– Pracuje pan dla rządu, panie Seagram – powiedziała z wahaniem. – Pan wie, co to znaczy dochować tajemnicy.
– Kto to był? Jake? Czy to on poprosił panią o milczenie? Przecząco pokręciła głową.
– A więc kto?
– Nie mogę panu powiedzieć… Proszę mi wierzyć – rzekła błagalnie. – Niczego nie mogę panu powiedzieć.
Seagram wstał i spojrzał na nią z góry. Jakby przybyło jej lat; pogłębiły się zmarszczki na jej starczej skórze. Zamknęła się jak ślimak w muszli. Pomyślał, że potrzebna jej będzie łagodna kuracja wstrząsowa, by się otworzyła.
– Czy mogę skorzystać z telefonu?
– Tak, oczywiście. Najbliższy aparat jest w kuchni.
Upłynęło siedem minut, nim w słuchawce zabrzmiał znajomy głos. Seagram szybko wyjaśnił sytuację i przekazał swoją prośbę, a potem odwrócił się przodem do pokoju.
– Pani Austin, czy może pani na chwileczkę tu przyjść? Nieśmiało podeszła do niego.
– Ktoś pragnie z panią rozmawiać – rzekł podając jej słuchawkę. Ostrożnie wzięła ją z ręki Seagrama.
– Halo – szepnęła. – Tu Adeline Austin.
Na krótką chwilę w jej oczach pojawiło się zmieszanie, które z wolna przekształciło się w niekłamane zdumienie. Milcząc, bez przerwy kiwała głową, jak gdyby miała przed sobą osobę, której głos dochodził ze słuchawki. Wreszcie pod koniec jednostronnej rozmowy zdołała wykrztusić kilka słów:
– Tak, panie prezydencie… zrobię to. Do widzenia. Powoli odłożyła słuchawkę i stała oszołomiona jak w transie.
– Czy… czy to naprawdę był prezydent Stanów Zjednoczonych?
– Tak. Jeśli pani sobie życzy, można to sprawdzić. Wystarczy zadzwonić do Białego Domu i poprosić Gregga Collinsa, który jest głównym asystentem pana prezydenta. To właśnie on mnie z nim połączył.
– Niech pan sobie wyobrazi, że prezydent poprosił mnie o pomoc – oznajmiła, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Wprost nie mogę uwierzyć, że to prawda.
– Prawda, pani Austin. Proszę mi wierzyć, że każda informacja, jakiej pani nam udzieli na temat swojego pierwszego męża i dziwnych okoliczności jego śmierci, przyniesie krajowi ogromne korzyści. Wiem, że to brzmi banalnie, ale…
– Któż by odmówił prezydentowi? – przerwała mu Adeline.
Na jej twarz powrócił miły uśmiech, ustało drżenie rąk. Odzyskała równowagę, przynajmniej na zewnątrz.
Seagram delikatnie ujął ją pod rękę i odprowadziwszy z powrotem do pokoju, posadził na fotelu.
– Teraz już może mi pani powiedzieć, co łączyło Jake'a Hobarta z Joshua Haysem Brewsterem.
– Jake był specjalistą od materiałów wybuchowych, czyli strzałowym, jednym z najlepszych w tym zawodzie. Znał dynamit jak kowal kuźnię, a ponieważ pan Brewster przyjmował do swojej brygady tylko najlepszych, to często do wysadzania skał wynajmował Jake'a.
– Czy Brewster wiedział, że Jake był żonaty?
– Dziwi mnie, że pan o to pyta. Mieliśmy niewielki domek w Boulder, daleko od górniczych obozów, bo Jake nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że ma żonę. Twierdził, że sztygarzy w kopalniach nie zatrudniliby strzałowego, który byłby żonaty.
– A więc Brewster, nie wiedząc o rzeczywistym stanie cywilnym Jake'a, przyjął go jako strzałowego do kopalni „Little Angel"?
– Wiem, że tak pisali w gazetach, panie Seagram, lecz ani Jake, ani żaden z pozostałych członków tej brygady w ogóle nigdy nie był w kopalni „Little Angel".
Seagram wraz z fotelem tak blisko przysunął się do Adeline, że ich kolana prawie się stykały.
– A zatem ta katastrofa istotnie była mistyfikacją – rzekł chrapliwie.
Spojrzała na niego.
– To pan… to pan już wie?
– Podejrzewaliśmy, że tak było, ale nie mamy żadnych dowodów.
– Jeśli chodzi o dowody, panie Seagram, to zaraz je przyniosę.
Wstała, odmówiła przyjęcia pomocy oferowanej jej przez Seagrama i zniknęła w sąsiednim pokoju. Wróciła ze starym pudełkiem po butach i z nabożeństwem zaczęła je otwierać.
– W dniu poprzedzającym zejście do kopalni „Little Angel" Jake zabrał mnie do Denver i pohulaliśmy sobie po sklepach. Nakupował mi modnych strojów, biżuterii, a potem zaprosił na szampana do najlepszej restauracji w mieście. Ostatnią noc spędziliśmy w apartamencie dla nowożeńców w hotelu „Brown Palace". Zna pan ten hotel?
– W tej chwili mieszka tam mój znajomy.
– Nad ranem Jake powiedział mi, żebym nie wierzyła w to, co usłyszę czy przeczytam w gazetach o jego śmierci w wypadku górniczym, i że wyjeżdża na kilka miesięcy do pracy gdzieś w Rosji. Powiedział, że po jego powrocie będziemy bardzo bogaci, bogatsi, niż moglibyśmy sobie wymarzyć. Później powiedział coś, czego nigdy nie zrozumiałam.
– A mianowicie co?
– Powiedział, że wszystkim zajmują się Francuzi i że kiedy to się skończy, będziemy mieszkać w Paryżu. – Na twarzy Adeline pojawił się wyraz rozmarzenia. – Rano już go nie było. Na jego poduszce znalazłam kartkę z napisem „Kocham Cię, Ad" oraz kopertę zawierającą pięć tysięcy dolarów.
– Czy nie domyśla się pani, skąd pochodziły te pieniądze?
– Absolutnie. W tym czasie mieliśmy na koncie w banku jedynie około trzystu dolarów.
– I to była ostatnia wiadomość od niego?
– Nie – odparła podając Seagramowi wyblakłą pocztówkę z podkolorowanym zdjęciem wieży Eiffla. – Otrzymałam ją przez pocztę mniej więcej po miesiącu
Droga Ad! Tu pada deszcz i piwo jest okropne. Czuję się dobrze i chłopcy też. Nie martw się. Jak sama widzisz, wcale nie zginąłem. Wiesz kto.
Charakter pisma wyraźnie wskazywał na niepewną rękę. Na znaczku był stempel z Paryża z datą l grudnia 1911 roku.
– Po tygodniu otrzymałam następną kartkę – rzekła wręczając ją Seagramowi.
Kartka przedstawiała Sacre Coeur, lecz znaczek naklejono w Hawrze.
Droga Ad! Płyniemy do Arktyki. Przez jakiś czas nie będę pisał. Bądź dzielna. Francuzi dobrze nas traktują. Dobre jedzenie, dobry statek. Wiesz kto.
– Czy pani jest pewna, że to pismo Jake'a? – spytał Seagram.
– Absolutnie. Mam dokumenty i stare listy od niego. Jeśli pan sobie życzy, to można je porównać.
– Nie ma potrzeby, Ad. – Seagram zauważył, że się uśmiechnęła, kiedy użył tego zdrobnienia. – Miała pani od niego jeszcze jakieś wiadomości?
Skinęła głową.
– Trzecią i ostatnią. Jake pewnie zrobił sobie zapas pocztówek z Paryża. Ta przedstawia Sainte-Chapelle, ale wysłano ją z Aberdeen w Szkocji czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku.
Droga Ad! To miejsce jest okropne. Strasznie tu zimno. Nie wiadomo, czy przeżyjemy. Jeśli jakoś zdołam dostarczyć Ci tę kartkę, to nie zostaniesz bez opieki. Z Bogiem. Jake.
Z boku ktoś dopisał innym charakterem:
Szanowna Pani Hobart! Burza zabrała nam Jake'a. Po chrześcijańsku oddaliśmy mu ostatnią przysługę. Przesyłamy wyraz współczucia. V.H.
– V.H. to zapewne Vernon Hall – rzekł Seagram.
– Tak. Verb i Jake przyjaźnili się ze sobą.
– A co nastąpiło potem? Kto kazał pani przysięgać milczenie?
– Jakieś dwa miesiące później, to było chyba w czerwcu, w naszym domku w Boulder zjawił się pułkownik Patman czy Patmore… nie pamiętam dokładnie… i powiedział, że na zawsze muszę zachować w tajemnicy moje kontakty z mężem po wypadku w kopalni „Little Angel".
– Czy podał jakieś powody? Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie. Powiedział po prostu, że mam milczeć w interesie kraju, a potem wręczył mi ten czek na dziesięć tysięcy dolarów i odjechał.
Seagram z ulgą zagłębił się w fotelu, jakby uwolniony od ogromnego ciężaru. Wydawało się nieprawdopodobne, że ta dziewięćdziesięciotrzyletnia staruszka może mieć klucz do miejsca ukrycia zaginionej rudy wartości miliarda dolarów, a jednak miała.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
– Ta propozycja obiadowa była bardzo kusząca. Kiedy Adeline odpowiedziała mu uśmiechem, wówczas dostrzegł w jej oczach figlarne błyski.
– Jak powiadał Jake, furda obiad. Najpierw napijmy się piwa.
16.
Nad horyzontem wciąż jeszcze połyskiwały szkarłatne promienie zachodzącego słońca, kiedy łoskot odległego grzmotu zapowiedział zbliżanie się burzy z piorunami. Było gorąco i Seagram z przyjemnością wystawiał twarz na podmuchy łagodnej bryzy, siedząc na tarasie „Balboa Bay Club" i sącząc koniak po kolacji.
Była godzina ósma. O tej porze snobowaci mieszkańcy Newport Beach rozpoczynali wieczorne życie towarzyskie. Seagram zdążył już się zanurzyć w klubowym basenie i zjeść wcześniejszą kolację. Teraz siedział, słuchając pomruków nadchodzącej burzy. Naładowane elektrycznością powietrze stało się parne, ale wiatr jeszcze się nie zerwał ani nie padało. Błyskawica niczym fotograficzny flesz oświetliła statki wycieczkowe, które krążyły po zatoce, włączywszy zielone i czerwone światła pozycyjne. 'Ich pomalowane na biało kadłuby przypominały Seagramowi sunące po falach widma. Jak zygzakowaty widelec spadający z chmur, błyskawica ponownie rozcięła wieczorne niebo. Seagram zobaczył, że zetknęła się z ziemią gdzieś za dachami domów na Balboa Island, i niemal w tej samej chwili do jego uszu dotarł grzmot pioruna, rozdzierający bębenki niczym salwa armatnia.
Wszyscy zaczęli nerwowo przenosić się do jadalni. Wkrótce Seagram stwierdził, że tylko on pozostał na tarasie, rozkoszując się widokiem fajerwerków matki natury. Skończył koniak, odchylił głowę do tyłu i czekał na kolejną błyskawicę. Po chwili rozbłysła, oświetlając jakąś postać nie opodal stolika. W tym krótkim błysku Seagram zdążył zauważyć, że był to wysoki czarnowłosy mężczyzna, który wpatrywał się weń zimnym, przenikliwym wzrokiem. Teraz jednak nieznajomego kryły ciemności.
Kiedy grzmot się przetoczył, głos dochodzący z mroku spytał:
– Pan Gene Seagram?
Seagram zaczekał, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności.
– Tak.
– Podobno pan mnie szukał.
– Ale ja pana nie znam.
– Przepraszam. Jestem Dirk Pitt.
Niebo znów rozbłysło i Seagram zobaczył uśmiechniętą twarz.
– Coś mi się wydaje, panie Pitt, że ma pan zwyczaj pojawiania się w dramatycznej scenerii. Czy ta burza to również pańska robota? Pitt zaśmiał się przy akompaniamencie grzmotu.
– Tego jeszcze nie opanowałem, ale robię już postępy w doprowadzaniu do rozstąpienia się Morza Czerwonego. Seagram wskazał ręką wolne krzesło.
– Nie usiądzie pan?
– Dziękuję.
– Zaproponowałbym panu coś do picia, ale kelnerka najwyraźniej boi się burzy.
– Najgorsze już przechodzi – spokojnie rzekł Pitt opanowanym głosem, spoglądając w niebo.
– Jak pan mnie tu znalazł!
– Etapami – odparł Pitt. – Najpierw zadzwoniłem do pańskiej żony w Waszyngtonie, która powiedziała mi, że wyjechał pan służbowo do „Świata Wolnego Czasu", a to tylko parę kilometrów stąd. Od strażnika przy bramie dowiedziałem się, że wpuszczał niejakiego Gene'a Seagrama do pani Adeline Austin. Z kolei ona wspomniała, że poleciła panu „Balboa Bay Club", kiedy zdecydował pan przełożyć powrotny lot do Waszyngtonu na jutro i zatrzymać się tutaj. Dalej to już proste.
– Pańska wytrwałość mi pochlebia.
– Drobiazg – odparł Pitt, skinąwszy głową.
– Szczęśliwym zbiegiem okoliczności obaj znaleźliśmy się w tym samym miejscu – rzekł Seagram.
– Zawsze o tej porze roku biorę sobie parę dni urlopu, żeby trochę pożeglować na desce. Moi rodzice mają dom po drugiej stronie zatoki. Właściwie mogłem skontaktować się z panem wcześniej, ale admirał Sandecker powiedział, że to nic pilnego.
– To pan zna admirała?
– Jest moim szefem.
– A więc pracuje pan w NUMA?
– Tak. Jestem w agencji dyrektorem do zadań specjalnych.
– Pańskie nazwisko wydawało mi się jakby znajome. Chyba moja żona wspominała kiedyś o panu.
– Dana?
– Tak. Czy pan z nią pracował?
– Tylko raz. Zeszłego lata przewoziłem samolotem zaopatrzenie na Wyspę Pitcairna, kiedy wraz ze swoim zespołem archeologów NUMA nurkowała w poszukiwaniu eksponatów z „Bounty".
Seagram spojrzał na Pitta.
– A więc admirał powiedział panu, że kontakt ze mną to nic pilnego.
Pitt się uśmiechnął.
– Z tego co wiem, rozdrażnił go pan jakimś telefonem w środku nocy.
Czarne chmury przesunęły się nad morze i piorun uderzył w Catalinę po drugiej stronie przesmyku.
– Skoro już się spotkaliśmy, to może się dowiem, czego pan sobie ode mnie życzy – odezwał się Pitt.
– Proszę mi powiedzieć o Nowej Ziemi.
– Niewiele mam do powiedzenia – odparł Pitt wymijająco. – Kierowałem ekspedycją, która miała zabrać pańskiego człowieka. Kiedy się nie zjawił w ustalonym czasie, pożyczyłem sobie helikopter i poleciałem na rozpoznanie w stronę tej rosyjskiej wyspy.
– Ryzykował pan. Rosjanie mogli pan wykryć radarem.
– Wziąłem to pod uwagę. Leciałem na wysokości trzech metrów z prędkością zredukowaną do piętnastu węzłów. Gdyby nawet mnie wykryli, to na ekranie wyglądałbym jak mały kuter rybacki.
– Co się wydarzyło, kiedy dotarł pan do wyspy?
– Tak długo leciałem wzdłuż wybrzeża, aż znalazłem slup Koplina przycumowany w zatoczce. Posadziłem helikopter na pobliskiej plaży i zacząłem go szukać. I właśnie wtedy zza ściany pędzonego wiatrem, wirującego śniegu usłyszałem strzały.
– Jakim sposobem trafił pan na Koplina i rosyjskiego strażnika? W taką zamieć musiało to przypominać szukanie igły w zamarzniętym stogu siana.
– Igły nie szczekają – odparł Pitt. – Poszedłem za głosem szczekającego psa, który naprowadził mnie na Koplina i strażnika.
– Którego pan oczywiście zamordował – stwierdził Seagram.
– Przypuszczam, że prokurator mógłby zasugerować to sądowi – odpowiedział Pitt z teatralnym gestem. – Z drugiej strony, w tej sytuacji chyba jednak należało to zrobić.
– A gdyby również strażnik był moim agentem?
– Towarzysze broni zazwyczaj nie ciągną się brutalnie za kark po śniegu, szczególnie wtedy, gdy jeden z nich jest ciężko ranny.
– A pies, musiał go pan zabijać?
– Przyszło mi do głowy, że gdybym go zostawił własnemu losowi, to mógłby sprowadzić patrol szukający ciała jego pana, a tak prawdopodobnie żadnego z nich nie znajdą.
– Czy zawsze nosi pan pistolet z tłumikiem?
– Admirał Sandecker już nieraz prosił mnie o wykonanie jakiejś brudnej roboty poza moimi normalnymi obowiązkami – odparł Pitt.
– Rozumiem, że przed odwiezieniem Koplina na pokład statku zniszczył pan jego slup – rzekł Seagram.
– I to dość sprytnie – odpowiedział Pitt, ale w tonie jego głosu nie było cienia przechwałki. – Przedziurawiłem kadłub, postawiłem żagle i skierowałem jacht na pełne morze. Chyba zatonął jakieś trzy mile od brzegu.
– Był pan zbyt pewny siebie – gniewnie odezwał się Seagram. – Ośmielił się pan wtrącać w nie swoje sprawy. Bez upoważnienia podejmując ogromne ryzyko, tylko pan obudził czujność Rosjan, a przy tym z zimną krwią zamordował człowieka i zabił jego psa. Gdyby wszyscy Amerykanie byli tacy, panie Pitt, należałoby nam współczuć.
Pitt wstał, pochylił się nad stolikiem i spojrzał Seagramowi prosto w oczy.
– Jest pan niesprawiedliwy – rzekł patrząc lodowatym wzrokiem. – O czymś pan zapomniał. To ja oddałem litr własnej krwi pańskiemu przyjacielowi Koplinowi, kiedy go operowano. To ja wydałem rozkaz, żeby statek nie płynął do Oslo, lecz wziął kurs do portu, z którego było najbliżej do lotniska wojskowego USA. I nie kto inny, tylko ja przekonałem komendanta bazy, żeby dał nam swój własny samolot transportowy, którym Koplin wrócił do Stanów. Na koniec, panie Seagram, ten krwiożerczy i pomylony Pitt przyznaje się do winy… przyznaje się do ocalenia tego, co pozostało z tej waszej zakichanej misji szpiegowskiej w Arktyce. Nie oczekiwałem triumfalnej parady na Broadwayu ani złotego medalu. Wystarczyłoby mi zwykłe podziękowanie, słyszę natomiast chamskie uwagi i złośliwości. Nie wiem, o co wam chodzi, Seagram, ale w jednej sprawie mam pełną jasność: jesteś idiotą pierwszej klasy. I powiem ci najgrzeczniej, jak tylko potrafię: odpierdol się.