Nie powiedziała mu nic o dziecku. Dowiedział się o nim kilka lat później, kiedy pracował już w wywiadzie i dla wprawy zaczął śledzić Gill. Wykrył wtedy, że ma dziecko o imieniu Petal, nadawanym bezsprzecznie w końcu lat sześćdziesiątych, i męża Bernarda leczącego się u specjalisty do spraw płodności. Uważał, że zatajenie przed nim istnienia Petal było jedyną naprawdę podłą rzeczą, jaką Gill zrobiła mu kiedykolwiek, chociaż ona konsekwentnie utrzymywała, że postąpiła tak dla dobra dziewczynki.
Wywalczył sobie prawo widywania się co jakiś czas z Petal i wyperswadował jej nazywanie Bernarda „tatą”. Aż do ubiegłego roku nie próbował jednak stać się częścią jej rodzinnego życia.
– Chcesz wziąć mój samochód? – spytała Gill.
– Jeśli jest na chodzie, to owszem.
– Oczywiście, że jest.
– Dzięki. – Pożyczanie wozu od Gill wprawiało go w zakłopotanie, ale jazda z Waszyngtonu trwała zbyt długo, a częstego wynajmowania samochodu w okolicy Ellis unikał, bo pewnego dnia wrogowie mogli na podstawie zapisów w księgach, kart kredytowych lub poprzez wypożyczalnie samochodów wpaść na jego trop, a wówczas bardzo łatwo dowiedzieliby się o Petal. Alternatywnym wyjściem byłoby okazywanie przy wynajmowaniu samochodu za każdym razem innego dowodu tożsamości, ale dowody tożsamości były kosztowne i Agencja nie wydawała ich pracownikom, którzy odwalali papierkową robotę za biurkiem. Korzystał więc z hondy Gill albo wynajmował miejscową taksówkę.
Wróciła Petal z blond włosami powiewającymi wokół ramion. Ellis wstał.
– Kluczyki są w stacyjce – powiedziała Gill.
– Wskakuj do wozu – zwrócił się Ellis do Petal. – Zaraz przyjdę. – Petal wyszła. – Chciałbym ją zaprosić na weekend do Waszyngtonu – powiedział do Gill.
Gill była uprzejma, ale stanowcza.
– Jeśli zechce pojechać, nic nie stoi na przeszkodzie, ale jeśli nie zechce, to jej nie zmuszę.
Ellis skinął głową. – W porządku. No to do zobaczenia.
Pojechali z Petal do chińskiej restauracyjki w Little Neck. Lubiła chińską kuchnię. Gdy znalazła się poza domem, rozluźniła się trochę. Podziękowała Ellisowi za wiersz, jaki jej przysłał na urodziny.
– Nie znam nikogo, kto dostałby kiedyś na urodziny wiersz – powiedziała. Nie bardzo wiedział, czy to pochwała, czy wręcz przeciwnie.
– Wydaje mi się, że to lepsze niż kartka urodzinowa z podobizną wdzięcznego kotka na okładce.
– O, tak – roześmiała się. – Wszystkie moje przyjaciółki uważają cię za bardzo romantycznego. Nauczycielka angielskiego spytała nawet, czy wydałeś coś kiedyś drukiem.
– Nigdy nie udało mi się napisać czegoś na tyle dobrego – powiedział. – Wciąż jeszcze lubisz angielski?
– O wiele bardziej niż matmę. Z matmy jestem dno.
– Co przerabiacie? Jakieś sztuki dramatyczne?
– Nie, ale czasami wiersze.
– Masz swój ulubiony? Zastanawiała się przez chwilę.
– Lubię ten o żonkilach.
Ellis pokiwał głową.
– Ja też go lubię.
– Zapomniałam, kto jest autorem.
– William Wordsworth.
– Ach, rzeczywiście.
– Masz jeszcze jakieś?
– Raczej nie. Bardziej interesuje mnie muzyka. Lubisz Michaela Jacksona?
– Nie wiem. Nie jestem pewien, czy słyszałem jego nagrania.
– On jest naprawdę super. – Zachichotała. – Wszystkie moje przyjaciółki szaleją na jego punkcie.
Już po raz drugi wspominała „wszystkie swoje przyjaciółki”. W tym właśnie okresie grupa rówieśników, w której się obraca, jest najważniejszą rzeczą w jej życiu.
– Chciałbym kiedyś poznać parę twoich koleżanek – powiedział.
– Och, tato – zgasiła go. – Na pewno byś się zawiódł – to jeszcze dziewczynki.
Po tym łagodnym odtrąceniu Ellis koncentrował się przez chwilę na swoim daniu. Popijał je kieliszkiem białego wina, pozostały mu francuskie zwyczaje.
– Posłuchaj – powiedział skończywszy – pomyślałem sobie, że mogłabyś przyjechać do Waszyngtonu i pobyć u mnie przez weekend. To tylko godzina drogi samolotem, a miło spędzilibyśmy czas.
Była zupełnie zaskoczona.
– A co jest ciekawego w Waszyngtonie?
– No cóż, moglibyśmy zwiedzić Biały Dom, gdzie mieszka prezydent. Poza tym w Waszyngtonie są najlepsze muzea na świecie. No i nigdy nie widziałaś, jak mieszkam. Mam gościnną sypialnię… – Zawiesił głos. Widział, że nie jest zainteresowana.
– Och, tato, sama nie wiem – powiedziała. – Tyle mam zajęć w weekendy
– szkolne prace domowe, przyjęcia, zakupy, lekcje tańca i w ogóle… Ellis ukrył rozczarowanie.
– Nie ma sprawy – powiedział. – Może kiedy indziej, jak będziesz mniej zajęta.
– Tak, oczywiście – powiedziała z wyraźną ulgą.
– Przygotuję tę gościnną sypialnię, tak żebyś mogła przyjechać, kiedy tylko będziesz chciała.
– Dobrze.
– Na jaki kolor ją pomalować?
– Nie wiem.
– A jaki jest twój ulubiony?
– Chyba różowy.
– No to na różowo – Ellis uśmiechnął się z przymusem. – Chodźmy.
W samochodzie, w drodze powrotnej, spytała go, czy miałby coś przeciwko temu, żeby przekłuła sobie uszy.
– Nie mam zdania – powiedział asekurancko. – A co na to mama?
– Powiedziała, że jak ty się zgodzisz, to ona też.
Czy Gill taktownie włączyła go do tej decyzji, czy po prostu zwaliła na niego całą odpowiedzialność?
– Wydaje mi się, że to nie jest dobry pomysł – powiedział. – Jesteś chyba trochę za młoda, żeby dziurawić się dla ozdoby.
– Uważasz, że jestem za młoda, żeby mieć chłopca?
Ellisowi cisnęło się na usta „tak”. Dla niego była o wiele za młoda. Ale nie mógł powstrzymać jej rozwoju.
– Jesteś wystarczająco dorosła, żeby umawiać się na randki, ale za wcześnie jeszcze na kogoś na stałe – zaopiniował. Spojrzał na nią, żeby sprawdzić, jak zareaguje. Sprawiała wrażenie rozbawionej. Może oni już nie rozmawiają o wiązaniu się ze sobą na stałe, pomyślał.
Podjeżdżając pod dom spostrzegli zaparkowanego przed wejściem forda Bernarda. Ellis zatrzymał hondę za nim i wszedł z Petal do środka. Bernard siedział w living-roomie. Był to prostoduszny niski mężczyzna o bardzo krótko przystrzyżonych włosach i całkowitym braku wyobraźni. Petal przywitała się z nim entuzjastycznie, obejmując go i całując. Wprawiło go to chyba w pewne zakłopotanie.
– Jak tam rząd w Waszyngtonie, wciąż na pełnych obrotach? – spytał potrząsając silnie ręką Ellisa.
– Jak zawsze – odparł Ellis. Sądzili, że pracuje w Departamencie Stanu, a do jego obowiązków należy czytanie francuskich gazet i czasopism oraz przygotowywanie z nich codziennego serwisu dla wydziału francuskiego.
– Może piwa?
Ellis nie miał właściwie na nie ochoty, ale przez grzeczność skinął głową. Bernard wyszedł po piwo do kuchni. Był kierownikiem działu kredytów w jednym z nowojorskich domów towarowych. Petal chyba go lubiła i darzyła szacunkiem, a on odnosił się do niej z subtelną czułością. Nie mieli z Gill dzieci: ów specjalista od płodności nic sensownego mu nie doradził.
Wrócił z dwiema szklankami piwa i podał jedna Ellisowi.
– No, a teraz do lekcji – powiedział do Petal. – Tata przyjdzie się z tobą pożegnać, kiedy będzie wychodził.
Pocałowała go znowu i wybiegła z pokoju.
– Zwykle nie jest taka afektowana – powiedział, gdy nie mogła go już słyszeć. – Mam wrażenie, że specjalnie się tak popisuje w twojej obecności. Nie rozumiem w jakim celu.
Ellis rozumiał aż za dobrze, ale nie chciał jeszcze o tym myśleć.
– Nie przejmuj się tym – powiedział. – Jak tam interesy?
– Nieźle. Wysokie oprocentowanie kredytów nie uderzyło nas po kieszeni tak bardzo, jak się tego obawialiśmy. Wygląda na to, że ludzie nadal są skłonni pożyczać pieniądze na zakupy – przynajmniej w Nowym Jorku. – Usiadł i zaczął sączyć swoje piwo.
Ellis wyczuwał zawsze, że Bernard boi się go fizycznie. Objawiało się to w jego sposobie chodzenia, przypominającym zachowanie pokojowego pieska, który wślizgnął się do mieszkania bez pozwolenia domowników i teraz za wszelką cenę stara się trzymać o cal lub dwa poza zasięgiem mogącej wymierzyć mu kopniaka nogi.
Rozmawiali przez kilka minut o ekonomii, a Ellis pił swoje piwo tak szybko, jak potrafił. Gdy się z nim uporał, wstał i wyszedł. Przechodząc koło schodów zatrzymał się.
– Cześć, Petal – zawołał. Podeszła do szczytu schodów.
– I co z tym przekłuciem uszu?
– Dasz mi czas do namysłu? – spytał.
– Jasne. Cześć.
Gill zeszła schodami na dół.
– Odwiozę cię na lotnisko – oznajmiła. Ellis był zaskoczony.
– Wspaniale. Dziękuję.
– Powiedziała mi, że nie chce spędzać z tobą weekendu – odezwała się pierwsza, gdy byli już w drodze.
– Trudno.
– Jest ci przykro, prawda?
– A widać?
– Ja widzę. Było się kiedyś twoją żoną. – Urwała. – Przepraszam, John.
– Sam jestem sobie winien. Nie przemyślałem tego. Nim się pojawiłem, miała mamę, tatę i dom – to czego pragną wszystkie dzieci. Kręcąc się tutaj zagrażam jej szczęściu. Jestem intruzem, czynnikiem destabilizującym. To dlatego tuli się do Bernarda w mojej obecności. Nie chce mnie zranić. Robi to dlatego, że boi się go utracić. I to ja wzbudzam w niej ten lęk.
– Przyzwyczai się – powiedziała Gill. – Ameryka roi się od dzieciaków, które mają po dwóch tatusiów.
– To nie jest usprawiedliwienie. Pokpiłem sprawę i muszę ponieść konsekwencje.
Zaskoczyła go ponownie, poklepując po kolanie. – Nie bądź dla siebie taki surowy – powiedziała. – Po prostu nie zostałeś do tego stworzony. Przejrzałam cię już w miesiąc po naszym ślubie. Nie chcesz mieć domu, stałej pracy, dzieci. Jesteś trochę tajemniczy. Dlatego się w tobie zakochałam i dlatego tak łatwo pozwoliłam ci odejść. Kochałam cię, bo byłeś inny – zwariowany, oryginalny, podniecający. Stać cię było na wszystko. Ale nie jesteś człowiekiem rodzinnym. Siedział w milczeniu, rozważając w myślach to, co powiedziała, a ona skupiła się na prowadzeniu wozu. Ta życzliwość nie była udawana i był jej za to niezmiernie wdzięczny. Ale czy miała rację? Wydawało mu się, że nie. Nie chcę domku na przedmieściu, pomyślał, ale dom chciałbym mieć – może willę w Maroku albo poddasze w Greenwich Village, albo apartament na dachu wieżowca w Rzymie. Nie chcę, żeby moja żona była kurą domową, gotowała, sprzątała, robiła zakupy; ale chciałbym mieć przyjaciółkę – kogoś, z kim mógłbym porozmawiać o książkach, filmach, o poezji; z kim mógłbym pogawędzić w nocy. Chciałbym również mieć dzieci i wychowywać je tak, żeby ich zainteresowania nie ograniczały się do Michaela Jacksona.
Nie podzielił się z Gill tymi refleksjami.
Zatrzymała samochód i dopiero teraz zorientował się, że stoją przed terminalem Eastern Airlines. Spojrzał na zegarek: dwudziesta piętnaście. Jeśli się pośpieszy, złapie jeszcze samolot odlatujący o dwudziestej pierwszej.
– Dzięki za podwiezienie – powiedział.
– Tobie jest potrzebna kobieta taka jak ty sam, ktoś ulepiony z tej samej gliny
– powiedziała Gill.
Ellis od razu pomyślał o Jane. – Spotkałem raz kogoś takiego.
– I co?
– Wyszła za przystojnego lekarza.
– A ten lekarz jest tak samo zwariowany jak ty?
– Raczej nie.
– A więc to nie potrwa długo. Kiedy się pobrali?
– Jakiś rok temu.
– Aha. – Gill skojarzyła sobie prawdopodobnie, że to właśnie wtedy Ellis w wielkim stylu wkroczył w życie Petal, ale miała na tyle taktu, żeby nie powiedzieć tego głośno. – Dam ci radę – mruknęła. – Sprawdź, co u niej.
Ellis wysiadł z wozu.
– Wkrótce się do ciebie odezwę.
– Cześć.
Zatrzasnął drzwiczki i odjechała.
Wszedł pośpiesznie do budynku. Na pokładzie znalazł się na dwie czy trzy minuty przed startem. Gdy samolot wzbił się w powietrze, w kieszeni fotela przed sobą znalazł gazetę i poszukał w niej korespondencji z Afganistanu.
Od chwili gdy dowiedział się w Paryżu od Billa, że Jane wprowadziła w czyn swój zamiar wyjazdu do Afganistanu z Jean-Pierre’em, uważnie śledził przebieg tej wojny. Nie pisano już o niej na pierwszych stronach. Często mijał tydzień, a nawet dwa bez jakiejkolwiek wzmianki na jej temat. Ale teraz sen zimowy się skończył i przynajmniej raz w tygodniu można już było w prasie znaleźć coś niecoś.
Gazeta podawała analizę sytuacji Rosjan w Afganistanie. Ellis rozpoczął lekturę nieufnie, wiedział bowiem, że wiele takich drukowanych w czasopismach artykułów wychodzi z CIA – reporter dostawał na zasadach wyłączności zwięzła ocenę danej sytuacji od wywiadu CIA, stając się w rzeczywistości nieświadomym przekaźnikiem pakietu dezinformacji, przeznaczonego dla służb wywiadowczych innego kraju i w rezultacie pisany przez niego reportaż miał tyle wspólnego z prawdą co artykuł w „Prawdzie”.
Ten jednak wyglądał na rzetelny. Podawał, że trwa koncentracja sowieckich żołnierzy i sprzętu wojskowego, co sugeruje przygotowania do wielkiej ofensywy letniej. Z punktu widzenia Moskwy miało to być lato przełomu: albo skruszą w tym roku opór partyzantów, albo będą zmuszeni pójść z nimi na jakiś kompromis. Ellisowi przemawiało to nawet do przekonania – sprawdzi, co mówią na ten temat ludzie CIA rezydujący w Moskwie, ale odnosił wrażenie, że opinie się pokryją.
Wśród krytycznych rejonów, w jakie miała być wymierzona ta ofensywa, artykuł wymieniał Dolinę Panisher.
Ellisowi przypomniało się, że Jean-Pierre mówił coś o Dolinie Pięciu Lwów. Ellis liznął trochę języka farsi w Iranie i wydawało mu się, że „panisher” znaczy „pięć lwów”, ale Jean-Pierre twierdził zawsze, że to „pięć tygrysów”, być może dlatego, że w Afganistanie nie było lwów. Artykuł mówił również o Masudzie, przywódcy rebeliantów. Ellis przypomniał sobie, że Jean-Pierre o nim także wspominał.
Wyjrzał przez okno i zapatrzył się na zachód słońca. Nie ma żadnych wątpliwości, pomyślał z uczuciem lęku, że tego lata Jane znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie.
Ale to nie jego sprawa. Jane jest teraz żoną kogoś innego. A zresztą Ellis nie mógł na to nic poradzić.
Spuścił wzrok na trzymaną w ręku gazetę, przewrócił stronicę i zagłębił się w lekturze korespondencji z Salwadoru. Samolot pędził z rykiem silników w kierunku Waszyngtonu. Słońce znikło za zachodnim horyzontem i zapadł zmrok.
* * *
Allen Winderman zaprosił Ellisa na lunch do restauracji nad Potomakiem, serwującej dania z owoców morza. Winderman spóźnił się pół godziny. Był typowym waszyngtońskim urzędnikiem na kierowniczym stanowisku: ciemnoszary garnitur, biała koszula, krawat w paski; śliski jak rekin. Ponieważ rachunek regulował
Biały Dom, Ellis zamówił kraba i kieliszek białego wina. Winderman poprosił o ostrygi i sałatkę. Wszystko, co wiązało się z osoba Windermana, było za ciasne: jego krawat, jego buty, jego program rozmowy i jego samokontrola.
Ellis był czujny. Nie mógł odrzucić zaproszenia wystosowanego przez doradcę prezydenta, ale nie przepadał za dyskretnymi, nieoficjalnymi lunchami i nie lubił Allena Windermana.
Winderman przeszedł od razu do sedna sprawy. – Chcę się ciebie poradzić
– rozpoczął.
– Po pierwsze – powstrzymał go Ellis – muszę wiedzieć, czy powiadomiłeś o naszym spotkaniu Agencję. – Jeśli Biały Dom planował jakąś tajną akcję za plecami CIA, to on nie chciał mieć z tym nic wspólnego.
– Oczywiście, że powiadomiłem – zapewnił go Winderman. – Co wiesz o Afganistanie?
Ellisa przeszedł nagle zimny dreszcz. Wcześniej czy później Jane musiała zostać w to wplątana, pomyślał. Oczywiście wiedzą o niej: nie robiłem z tego tajemnicy. W Paryżu powiedziałem Billowi, że zamierzam poprosić ją o rękę. Później prosiłem Billa telefonicznie, by dowiedział się, czy naprawdę wyjechała do Afganistanu. Wszystko to poszło do moich akt. Teraz ten sukinsyn wie o niej i zamierza to wykorzystać.
– Niewiele – powiedział ostrożnie i zacytował strofy Kiplinga, które mu właśnie przyszły na myśl:
Gdy cię na afgańskich równinach porzucą rannego
I wyjdą kobiety, by szczątki ciała rozwlec twego, Ty po karabin sięgnij, palnij sobie w łeb z niego