło polityczne tabu. Nie tylko był rozwodnikiem, ale również nie chodził do kościoła, publicznie palił cygara, a do tego zapuścił ogromne wąsy. Prowadząc kampanię ignorował przeciwników, wyborcom zaś mówił całą prawdę bez osłonek, co bardzo im się podobało. Wypłynął w czasie, gdy przeciętny Amerykanin miał już dość sympatycznych kandydatów, którzy ciągle się uśmiechali, lubili występować przed kamerami telewizyjnymi i wygłaszali okrągłe, puste zdania, jakich prasa nie mogła przekręcić ani doszukać się w nich ukrytego znaczenia.

Jeszcze osiemnaście miesięcy i skończy się jego druga kadencja. Jedynie świadomość tego pozwalała mu jakoś funkcjonować. Jego poprzednik przyjął stanowisko przewodniczącego rady zarządzającej Uniwersytetu Kalifornijskiego, Eisenhower wycofał się na swoją farmę w Gettysburgu, a Johnson na ranczo w Teksasie. Jemu takie odstawienie na bocznicę jednakże nie odpowiadało. W planach miał samotną wyprawę dwunastometrowym keczem na południowy Pacyfik. Tam będzie mógł ignorować przeklęte kryzysy, wstrząsające światem, i popijać rum, oglądając miejscowe płaskonose piękności o wydatnym biuście, kiedy znajdą się w zasięgu jego wzroku. Przymknął powieki i już obraz ten zaczął mu się rysować przed oczami, gdy jego sekretarz otworzył drzwi i chrząknął.

– Przepraszam, panie prezydencie, ale panowie Seagram i Donner czekają.

Prezydent wraz z fotelem odwrócił się twarzą do biurka i przeciągnął dłońmi po swoich szpakowatych włosach.

– Dobra, dawaj ich.

Wyraźnie się ożywił. Gene Seagram i Mel Donner mieli dostęp do prezydenta o każdej porze dnia i nocy. Kierowali badaniami prowadzonymi przez Sekcję Meta, czyli grupę naukowców pracujących w absolutnej tajemnicy nad projektami, o jakich jeszcze nikt nie słyszał – projektami, których realizacja powinna pchnąć współczesną technikę o dwadzieścia, trzydzieści lat do przodu.

Sekcja Meta była dzieckiem prezydenta. Wymyślił ją w pierwszym roku urzędowania; na jej działalność załatwił tajny nieograniczony fundusz, którym sam dysponował, i osobiście wybrał niewielką grupę znakomitych i oddanych specjalistów, stanowiących trzon sekcji. Był z niej bardzo dumny. Nawet CIA i Agencja Bezpieczeństwa Państwowego nic nie wiedziały o jej istnieniu. Prezydent zawsze marzył o popieraniu zespołu ludzi, którzy mieli fantastyczne pomysły o znikomych szansach realizacji. Zupełnie się nie przejmował tym, że po pięciu latach istnienia Sekcja Meta jeszcze nie odnotowała na swym koncie żadnego sukcesu.

Przywitali się bez podawania rąk, wymieniając jedynie kordialne „hello". Seagram otworzył podniszczoną skórzaną teczkę i wyciągnął z niej skoroszyt pełen zdjęć lotniczych. Rozłożył je na biurku prezydenta i wskazał ręką kilka obszarów, zakreślonych kółkami wymalowanymi na nakładkach z przezroczystej folii.

– Górskie rejony górnej wyspy Nowej Ziemi, która leży na północ od Rosji kontynentalnej. Czujniki naszych satelitów wskazują, że istnieje tam pewna niewielka możliwość…

– Cholera! – mruknął prezydent. – Za każdym razem, kiedy coś takiego odkrywamy, musi to leżeć albo w Związku Radzieckim, albo tam, gdzie też nie wolno nam tego tknąć. – Obejrzał zdjęcia i spojrzał na Donnera. – Ziemia to duża planeta. Przecież są jeszcze inne obiecujące obszary.

Donner przecząco pokręcił głową.

– Przykro mi, panie prezydencie, ale geologowie nieprzerwanie szukają bizanium od czasu, gdy w 1912 roku odkrył je Alexander Beesley. Z tego co wiemy, żaden z nich jeszcze nie znalazł liczących się ilości tego pierwiastka.

– Jego radioaktywność jest tak wysoka – wtrącił Seagram – że już zniknął z kontynentów, poza niewielkimi śladowymi ilościami. Tę odrobinę pierwiastka, którą udało nam się zdobyć, z trudem uzyskano dzięki sztucznej syntezie cząsteczek.

– A właśnie, czy wy nie moglibyście go zsyntetyzować? – spytał prezydent.

– Nie, panie prezydencie – odparł Seagram. – Najtrwalsze cząsteczki, jakie udało nam się uzyskać w silnym akceleratorze, rozpadły się w niespełna dwie minuty.

Prezydent odchylił się do tyłu i wbił wzrok w Seagrama.

– Ile wam tego potrzeba, żeby zakończyć program? Seagram spojrzał na Donnera, a potem na prezydenta.

– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, panie prezydencie, że to tylko wstępne, orientacyjne założenia…

– Ile wam potrzeba? – powtórzył prezydent.

– Według mnie jakieś dwieście trzydzieści gramów.

– Rozumiem.

– To tylko ilość niezbędna do sprawdzenia samej koncepcji – uzupełnił Donner. – Poza tym będzie potrzebne około pięciu i pół kilograma, żeby zapewnić całkowitą sprawność operacyjną sprzętu rozlokowanego wzdłuż granic państwa.

Prezydent oklapł w fotelu.

– Chyba z tego zrezygnujemy i zajmiemy się czymś innym…

Seagram był wysokim kościstym mężczyzną, mówił przyciszonym głosem i miał nienaganne maniery. Gdyby nie duży spłaszczony nos, mógłby niemal uchodzić za Abrahama Lincolna z ogoloną brodą.

Donner stanowił wręcz krańcowe przeciwieństwo Seagrama. Był niski i wskutek tego wydawał się grubszy niż wyższy. Miał włosy barwy pszenicy, melancholijne oczy i twarz, która zawsze sprawiała wrażenie spoconej. Zaczął mówić z szybkością karabinu maszynowego:

– „Plan Sycylijski" jest zbyt bliski realizacji, żeby go pogrzebać i o wszystkim zapomnieć. Usilnie nalegam, aby kontynuować prace. Musimy szukać jakiegoś wyjścia, a jeśli nam się uda… mój Boże, panie prezydencie, rezultaty będą fantastyczne.

– Oczekuję propozycji – spokojnie powiedział prezydent. Seagram głęboko wciągnął powietrze i wypalił:

– Po pierwsze, potrzebowalibyśmy pańskiej zgody na budowę niezbędnych instalacji. Po drugie, konieczne są fundusze, a po trzecie, pomoc Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych NUMA.

Prezydent rzucił Seagramowi pytające spojrzenie.

– Rozumiem pierwsze dwie prośby, ale nie widzę związku z NUMA. Po co wam ta agencja?

– Będziemy musieli przemycić specjalistów mineralogów na Nową Ziemię, a ponieważ jest ona otoczona wodą, to jakaś ekspedycja oceanograficzna NUMA byłaby doskonałą przykrywką dla naszych działań.

– Ile czasu wam zajmą wstępne próby, budowa i zainstalowanie systemu?

– Szesnaście miesięcy i tydzień – bez wahania odparł Donner.

– Jak długo poradzicie sobie bez bizanium?

– Aż do fazy końcowej. Prezydent odchylił się do tyłu i spojrzał na zegar okrętowy, stojący na jego masywnym biurku. Nic nie mówił przez prawie pół minuty.

Wreszcie się odezwał:

– Z tego co widzę, panowie, chcecie ode mnie pieniędzy na budowę kosztownego, nie sprawdzonego i skomplikowanego systemu, który okaże się bezużyteczny z powodu braku podstawowego składnika, jeśli go nie ukradniemy wrogiemu krajowi.

Seagram nerwowo obracał w rękach teczkę, a Donner po prostu kiwał głową.

– Może mi powiecie – ciągnął prezydent – jak wytłumaczę konieczność budowy ogromnych instalacji wzdłuż granic państwa jakiemuś skąpemu liberałowi z Kongresu, jeśli przyjdzie mu do głowy zbadać tę sprawę?

– Dowcip właśnie polega na tym, że cały system jest zwarty i nie zajmuje dużo miejsca – powiedział Seagram. – Z obliczeń komputerowych wynika, że do naszych celów wystarczy budynek wielkości małej elektrowni. Ani rosyjskie satelity szpiegowskie, ani nawet mieszkający w pobliżu farmerzy nie wykryją nic niezwykłego. Prezydent pocierał dłonią brodę.

– Dlaczego chcecie zaczynać realizację „Planu Sycylijskiego", skoro nie jesteście do tego w stu procentach przygotowani?

– Ryzykujemy, panie prezydencie – rzekł Donner. – Zdajemy się na los szczęścia licząc, że w ciągu najbliższych szesnastu miesięcy albo nastąpi przełom i uzyskamy bizanium w laboratorium, albo gdzieś odkryjemy złoża, które będziemy mogli eksploatować.

– Gdyby nawet miało to trwać dziesięć lat, to już będzie czekała gotowa instalacja – powiedział Seagram. – Jedyną stratą, jaką poniesiemy, będzie strata czasu.

Prezydent wstał.

– Panowie, zgadzam się na kontynuowanie waszego fantastycznonaukowego planu, ale pod jednym warunkiem. Macie na to dokładnie osiemnaście miesięcy i dziesięć dni, bo potem właśnie mój urząd przejmie nowy człowiek, ktokolwiek nim będzie. Jeśli do tego czasu chcecie czymś ucieszyć swojego protektora, to postarajcie się o jakieś wyniki.

Pod mężczyznami stojącymi z drugiej strony biurka z wrażenia ugięły się nogi. Wreszcie Seagram odzyskał mowę.

– Dziękujemy, panie prezydencie. Zapewniam, że kiedyś w jakiś sposób zespół zdobędzie ten pierwiastek. Może pan na to liczyć.

– Dobrze. A teraz panowie mi wybaczą. Mam pozować w Ogrodzie Różanym z grupą starych i tłustych cór Rewolucji Amerykańskiej – powiedział wyciągając rękę. – Powodzenia. I pamiętajcie, żebyście nie spieprzyli tych waszych tajnych operacji. Nie chcę afery, jaką miał Eisenhower z lotem szpiegowskim U-2. Jasne?

Nim Seagram i Donner zdążyli odpowiedzieć, prezydent odwrócił się i wyszedł bocznymi drzwiami.

Chevrolet Donnera wyjechał z bramy Białego Domu, włączył się do głównego strumienia pojazdów i ruszył przez Potomac do Wirginii. Donner nawet nie spojrzał we wsteczne lusterko w obawie, że prezydent zmieni zdanie i wyśle za nimi posłańca z odmową. Opuścił dach samochodu i wdychał wilgotne letnie powietrze.

– Ale mieliśmy fart – odezwał się Seagram. – Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.

– Mowa. Gdyby wiedział, że już przeszło dwa tygodnie temu wysłaliśmy człowieka na rosyjskie terytorium, to byłyby z tego nici. Wszystko skończyłoby się klapą.

– Jeszcze nic pewnego – mruknął pod nosem Seagram. – Jeszcze może być klapa, jeżeli NUMA nie zdoła go stamtąd zabrać.

2.

Sid Koplin był pewien, że umiera.

Oczy miał zamknięte; krew spływająca z jego boku plamiła biel śniegu. Kiedy stopniowo odzyskiwał świadomość, w głowie wirowały mu smugi światła i nie mógł opanować mdłości. Otrzymał jeden czy dwa postrzały? Nie był tego pewien.

Otworzył oczy, obrócił się na brzuch i stanął na czworakach. Czuł, jakby w głowie łupał mu młot pneumatyczny. Dotknął jej ręką i wymacał głębokie zakrzepłe rozcięcie skóry nad lewą skronią. Poza bólem głowy, przytłumionym z powodu mrozu, właściwie nic mu nie dolegało. Jedynie lewy bok, tuż pod żebrami, nieznośnie go piekł w miejscu, gdzie trafił drugi pocisk; czuł lepką jak syrop krew, która ściekała mu po nogach.

Po zboczu góry przetoczyło się echo strzałów z broni maszynowej. Koplin rozejrzał się dokoła, ale nie widział niczego poza bielą wirujących płatków śniegu niesionego wściekłym arktycznym wiatrem. Kolejna seria rozdarła mroźne powietrze. Domyślił się, że wystrzelono ją z odległości zaledwie stu metrów. Sowiecki strażnik musiał strzelać na oślep, w nadziei, że mimo zadymki znów uda mu się go trafić.

Koplin zupełnie przestał myśleć o ucieczce. Skończyło się. Wiedział, że nigdy nie zdoła dotrzeć do zatoczki, w której przycumował slup. Nie był w stanie przeżeglować tym niewielkim ośmiometrowym jachtem stu kilometrów po otwartym morzu – do miejsca spotkania z amerykańskim statkiem oceanograficznym.

Ponownie zapadł w śnieg. Wskutek krwotoku był tak bardzo osłabiony, że już więcej nie mógł się zdobyć na żaden wysiłek. Wiedział, że nie wolno mu dopuścić do tego, by Rosjanie go znaleźli. Stanowiło to część umowy z Sekcją Meta. Jeśli musi umrzeć, to jego ciało nie powinno być odnalezione.

Z ogromnym trudem zaczął przysypywać się śniegiem. Wkrótce stanie się niewielkim białym pagórkiem na pustym zboczu Biednej Góry, na zawsze pogrzebany pod wciąż grubiejącą zlodowaciałą pokrywą.

Przerwał na chwilę i nadstawił ucha. Słyszał jedynie własny oddech i szum wiatru. Przystawił dłonie do uszu, wytężając słuch. I wtedy poprzez wycie wiatru dotarło do niego ledwo uchwytne szczekanie psa.

– O Boże! – wykrzyknął bezgłośnie.

Póki jego ciało będzie ciepłe, pies z pewnością je odnajdzie. W poczuciu przegranej Koplin całkiem oklapł. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko leżeć i czekać na śmierć.

Iskierka życia wciąż jednak w nim się tliła i nie chciała zgasnąć. Majacząc pomyślał, że może jednak miłosierny Bóg nie pozwoli mu tak leżeć i czekać, aż Rosjanie go zabiorą. Przecież jest tylko profesorem mineralogii, a nie specjalnie wyszkolonym tajnym agentem. Ani jego psychika, ani czterdziestoletnie ciało nie wytrzyma intensywnych przesłuchań. Jeżeli pozostanie przy życiu, to oni wszystko z niego wydobędą w ciągu paru godzin. Zamknął oczy – świadomość porażki sprawiła, że zapomniał o bólu.

Kiedy znów je otworzył, zobaczył nad sobą łeb ogromnego psa. Koplin rozpoznał w nim komondora: potężną bestię wysokości siedemdziesięciu pięciu centymetrów w kłębie, pokrytą białą sierścią. Psisko wściekle warczało i z pewnością rozerwałoby Koplinowi gardło, gdyby sowiecki żołnierz nie powstrzymywał go dłonią w rękawicy. Strażnik zachowywał się obojętnie – stał i gapił się na swoją bezradną ofiarę, ściskając lewą ręką smycz, prawą zaś podtrzymując pistolet maszynowy. Budził strach swoim wyglądem. Miał na sobie długi do kostek szynel, spod którego wystawały buty; w jasnych oczach, pozbawionych wszelkiego wyrazu, nie było współczucia dla rannego. Zarzucił pistolet na ramię, podniósł Koplina, a potem bez słowa zaczął go ciągnąć do strażnicy na wyspie.

Назад Дальше