Podnieść Tytanica - Cussler Clive 9 стр.


– Nic nie zostawił na temat „Little Angel"? Może choć jakiś list? Young wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Wygląda na to, że nie miał czego zapisywać. Jak gdyby on i jego ludzie zeszli do kopalni i nigdy nie zamierzali wracać na powierzchnię.

– Co pan sugeruje?

– Może to zabrzmi idiotycznie – oznajmił Young – ale przemknęła mi przez głowę myśl o zbiorowym samobójstwie. Dokładnie zbadałem sprawę ustalając, że każdy z tych dziewięciu ludzi był albo kawalerem, albo wdowcem. W większości wypadków jako wędrowni samotnicy pod byle pretekstem przenosili się z jednej kopalni do drugiej, gdy im się znudziło albo gdy rozczarował ich sztygar czy dyrekcja. Oni nie mieliby po co żyć, gdyby starość nie pozwoliła im już pracować w kopalni.

– Ale przecież Jason Hobart miał żonę – wtrącił Donner.

– Jak to?! – zawołał Young, wytrzeszczając oczy. – W aktach żadnego z nich nie znalazłem śladu żony.

– Niech mi pan wierzy na słowo.

– Jezus Maria! Gdyby mój wuj o tym wiedział, to nigdy by nie zatrudnił Hobarta.

– A niby dlaczego?

– Czy pan tego nie rozumie? On potrzebował ludzi, którzy nie mieli przyjaciół czy bliskich krewnych, żeby nikt się nimi nie interesował, gdyby zniknęli.

– Wyraża się pan niejasno – rzekł Donner stanowczym tonem.

– Krótko mówiąc, ponowne otwarcie kopalni „Little Angel" było po prostu pretekstem, mistyfikacją, a całą tragedię upozorowano. Jestem przekonany, że mój wuj zwariował. Nigdy się nie dowiemy, co spowodowało jego chorobę psychiczną, ale tak bardzo zmienił mu się charakter, że właściwie stał się zupełnie innym człowiekiem.

– Rozdwojenie jaźni?

– Właśnie. Zmieniła się jego moralność, gdzieś zniknęło całe ciepło i serdeczność w traktowaniu przyjaciół. Kiedy byłem młodszy, rozmawiałem z ludźmi, którzy go pamiętali. Wszyscy byli zgodni w jednej sprawie, a mianowicie, że ten Joshua Hays Brewster, którego znali i kochali, umarł na długo przed katastrofą w „Little Angel".

– A na czym polegała mistyfikacja?

– Pomimo obłędu mój wuj wciąż był przecież inżynierem górnikiem. Bywało, że w ciągu paru minut potrafił określić, czy opłaca się eksploatować daną kopalnię, czy nie, więc doskonale wiedział, że „Little Angel" nie przedstawiała żadnej wartości. Jego zamiarem wcale nie było znalezienie tam wysokowydajnej żyły kruszcu. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co mu chodziło w tej grze, panie Donner, ale jestem pewien, że gdyby ktokolwiek wypompował wodę z dolnych poziomów szybu w tej starej kopalni, to nie znajdzie tam żadnych kości ludzkich.

Donner dopił swojego drinka i pytająco spojrzał na Younga.

– A zatem sądzi pan, że tych dziewięciu ludzi, którzy zeszli do kopalni, po prostu uciekło? Young się uśmiechnął.

– Właściwie to nikt nie widział, żeby tam wchodzili, panie Donner. Całkiem słusznie przypuszczano, że utonęli w kopalni, ponieważ później nikt już o nich nie słyszał.

– Brak dostatecznych dowodów – powiedział Donner.

– O, dowodów mam o wiele więcej – odparł Young z zapałem.

– Słucham więc.

– Po pierwsze: najniżej położone wyrobisko w kopalni „Little Angel" znajdowało się o dobre sto metrów ponad średnim poziomem wody gruntowej. W najgorszym wypadku występowały tam jedynie umiarkowane przecieki wód powierzchniowych. Dolne poziomy szybu już przedtem były zalane wodą, która zebrała się w nich od czasu pierwszego zamknięcia kopalni. A zatem wybuch dynamitu nie mógł spowodować nagłego jej zalania i utonięcia mojego wuja i jego ludzi.

Po drugie: sprzęt znaleziony w kopalni po wypadku to kupa starego szmelcu. Ci ludzie byli zawodowcami, panie Donner, i nigdy by nie zeszli pod ziemię z byle jakim ekwipunkiem.

Po trzecie: chociaż mój wuj każdemu opowiadał, że ponownie uruchamia kopalnię, to jednak ani razu nie rozmawiał na ten temat z jej właścicielem, Ernestem Bloeserem. Krótko mówiąc udawał, co było nie do pomyślenia u człowieka znanego z nienagannej postawy etycznej.

Po czwarte: pierwsza informacja o tym, że mogło dojść do katastrofy, pojawiła się dopiero następnego dnia po południu, kiedy to niejaki Bill Mahoney, sztygar z kopalni „Satan", pod drzwiami swojego domu znalazł kartkę, w której napisano: „Pomocy! Przyjdź natychmiast do kopalni»Little Angel«!" Zadziwiający sposób podnoszenia alarmu, nie uważa pan? Kartka była naturalnie bez podpisu.

Po piąte: szeryf z Central City oświadczył, że mój wuj dał mu listę osób, które zeszły do kopalni, z prośbą o przekazanie prasie, gdyby doszło do wypadku. Co najmniej dziwne przeczucie. To wyglądało tak, jakby wuj Joshua chciał mieć pewność, że nikt nie popełni omyłki przy identyfikacji ofiar.

Donner odsunął talerz i wypił szklankę wody.

– Uważam, że pańska teoria jest ciekawa, ale nie w pełni przekonywająca.

– Chwileczkę, panie Donner, bo ostatni dowód, chyba najważniejszy, zachowałem na koniec. Pół roku po tragedii moi rodzice wyjechali na wycieczkę po Europie i widzieli mojego wuja na peronie dworca w Southampton w Anglii. Moja matka często opowiadała, jak podeszła do niego i wykrzyknęła: „Mój Boże, Joshua, czy to naprawdę ty"? Twarz jej brata była zarośnięta i śmiertelnie blada. Patrzył szklistym wzrokiem. „Zapomnijcie o mnie", odparł, a potem odwrócił się i uciekł. Mój ojciec pobiegł za nim, ale on wkrótce zniknął mu w tłumie na peronie.

– Logicznie można by to wytłumaczyć najzwyczajniejszą pomyłką.

– Siostra, która nie poznaje własnego brata? – sarkastycznie spytał Young. – Ależ panie Donner, nie poznałby pan swojego brata w tłumie?

– Obawiam się, że nie. Byłem jedynakiem.

– A szkoda. Ominęła pana jedna z największych radości w życiu.

– Przynajmniej z nikim nie musiałem dzielić się zabawkami. Przyszła kelnerka z rachunkiem i Donner rzucił jej na tacę swoją kartę kredytową.

– Z tego, co pan mówi, wynika więc, że katastrofa w „Little Angel" służyła za przykrywkę.

– To tylko moja teoria – odparł Young i wytarł sobie usta serwetką. – Oczywiście w żaden sposób nie można tego udowodnić, ale ciągle mam wrażenie, że za tym wszystkim stało Societe des Mines de Lorraine.

– A co to była za firma?

– Była i jest dla Francji tym, czym Krupp dla Niemiec, Mitsubishi dla Japonii czy Anaconda dla Stanów Zjednoczonych.

– Ale co wspólnego ma ze sprawą to Societe, jakże mu tam?

– To właśnie ci francuscy finansiści zatrudnili Joshuę Haysa Brewstera jako inżyniera kierującego pracami poszukiwawczymi. Tylko oni mieli wystarczający kapitał, by zapłacić dziewięciu ludziom za zniknięcie z powierzchni ziemi.

– Ale po co? Czym się kierowali? Young bezradnie rozłożył ręce.

– Bo ja wiem…? – Pochylił się do przodu; jego oczy zdawały się płonąć. – Wiem jednak, że musieli im zapłacić i użyć pewnych wpływów, by wywieźć ich wraz z moim wujem w jakieś piekielne miejsce poza granicami kraju.

– W jakim celu? Żeby jedli darmowe obiadki na koszt rządu?

– Na pewno nie dla śmiechu – półgłosem odparł Young.

Donner pokiwał głową i nic nie odpowiedział. Ten stary mężczyzna, siedzący po drugiej stronie stolika, dodał tylko jeszcze jeden element do zagadki rudobrodego kościotrupa z kopalni na Biednej Górze, a to w żadnym wypadku nie było zabawne.

15.

Kiedy stewardesa odrzutowca United Airlines uśmiechnęła się na pożegnanie, Seagram odpowiedział jej tym samym i zszedł po schodkach na płytę międzynarodowego lotniska w Los Angeles. Do głównego budynku miał jakieś czterysta metrów. Wreszcie dotarł do frontowego hallu i w przeciwieństwie do Donnera, który wynajął samochód w firmie numer dwa, wolał firmę numer jeden i wziął lincolna z Hertza. Skręcił w Century Boulevard, minął kilka skrzyżowań i wjechał na autostradę prowadzącą do San Diego. Bezchmurne niebo i tylko nieznaczny smog pozwalały mu dostrzec zamglone szczyty Sierra Mądre. Prowadził spokojnie, jadąc prawym pasem setką, a obok przemykali miejscowi kierowcy z szybkością stu dwudziestu i stu trzydziestu kilometrów na godzinę, jak zwykle nie zwracając uwagi na znaki drogowe, które ograniczały prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów. Wkrótce minął rafinerie w Torrance oraz położone za nimi szyby naftowe wokół Long Beach i znalazł się w Pomarańczowym Hrabstwie, gdzie krajobraz nagle stał się płaski, ukazując morze szeregowych domków.

Jechał jeszcze nieco ponad godzinę, nim skręcił w kierunku „Świata Wolnego Czasu". Sceneria była idylliczna: pola golfowe, baseny pływackie, stajnie, elegancko przystrzyżone trawniki i tereny parkowe. Wszędzie widziało się starców na rowerach.

Zatrzymał samochód przy głównej bramie, gdzie umundurowany strażnik w starszym wieku odnotował jego przyjazd i pokazał mu drogę do domku Calle Aragon numer 261-B. Był to niewielki malowniczy bliźniak, usytuowany na zboczu wzgórza z widokiem na wspaniały park. Seagram zostawił lincolna przy krawężniku, wszedł do patio z krzewami różanymi i nacisnął dzwonek. Kiedy drzwi się otworzyły i ujrzał Adeline Hobart, rozwiały się wszelkie jego obawy, gospodyni bowiem stanowczo nie wyglądała na swoje lata.

– Pan Seagram? – spytała beztroskim, wesołym głosem.

– Tak. Pani Hobart?

– Proszę wejść – rzekła wyciągając do niego rękę. Uścisnęła jego dłoń jak mężczyzna. – Mój Boże, nikt w ten sposób się do mnie nie zwracał od ponad siedemdziesięciu lat. Kiedy pan zadzwonił w sprawie Jake'a, tak mnie to zaskoczyło, że zapomniałam wziąć gerital.

Adeline była dość korpulentną kobietą, ale mimo nadwagi poruszała się sprawnie. Jej niebieskie oczy śmiały się przy każdym zdaniu, a twarz miała ciepły, łagodny wyraz. Wypisz, wymaluj ideał sympatycznej siwowłosej staruszki.

– Nie wygląda pani na osobę używającą geritalu – rzekł Seagram.

– Jeżeli to ma być komplement, to go kupuję – odparła wskazując ręką fotel, w gustownie urządzonym saloniku. – Proszę się rozgościć. Zostanie pan na obiad, prawda?

– Będę zaszczycony, jeżeli tylko nie sprawię tym kłopotu.

– Oczywiście, że nie. Bert ugania się po polu golfowym i miło mi będzie mieć towarzystwo.

Seagram podniósł zdziwiony wzrok.

– Bert?

– To mój mąż.

– A ja miałem wrażenie…

– Że wciąż jestem panią Hobart – dokończyła z niewinnym uśmiechem. – Prawda jest jednak taka, że sześćdziesiąt dwa lata temu wyszłam za Bertranda Austina.

– A czy wojsko o tym wie?

– Ależ oczywiście, że tak. Dawno temu wysłałam kilka listów do Ministerstwa Wojny z zawiadomieniem o zmianie mojego stanu cywilnego, ale oni za każdym razem odpowiadali grzecznie, lecz wymijająco, i w dalszym ciągu przysyłają mi czeki.

– Mimo że ponownie wyszła pani za mąż? Adeline wzruszyła ramionami.

– Jestem tylko człowiekiem, panie Seagram. Niby dlaczego miałabym się z nimi kłócić? Skoro uparcie przysyłają pieniądze, któż chciałby im tłumaczyć, że zwariowali?

– Lukratywne rozwiązanko. Skinęła głową.

– Nie przeczę. Szczególnie gdy się weźmie pod uwagę te dziesięć tysięcy dolarów, które otrzymałam po śmierci Jake'a. Seagram pochylił się do przodu, mrużąc oczy.

– To wojsko wypłaciło pani odszkodowanie w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów? Czy to nie lekka przesada jak na rok tysiąc dziewięćset dwunasty?

– Byłam wtedy zaskoczona nie mniej od pana – rzekła. – Przyznaję, że ta kwota stanowiła wówczas małą fortunę.

– Czy do przekazu dołączono jakieś wyjaśnienia?

– Żadnych – odparła. – Wciąż jeszcze mam przed oczami ten czek, nawet po tylu latach. Miał napis „Wypłata dla wdowy" i był wystawiony na moje nazwisko. I tyle.

– Może zaczniemy od początku…

– Od czasu, gdy poznałam Jake'a?

Seagram skinął głową.

Na kilka chwil Adeline zapatrzyła się w dal.

– Poznałam go tej strasznej zimy tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Było to w Leadville w stanie Kolorado, a ja dopiero co skończyłam szesnaście lat. Mój ojciec akurat wyjeżdżał służbowo do zagłębia kruszconośnego, by zbadać możliwość zainwestowania w kilka działek, a ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie i miałam parę dni ferii, zgodził się zabrać ze sobą mamę i mnie. Ledwie pociąg dojechał do dworca w Leadville, kiedy w górskich rejonach Kolorado rozpętała się największa burza śnieżna od czterdziestu lat. Trwała dwa tygodnie i proszę mi wierzyć, wcale nie było wesoło, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Leadville leży na wysokości ponad trzech kilometrów.

– To musiała być wielka przygoda dla szesnastoletniej dziewczyny.

– I była. Tato krążył po hotelowym hallu jak lew w klatce. Mama po prostu siedziała i się martwiła, ale ja uważałam, że jest cudownie.

– A Jake?

– Pewnego dnia próbowałyśmy z mamą przejść na drugą stronę ulicy do domu towarowego, a wiatr dął z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę przy temperaturze pięciu stopni poniżej zera, gdy nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się jakiś ogromny brutal, chwyta każdą z nas jedną ręką wpół, przenosi przez zaspy i stawia na progu sklepu tak bezczelnie, jak tylko można sobie wyobrazić.

– I to był Jake?

– Tak – odparła z rezerwą. – To był Jake.

– Jak wyglądał?

– Był mężczyzną postawnym, o szerokich barach, mierzył sobie ponad metr osiemdziesiąt. Jako młody chłopak pracował w walijskich kopalniach. Bez trudu z dużej odległości poznawało się go w tłumie. Miał jaskraworude włosy i takąż brodę, a do tego zawsze się śmiał.

– Rude włosy i rudą brodę?

– Tak. Był bardzo dumny, że się wyróżnia wśród innych.

– Cały świat kocha ludzi, którzy się śmieją. Adeline uśmiechnęła się szeroko.

– Mogę panu powiedzieć, że z mojej strony na pewno nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Jake przypominał mi wielkiego niezgrabnego niedźwiedzia. Nie należał do mężczyzn, o jakich marzą młode panienki.

– Ale pani za niego wyszła. Skinęła głową.

– Zalecał się do mnie przez cały czas trwania zamieci, a kiedy wreszcie czternastego dnia zza chmur wyjrzało słońce, wtedy przyjęłam jego oświadczyny. Moi rodzice oczywiście się wściekali, ale Jake zdobył sobie również ich.

– Niedługo była pani mężatką.

– Po raz ostatni widziałam go w rok później.

– Tego dnia, kiedy on i jego koledzy zginęli w „Little Angel" – powiedział Seagram bardziej twierdząco niż pytająco.

– Tak – odparła ze smutkiem. Unikając wzroku Seagrama, spojrzała w stronę kuchni. – O Boże, zupełnie zapomniałam. Lepiej przygotuję nam jakiś obiad. Pan przecież musi umierać z głodu, panie Seagram.

Wyraz rzeczowości znikł z twarzy Seagrama, w którego oczach pojawiły się nagle błyski podniecenia.

– Jake kontaktował się z panią po wypadku w „Little Angel", prawda, pani Austin?

Adeline cofnęła się, jakby szukała schronienia w poduszkach fotela. Po jej łagodnej twarzy przemknął cień lęku.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi.

– Myślę, że pani rozumie – powiedział cicho.

– Nie… nie, pan się myli.

– Czego się pani boi? Jej ręce zaczęły drżeć.

– Powiedziałam panu wszystko, co mogłam.

– Wie pani więcej, znacznie więcej, pani Austin – powiedział, wyciągnął ręce i chwycił jej dłonie. – Czego się pani boi? – powtórzył.

– Przysięgłam, że dochowam tajemnicy – wyszeptała.

– Czy może mi pani to wyjaśnić?

Назад Дальше