Od jakiegoś czasu nie odczuwała w ogóle bólu, ale przez ostatnie kilka minut, kiedy obserwowała Rabię krzątającą się cicho po izbie, w jej brzuchu zaczęła się pojawiać zupełnie nowa sensacja: wyraźne wrażenie ucisku, któremu towarzyszyła przemożna potrzeba parcia. Ta potrzeba stała się wreszcie tak przemożna, że spełniając ją jęknęła, nie z bólu, ale z samego wysiłku, jaki musiała w to włożyć.
– Zaczyna się – usłyszała jakby z oddali głos Rabii. – To dobrze.
Po chwili potrzeba parcia ustąpiła. Zahara przyniosła kubek zielonej herbaty. Jane usiadła prosto i napiła się z wdzięcznością. Napój był ciepły i bardzo słodki. Zahara jest w tym samym wieku co ja, pomyślała Jane, a ma już czwórkę dzieci, nie licząc ciąż nie donoszonych i dzieci, które urodziły się martwe. Należała do tych kobiet, które wydawały się pełne sił witalnych, niczym zdrowe młocie tygrysice. Prawdopodobnie urodzi jeszcze kilkoro dzieci. Kiedy w pierwszych dniach większość kobiet odnosiła się do Jane z podejrzliwością i wrogością, ona powitała ją z nie skrywanym zaciekawieniem. Jane odkryła, że Zaharę irytują co głupsze zwyczaje i tradycje panujące w Dolinie i że wychodzi ona wprost z siebie, by dowiedzieć się jak najwięcej o zagranicznych metodach leczenia, opieki nad dzieckiem i odżywiania. W konsekwencji Zahara stała się nie tylko przyjaciółką Jane, ale i czołową propagatorką jej programu oświaty zdrowotnej.
Dzisiaj jednak Jane uczyła się afgańskich metod. Obserwowała, jak Rabia rozpościera na podłodze plastykową płachtę (a czego używali dawniej, kiedy nie poniewierało się wszędzie tyle plastyku?) i pokrywa ją warstewką piaszczystej ziemi, którą Zahara przyniosła w wiadrze z podwórka. Rabia wyłożyła na niski stolik kilka przedmiotów i Jane z ulgą zauważyła między nimi czyste bawełniane szmaty i nową, nie odpakowaną jeszcze z papierka żyletkę.
Powróciła potrzeba parcia i Jane zamknęła oczy, żeby się skoncentrować. Właściwie to nawet nie bolało; bardziej przypominało niewiarygodne, niemożliwe do przezwyciężenia zaparcie. Stwierdziła, że jęczenie przy wysiłku przynosi ulgę i pragnęła wyjaśnić Rabii, że nie jest to jęk cierpienia, była jednak zbyt zaabsorbowana parciem, by się odezwać.
Podczas następnej przerwy miedzy kolejnymi skurczami Rabia uklękła, rozwiązała troczki przy szarawarach Jane i rozluźniła je.
– Chcesz oddać mocz, zanim cię umyję? – spytała.
– Tak.
Pomogła Jane wstać i przejść za parawan, i gdy Jane usiadła na nocniku, podtrzymała jej szarawary.
Zahara przyniosła miskę ciepłej wody i zabrała nocnik. Rabia obmyła Jane brzuch, uda i krocze, po raz pierwszy robiąc to bez dąsów. Jane położyła się znowu. Rabia umyła sobie ręce i wytarła je do sucha.
– Ten kolor odstrasza złe duchy – powiedziała pokazując Jane słoiczek z niebieskim proszkiem. Siarczan miedziowy, domyśliła się Jane.
– Co chcesz zrobić?
– Natrzeć tym twoje czoło.
– Dobrze – zgodziła się Jane. – Dziękuję – dodała po chwili.
Rabia roztarta szczyptę proszku po czole Jane. Nie mam nic przeciwko czarom, dopóki są nieszkodliwe, pomyślała Jane, ale co ona zrobi, jeśli wystąpią prawdziwe komplikacje medyczne? No i właściwie o ile tygodni za wcześnie odbywa się poród?
Kiedy rozpoczął się nowy skurcz, wciąż jeszcze prześladowały ją pełne niepokoju myśli, nie zdążyła się więc skoncentrować i załapać na falę ucisku, i ten skurcz był bolesny. Nie wolno mi się bać, pomyślała, muszę się odprężyć.
Poczuła się teraz wyczerpana, nawet śpiąca. Zamknęła oczy. Czuła, jak Rabia rozpina jej koszulę – tę, którą pożyczyła po południu, przed stu laty, od Jean- Pierre’a – i przystępuje do namaszczania jej brzucha jakąś substancją, prawdopodobnie oczyszczonym masłem. Wbiła w jej brzuch palce. Jane otworzyła oczy.
– Nie próbuj ruszać mojego dziecka – wymamrotała.
Rabia skinęła głową, ale macała dalej, jedną ręką od wierzchu pękatego brzucha Jane, a drugą od dołu.
– Główka jest skierowana do dołu – stwierdziła w końcu. – Wszystko w porządku. Dziecko niedługo wyjdzie. Powinnaś teraz wstać.
Zahara z Rabia pomogły Jane podnieść się z ziemi i przejść dwa kroki do przodu na posypaną piaskiem plastykową płachtę. Rabia weszła tam za nią.
– Stań na moich stopach – powiedziała.
Jane wykonała polecenie, chociaż nie pojmowała, czemu to ma służyć. Rabia opuściła ją do pozycji kucznej, po czym przykucnęła sama. A więc tak wygląda miejscowa pozycja porodowa.
– Przysiądź na mnie – powiedziała Rabia. – Utrzymam cię. – Jane opuściła cały swój ciężar na uda starej. Pozycja ta okazała się zadziwiająco wygodna i dodała jej otuchy.
Poczuła, jak znowu napinają się jej mięśnie. Zacisnęła zęby i parła jęcząc. Zahara przykucnęła przed nią. Przez chwilę Jane nie myślała o niczym innym tylko o parciu. Zelżało wreszcie, a ona oklapła wyczerpana i na wpół śpiąca, powierzając Rabii cały ciężar swojego ciała.
Kiedy zaczęło się znowu, doszedł nowy rodzaj bólu – ostre, promieniujące z krocza pieczenie.
– Wychodzi – zawołała nagle Zahara.
– Nie przyj teraz – powiedziała Rabia. – Niech dziecko samo wypłynie. Napór w brzuchu zelżał. Rabia i Zahara zamieniły się miejscami i teraz Rabia siedziała w kucki między nogami Jane wpatrując się z napięciem w jej krocze. Napór znowu zaczynał przybierać na sile. Jane zacisnęła zęby.
– Nie przyj – powiedziała Rabia. – Spokojnie. – Jane próbowała się rozluźnić. Rabia spojrzała na nią i dotykając jej twarzy powiedziała: – Nie zaciskaj zębów. Rozluźnij szczęki. – Jane rozchyliła usta i przekonała się, że przynosi to ulgę.
Powróciło silniejsze niż poprzednio uczucie pieczenia i Jane wiedziała już, że dziecko jest niemal na świecie: czuła, jak jego główka przepycha się przez otwór, rozciągając go do granic możliwości. Wrzasnęła z bólu – i ten nagle zelżał. Po chwili nie czuła już nic. Spojrzała w dół. Rabia wsunęła ręce między jej uda, wywołując imiona proroków. Poprzez mgiełkę łez przesłaniającą wzrok Jane ujrzała w dłoniach akuszerki coś krągłego i ciemnego.
– Nie ciągnij – stęknęła. – Nie ciągnij za główkę.
– Wiem – mruknęła Rabia. Jane znów poczuła napór.
– Naprzyj lekko, żeby wyszło ramię – powiedziała w tym momencie Rabia. Jane zamknęła oczy i napięła ostrożnie mięśnie brzucha.
– Teraz drugie ramię – powiedziała Rabia chwilę później.
Jane znowu naparła i w tym momencie napięcie zelżało zdecydowanie. Wiedziała, że dziecko się urodziło. Spojrzała w dół i zobaczyła maleńkie ciałko, spoczywające bezpiecznie w zgięciu ramienia Rabii. Skórę miało pomarszczoną i wilgotną, a główkę pokrytą zmoczonymi ciemnymi włoskami. Niesamowite wrażenie sprawiał widok pępowiny – grubego, błękitnego, pulsującego jak żyła węża.
– Zdrowe? – zapytała Jane.
Rabia nie odpowiedziała. Ułożyła usta jak do gwizdu i dmuchnęła w zmiętą, nieruchomą twarzyczkę dziecka.
O Boże, nie żyje, pomyślała Jane.
– Zdrowe? – zapytała jeszcze raz.
Rabia ponownie dmuchnęła i dziecko otworzyło maleńką buzię i zapłakało.
– Och, dzięki ci, Boże, żyje – westchnęła Jane.
Rabia wzięła ze stoliczka czystą bawełniana szmatkę i otarła dziecku twarz.
– Jest normalne? – zapytała Jane.
Rabia spojrzała Jane w oczy, uśmiechnęła się i odezwała się nareszcie.
– Tak. Jest normalna – powiedziała.
Jest normalna, pomyślała Jane. Ona. Urodziłam dziewczynkę. Dziewczynkę. Poczuła się nagle skrajnie wyczerpana. Nie była w stanie utrzymać się dłużej prosto.
– Chcę się położyć – powiedziała.
Zahara pomogła jej przejść z powrotem na materac i podłożyła jej pod plecy poduszki, żeby mogła usiąść, podczas gdy Rabia trzymała na rękach dziecko wciąż połączone pępowiną z Jane. Gdy Jane ułożyła się na materacu. Rabia zaczęła osuszać dziecko bawełnianymi szmatkami.
Jane zauważyła, że pępowina przestała pulsować, skurczyła się i pobielała.
– Możesz ją już przeciąć – powiedziała do Rabii.
– Czekamy z tym zawsze do odejścia łożyska – powiedziała Rabia.
– Zrób to teraz, proszę cię.
Rabia, choć z powątpiewaniem, posłuchała. Wzięła ze stolika kawałek białej nitki i obwiązała nią pępowinę w odległości kilku cali od pępka noworodka. Powinna to zrobić bliżej, pomyślała Jane; ale mniejsza o to.
Rabia odwinęła z papierka żyletkę.
– W imię Allaha – powiedziała i przecięła pępowinę.
– Daj mi ją – poprosiła Jane.
Rabia podała jej dziecko ze słowami:
– Nie przystawiaj jej do piersi.
Jane wiedziała, że tu Rabia nie ma racji.
– To przyśpiesza odejście łożyska – powiedziała. Rabia wzruszyła ramionami.
Jane przysunęła twarzyczkę dziecka do piersi. Sutki miała nabrzmiałe i rozkosznie wrażliwe, tak jak wtedy, kiedy całował je Jean-Pierre. Gdy brodawka dotknęła policzka dziecka, odwróciło instynktownie główkę i otworzyło malutką buźkę. Gdy tylko sutek znalazł się w niej, zaczęło ssać. Jane zaskoczyło wywołane tym uczucie seksualnego podniecenia. Przez chwilę była zszokowana i zakłopotana, potem pomyślała: a co tam?
Znowu wyczuła jakieś poruszenie w brzuchu. Poddała się potrzebie parcia i po chwili poczuła, jak wypływa z niej łożysko; śliski, lekki poród. Rabia owinęła je pieczołowicie w szmatkę.
Dziecko przestało ssać i chyba zasnęło.
Zahara podała Jane kubek wody. Wychyliła go jednym haustem. Smakowało cudownie. Poprosiła o jeszcze.
Cała była obolała, wyczerpana i błogo szczęśliwa. Spojrzała na małą, śpiąca spokojnie u jej piersi. Jej leż zachciało się spać.
– Trzeba owinąć maleństwo – przypomniała jej Rabia.
Jane podniosła dziecko – było lekkie jak lalka – i podała je starej.
– Chantal – powiedziała, gdy Rabia odbierała od niej małą. – Ma na imię Chantal. – Potem zamknęła oczy.
ROZDZIAŁ 5
Ellis Thaler przyleciał z Waszyngtonu do Nowego Jorku samolotem rejsowym linii Eastern Airlines. Z lotniska La Guardia dojechał taksówką do hotelu Plaza w New York City. Taksówka podwiozła go pod wejście od strony Piątej Alei. Wszedł do środka. W holu skręcił w lewo i przeszedł do wind od strony 58
Ulicy. Wsiadł do kabiny z mężczyzną w garniturze biznesmena i z kobietą taszczącą torbę z zakupami od Saksa. Mężczyzna wysiadł na siódmym piętrze. Ellis na ósmym, a kobieta pojechała wyżej. Ellis ruszył długim hotelowym korytarzem i nie spotkawszy po drodze nikogo dotarł nim do wind od strony 59 Ulicy. Zjechał na parter i opuścił hotel wyjściem wychodzącym na 59 Ulicę.
Upewniwszy się z zadowoleniem, że nikt za nim nie idzie, zatrzymał taksówkę na Central Park South, pojechał na dworzec kolejowy Penn Station i wsiadł do pociągu do Douglaston w Queens.
W czasie jazdy prześladowało go natrętnie kilka linijek z „Kołysanki” Audena:
Czas z chorobą wypalają
Piękno z gładkich dziecka lic, Potem w grobie je składają, Pękła życia wątła nić.
Minął już rok od czasu, kiedy udawał w Paryżu gniewnego amerykańskiego poetę, ale zamiłowanie do rymów jeszcze mu nie przeszło.
Sprawdzał nieustannie, czy nie ma ogona. Jego wrogowie nie mają prawa dowiedzieć się o miejscu, do którego teraz jechał. Wysiadł z pociągu przy Flushing i zaczekał na peronie na następny. Nikt z nim nie czekał.
Te wyrafinowane środki ostrożności sprawiły, że dotarł do Douglaston dopiero o piątej po południu. Od stacji szedł szybkim krokiem pół godziny, przepowiadając sobie w myślach postawę, jaką przyjmie, słowa, jakich użyje, i wszelkie możliwe reakcje, z jakimi może się spotkać.
Doszedł do podmiejskiej uliczki z widokiem na cieśninę Long Island Sound i zatrzymał się przed małym, schludnym domkiem w pseudotudorowskim stylu, z oknem z barwionych szybek na całą ścianę. Na podjeździe stał mały japoński samochód. Gdy wkroczył na ścieżkę, frontowe drzwi otworzyła trzynastoletnia blondyneczka.
– Cześć, Petal – przywitał ją Ellis.
– Cześć, tato – odpowiedziała.
Schylił się, żeby ją pocałować, jak zwykle rozpierany przez dumę, a jednocześnie przytłaczany poczuciem winy.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod koszulką z podobizną Michaela
Jacksona nosiła biustonosz. Był niemal pewien, że to coś nowego. Staje się kobietą, pomyślał. Niech mnie diabli.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała uprzejmie.
– Jasne.
Wszedł za nią do domu. Od tyłu wyglądała jeszcze bardziej kobieco. Przypomniała mu się jego pierwsza dziewczyna. Miał wtedy piętnaście lat, a ona była niewiele starsza od Petal… Nie, zaraz, pomyślał, była młodsza – miała dwanaście lat. A ja jej wsuwałem rękę pod sweterek. Panie, strzeż moją córkę przed piętnastoletnimi gówniarzami.
Weszli do małego, czystego living-roomu.
– Może usiądziesz – zaproponowała Petal. Ellis usiadł.
– Podać ci coś? – spytała.
– Przestań – powiedział Ellis. – Nie musisz być taka oficjalna. Jestem twoim tatą.
Sprawiała wrażenie zaskoczonej i zbitej z tropu, jakby zganiono ją za coś, co w jej mniemaniu nie było niewłaściwe.
– Muszę się tylko uczesać i możemy iść – odezwała się po chwili milczenia.
– Przepraszam.
– Nie ma za co – powiedział Ellis. Wyszła z pokoju. Jej uprzejmość sprawiała mu przykrość. Był to dowód, że wciąż jest dla niej kimś obcym. Jak dotąd nie udało mu się jeszcze zostać normalnym członkiem jej rodziny.
Przez ostatni rok, od czasu gdy wrócił z Paryża, widywał się z nią przynajmniej raz w miesiącu. Czasami spędzali razem cały dzień, częściej jednak, tak jak dzisiaj, zabierał ją tylko na obiad. Żeby być z nią przez tę godzinę, odbył pięciogodzinną podróż z zachowaniem jak najdalej posuniętych środków ostrożności, ale ona, oczywiście, o tym nie wiedziała. Miał przed sobą skromny cel: pragnął bez żadnych zgrzytów i dramatów zająć niezbyt znaczące, lecz trwałe miejsce w życiu swej córki.
Wiązało się to ze zmianą charakteru wykonywanej przez niego pracy. Zrezygnował z misji w terenie. Przełożeni byli wielce niezadowoleni; dysponowali zbyt małą liczbą dobrych tajnych agentów (złych mieli setki). On również niechętnie podejmował tę decyzję, czując, że jego obowiązkiem jest wykorzystywanie własnego talentu. Ale nie będzie w stanie zdobyć miłości córki, znikając mniej więcej raz na rok w jakimś odległym zakątku świata, bez możliwości poinformowania jej, dokąd, dlaczego ani nawet na jak długo wyjeżdża. A jednocześnie nie mógł ryzykować, że zabiją go właśnie wtedy, gdy ona nauczy się go kochać.
Brakowało mu tego podniecenia, zagrożenia, dreszczyku emocji, kiedy jest się na tropie, oraz tego poczucia, że robi coś ważnego, z czego nikt inny tak dobrze jak on nie potrafi się wywiązać. Ale zbyt długo już karmił się jedynie przelotnymi związkami uczuciowymi, a po stracie Jane czuł, że potrzebuje chociaż jednej osoby, na której miłość mógłby liczyć.
Z zadumy, w którą się pogrążył, czekając na Petal, wyrwało go wejście Gill. Ellis wstał. Żona ubrana w białą letnią sukienkę wydawała mu się zimna i stateczna. Pocałował ją w podstawiony policzek.
– Co u ciebie? – spytała.
– To co zawsze. A u ciebie?
– Jestem strasznie zabiegana. – Zaczęła mu szczegółowo opowiadać, ile ma zajęć i, jak zawsze przy takich okazjach, Ellis wyłączył się. Lubił ją, chociaż śmiertelnie go nudziła. Nie mógł uwierzyć, że kiedyś stanowili małżeńską parę. Ona była najładniejszą dziewczyną na wydziale anglistyki, on najprzystojniejszym chłopakiem i był rok 1967, kiedy każdy był podminowany i wszystko mogło się wydarzyć, zwłaszcza w Kalifornii. Pod koniec pierwszego roku studiów brali ślub w białych szatach i ktoś grał „Marsza weselnego” na sitarze. Potem Ellis oblał egzaminy i wyleciał z uczelni. Wkrótce dostał powołanie do wojska i, zamiast wyjechać do Kanady czy do Szwecji, stawił się, niczym jagnię na rzeź, przed komisją poborową, wprawiając tym w osłupienie wszystkich z wyjątkiem Gill, która już wtedy wiedziała, że z ich małżeństwa nic nie będzie i czekała tylko, co Ellis wymyśli, żeby się od niej uwolnić.
Kiedy trafił w Sajgonie do szpitala z kulą w łydce – najczęściej spotykaną u pilota helikoptera raną, bo chociaż jego fotel jest osłonięty pancerzem, podłoga kabiny pozostaje nie zabezpieczona – rozwód był sprawą przesądzoną. Ktoś rzucił mu zawiadomienie na łóżko, kiedy wyszedł na chwilę do kibla, i znalazł je po powrocie razem z jeszcze jedną, jego dwudziestą piątą, kiścią dębowych liści (stanowiły wtedy namiastkę medali za odwagę). „Właśnie się rozwiodłem” – oznajmił, a żołnierz z sąsiedniego łóżka powiedział: – „Nie pieprz. Może by tak partyjkę pokera?”