Wejść Między Lwy - Follett Ken 12 стр.


Pomyślał na koniec o Petal. Próbowałem, powiedział sobie, naprawdę próbowałem i nie sądzę, żebym specjalnie źle to przeprowadził – wydaje mi się, że to był zamiar z góry skazany na niepowodzenie. Gill i Bernard dają jej wszystko, czego potrzebuje. W jej życiu nie ma miejsca dla mnie. Jest szczęśliwa beze mnie. Zamknął dziennik i włożył go z powrotem do walizki. Wyjął teraz stamtąd niewielką tanią szkatułkę. Wewnątrz spoczywała para małych złotych kolczyków z perłami w środku. Kobieta, dla której były przeznaczone, skośnooka dziewczyna o drobnych piersiach, która nauczyła go, że nie ma żadnych tabu, zginęła – zanim zdążył jej je wręczyć, zabił ją pijany żołnierz w sajgońskim barze. Nie kochał tamtej dziewczyny – po prostu lubił ją i odczuwał wobec niej wdzięczność. Te kolczyki miały być podarunkiem pożegnalnym.

Wziął czystą kartkę papieru i wyjął pióro z kieszonki koszuli. Zastanowił się chwilę, po czym napisał:

Do Petal: Tak, możesz je przekłuć. Twój kochający tata.

ROZDZIAŁ 6

Rzeka Pięciu Lwów nigdy nie była ciepła, ale teraz, w balsamicznym wieczornym powietrzu pod koniec zakurzonego dnia, kiedy kobiety zeszły na przeznaczony wyłącznie dla nich odcinek jej brzegu, by się wykąpać, wydawała się trochę mniej lodowata. Jane zacisnęła zęby, żeby nie szczękały jej z zimna, weszła z innymi w wartki nurt i brodząc coraz głębiej, cal po calu podkasywała sukienkę, aż woda sięgnęła jej do pasa; wtedy zaczęła się myć – długa praktyka pozwoliła jej opanować szczególną afgańską umiejętność mycia całego ciała bez rozbierania się.

Skończyła, wyszła na brzeg i stanęła dygocząc z zimna obok Zahary, która z energicznym chlupotaniem i pryskaniem myła sobie włosy w sadzawce, prowadząc przy tym ożywioną konwersację. Zahara jeszcze raz zanurzyła głowę w wodzie i sięgnęła po ręcznik. Pomacała w zagłębieniu w piaszczystej ziemi, ale nie znalazła go.

– Gdzie mój ręcznik? – wrzasnęła. – Włożyłam go do tej dziury. Kto go ukradł?

Jane podniosła ręcznik leżący za plecami Zahary.

– Tu jest – powiedziała. – Włożyłaś go nie do tej dziury.

– Powiedział mułła do żony! – krzyknęła Zahara i reszta kobiet wybuchnęła piskliwym śmiechem.

Wieśniaczki traktowały już Jane jak swoją. Ostatnie ślady rezerwy i nieufności zniknęły wraz z przyjściem na świat Chantal, co w ich oczach zdawało się potwierdzać, że Jane jest taką samą kobietą jak każda z nich. Rozmowa nad rzeką była zadziwiająco frywolna – może dlatego, że dzieci pozostały we wsi pod opieką starszych sióstr i babek, ale chyba raczej przez Zaharę. Dominował tu jej donośny głos, jej roziskrzone oczy i jej bogaty, gardłowy śmiech. Bez wątpienia tutaj odreagowywała stałe tłumienie swojej osobowości. Miała wulgarne poczucie humoru, którego Jane nie spotkała u żadnej innej Afganki czy Afgańczyka, a jej sprośne uwagi i dwuznaczne żarty często torowały drogę poważnej dyskusji. Dzięki temu Jane udawało się czasem przekształcić seanse wieczornej kąpieli w zaimprowizowane pogadanki na temat oświaty zdrowotnej. Najczęściej poruszanym na nich tematem była kontrola urodzeń, chociaż kobiety z Bandy bardziej interesowały się sposobami zachodzenia w ciążę niż jej unikania. Idea, że kobieta jest zdolna lepiej wykarmić i zaopiekować się dziećmi, jeśli te rodzą się nie w odstępie dwunastu czy piętnastu miesięcy, tylko dwóch lat, którą starała się propagować Jane, spotykała się jednak z ciepłym przyjęciem. Wczoraj rozmawiały o cyklu menstruacyjnym i okazało się, że Afganki sądziły, iż czas płodności przypada na tuż przed i tuż po okresie. Jane wyjaśniła im, że zawiera się on między dwunastym a szesnastym dniem cyklu i zdawały się przyjmować jej słowa do wiadomości. Podejrzewała jednak, iż są przekonane, że się myli, i tylko przez grzeczność jej tego nie mówią.

Tego wieczora nad rzeką panowała atmosfera podniecenia. Spodziewano się dzisiaj powrotu konwoju, który wyruszył ostatnio do Pakistanu. Mężczyźni oprócz tego, co najważniejsze do prowadzenia wojny, czyli karabinów, amunicji i materiałów wybuchowych, przywiozą też garść luksusowych towarów – może jakiś szal, trochę pomarańczy, plastykowe ozdoby.

Mąż Zahary, Ahmed Gul, jeden z synów akuszerki Rabii, prowadził ten konwój i Zahara była wyraźnie podekscytowana perspektywą ponownego z nim spotkania. Gdy byli razem, nie różnili się od innych afgańskich par – ona cicha i usłużna, on nonszalancko władczy. Ale ze sposobu, w jaki na siebie patrzyli, Jane wnioskowała, że się kochają; a poza tym z tego, co wygadywała Zahara, wynikało jasno, że w ich miłości wielką rolę spełnia pociąg fizyczny. Dzisiaj niemal wychodziła z siebie z pożądania, wycierając włosy do sucha z ognistą, zawziętą energią. Jane rozumiała ją – sama miewała czasem takie nastroje. Zostały z Zaharą przyjaciółkami bez wątpienia dlatego, że wyczuwały w sobie bratnie dusze.

W ciepłym, suchym powietrzu skóra Jane obeschła niemal natychmiast. Była pełnia lata z długimi, suchymi i upalnymi dniami. Ładna pogoda potrwa jeszcze z miesiąc, dwa, a potem do końca roku będzie już przejmujące zimno. Zaharze wciąż nie dawał spokoju temat wczorajszej rozmowy.

– Co by tam nie mówili, najpewniejszym sposobem zajścia w ciążę jest Robić To codziennie – powiedziała przerywając na chwilę wycieranie włosów.

– A jedynym sposobem na to, żeby nie zajść w ciążę, jest Nie Robić Tego wcale – poparła ją Halima, markotna, ciemnooka żona Mohammeda Khana. Halima miała czwórkę dzieci, ale wśród nich tylko jednego chłopca – Mousę – i była bardzo zawiedziona dowiedziawszy się, że Jane nie zna żadnego sposobu na zwiększenie szans urodzenia dziecka płci męskiej.

– No ale co powiedzieć mężowi, który wraca do domu po sześciu tygodniach spędzonych w konwoju? – spytała Zahara.

– Zrób tak jak żona mułły i podstaw mu nie tę dziurę – poradziła Jane.

Zahara ryknęła śmiechem. Jane uśmiechnęła się. O tej metodzie regulowania urodzin nie wspominano na przyśpieszonych kursach w Paryżu, ale było oczywiste, że nowoczesne techniki antykoncepcyjne nie dotrą do Doliny Pięciu Lwów jeszcze przez wiele lat, uciekać się więc trzeba do tradycyjnych środków, popartych może tylko garścią informacji uświadamiających.

Rozmowa zeszła na żniwa. Dolina przeistoczyła się w morze złocistej pszenicy i brodatego jęczmienia, ale duża część plonów marniała na polach, bo młodzi mężczyźni odeszli na wojnę, a starszym koszenie przy księżycu szło bardzo powoli. Pod koniec lata wszystkie rodziny zsumują worki mąki i kosze suszonych owoców, przejrzą stadka drobiu i kóz, policzą skromne oszczędności i zaczną się zastanawiać, czy starczy im jajek i mięsa, oraz przewidywać spodziewane zimowe ceny ryżu i jogurtu, po czym kilka z nich spakuje swój ubogi dobytek i wyruszy w długą wędrówkę przez góry, by założyć nowe domy w obozach dla uchodźców w Pakistanie, jak to już zrobił sklepikarz oraz miliony innych Afgańczyków.

Jane obawiała się, że Rosjanie uczynią z tej migracji swoją politykę, że nie będąc w stanie pokonać partyzantów, skoncentrują się na wyniszczaniu społeczności, pośród których oni żyją, tak jak to robili Amerykanie w Wietnamie; na nękaniu całych połaci kraju nalotami dywanowymi, które obrócą Dolinę Pięciu Lwów w wyludnione pustkowie i zmuszą Mohammeda, Zaharę i Rabię do dołączenia do bezdomnych, pozbawionych własnego państwa, nie mających przed sobą żadnej przyszłości mieszkańców obozów. Rebelianci nie potrafiliby stawić czoła takiej szeroko zakrojonej, błyskawicznej ofensywie, bo nie dysponowali bronią przeciwlotniczą.

Ale afgańskie kobiety nie zdawały sobie sprawy z tego zagrożenia. Nigdy nie rozmawiały o wojnie, a jeśli już, to tylko o jej konsekwencjach. Zdawały się nie żywić żadnych uczuć względem cudzoziemców, przynoszących do ich doliny śmierć gwałtowną i powolną śmierć głodową. Uważały Rosjan za wybryk natury, za coś porównywalnego z pogodowymi anomaliami – naloty bombowe były dla nich jak trzaskający mróz, fatalny w skutkach, ale przez nikogo nie zawiniony.

Zmierzchało. Kobiety zaczęły zbierać się niespiesznie do powrotu do wioski. Jane szła z Zaharą słuchając jej jednym uchem i myśląc o Chantal. Jej uczucia do dziecka przeszły już przez kilka faz. Zaraz po porodzie przepełniały ją ulga, tryumf i radość z wydania na świat żywej, idealnie zdrowej istoty ludzkiej. Euforia ta szybko jednak opadła, ustępując miejsca skrajnemu przygnębieniu. Nie miała pojęcia, jak zajmować się dzieckiem i, wbrew panującej powszechnie opinii, nie odnajdywała w sobie żadnej instynktownej wiedzy na ten temat. Bała się dziecka. Nie było w niej ani śladu matczynej miłości. Zamiast tego dręczyły ją dziwaczne i przerażające sny i wizje, w których mała umierała – upuszczona do rzeki, zabita przez bombę albo wykradziona w nocy przez śnieżną panterę. Nie zwierzyła się dotąd Jean-Pierre’owi z tych koszmarnych myśli, bojąc się, że uzna ją za wariatkę. Dochodziło na tym tle do konfliktów z akuszerką, Rabią Gul. Rabia twierdziła, że kobiety nie powinny karmić piersią przez pierwsze trzy dni, bo to, co przez ten czas z nich wypływa, to nie mleko. Twierdzenie, że natura każe kobiecym piersiom wytwarzać coś szkodliwego dla noworodka, Jane uznała za absurdalne i zignorowała radę starej. Rabia utrzymywała również, że przez pierwsze czterdzieści dni dziecka nie należy myć, ale Chantal, jak inne zachodnie dzieci, była kąpana codziennie. Potem Jane przyłapała Rabię na podawaniu Chantal na czubku pomarszczonego palucha masła zmieszanego z cukrem; tego było już dla Jane za wiele. Następnego dnia Rabię wezwano do kolejnego porodu, przysłała więc Jane do pomocy jedną ze swych wielu wnuczek, trzynastolatkę imieniem Fara. To było zupełnie co innego. Fara nie miała żadnych z góry wyrobionych sądów co do opieki nad małym dzieckiem i robiła po prostu to, co jej kazano. Nie chciała zapłaty – pracowała za całodzienne wyżywienie, które w domu Jane było o niebo lepsze niż u rodziców Fary, oraz za przywilej nabywania umiejętności chodzenia przy dziecku w ramach przygotowań do własnego zamążpójścia, do którego dojdzie prawdopodobnie, jeśli nie za rok, to najdalej za dwa. Jane podejrzewała też, że Rabia szkoli Farę na przyszłą akuszerkę, w którym to przypadku dziewczyna mogłaby zyskać sławę jako ta, która pomagała opiekować się dzieckiem zachodniej pielęgniarce.

Po usunięciu się Rabii Jean-Pierre mógł wreszcie zająć należne sobie miejsce u boku żony i córki. Był delikatny i śmiały w stosunku do Chantal oraz kochający i czuły dla Jane. To właśnie on poddał dość stanowcza sugestię, by karmić Chantal, kiedy obudzi się w nocy, przegotowanym kozim mlekiem i poszperawszy w swoim medycznym magazynku zmajstrował prowizoryczną butelkę do tego celu, tak żeby tylko on musiał wstawać do małej. Naturalnie Jane budziła się zawsze, gdy tylko Chantal zapłakała, i nie zasypiała, dopóki Jean-Pierre jej nie nakarmił; była to jednak dla niej wielka wyręka. Pozbyła się wreszcie tego doprowadzającego ją do czarnej rozpaczy uczucia skrajnego wyczerpania, które tak przygnębiająco na nią wpływało.

W końcu, chociaż obawa i brak wiary w siebie nadal ją prześladowały, znalazła w sobie owe pokłady cierpliwości, na której nadmiar nigdy nie narzekała; i chociaż nie była to głęboka, instynktowna wiedza i pewność, na których obudzenie się czekała, mogła już ze spokojem stawić czoło codziennym kryzysom. Uświadomiła sobie teraz, że pozostawiła Chantal prawie godzinę temu, a wcale się o nią nie niepokoi.

Grupka kobiet dotarła do skupiska chat tworzących rdzeń wioski i jedna po drugiej zaczęły znikać za błotnymi murami swoich podwórek. Wchodząc do własnej chaty Jane przepłoszyła stadko kur i odsunęła z drogi wychudzoną krowę.

W środku zastała Farę nucącą Chantal przy świetle naftowej lampy. Rozbudzone dziecko szeroko otwierało oczka, wyraźnie zafascynowane brzmieniem piosenki śpiewanej przez dziewczynę. Była to kołysanka o prostych słowach i skomplikowanej, orientalnej linii melodycznej. Jakie to ładne dziecko, pomyślała Jane; te jej tłuściutkie policzki, ten maleńki nosek i te błękitne, błękitne ślepka.

Posłała Farę, by zaparzyła herbatę. Dziewczyna była bardzo wstydliwa i kiedy przyszła tu po raz pierwszy, dygotała cała ze strachu przed pracą dla obcokrajowców; ale mijała jej już ta nerwowość i początkowy lęk przed Jane przeradzał się stopniowo w coś przypominającego pełną uwielbienia lojalność.

Kilka minut później przyszedł Jean-Pierre. Jego bufiaste bawełniane spodnie i koszula lepiły się od brudu i zbroczone były krwią, a w długich brązowych włosach i ciemnej brodzie miał pełno kurzu. Wyglądał na zmęczonego. Wracał z Khenj, leżącej w Dolinie, odległej o dziesięć mil wioski, gdzie udzielał pierwszej pomocy ocalałym z nalotu bombowego. Jane wspięła się na palce, żeby go pocałować.

– Jak było? – spytała po francusku.

– Źle. – Uścisnął ją i pochylił się nad Chantal. – Cześć, malutka. – Uśmiechnął się, a Chantal zagaworzyła.

– Co się stało? – spytała Jane.

– To była rodzina, której chata stoi w pewnej odległości od wioski, sądzili więc, że są bezpieczni. – Jean-Pierre wzruszył ramionami. – Potem przyniesiono kilku partyzantów rannych w potyczce, jaka miała miejsce dalej na południe. Dlatego tak długo mi zeszło. – Usiadł na stosie poduszek. – Jest herbata?

– Zaraz będzie – powiedziała Jane. – Co to była za potyczka?

– Zwyczajna. – Przymknął oczy. – Helikopterami nadleciało wojsko i z sobie tylko znanych powodów zajęło wioskę. Mieszkańcy zbiegli. Partyzanci przegrupowali się, wezwali posiłki i zaczęli ostrzeliwać Rosjan ze wzgórz. Są straty po obu stronach. W końcu partyzantom skończyła się amunicja i wycofali się.

Jane pokiwała głowa. Żal jej było Jean-Pierre’a – opatrywanie ofiar bezcelowej bitwy nie należało do podnoszących na duchu zajęć. Banda nigdy nie była obiektem takiego desantu, ale Jane żyła w ciągłym strachu przed nim – w sennych koszmarach widziała siebie, jak biegnie, ucieka z tulącą się do niej Chantal, helikoptery młócą wirnikami powietrze nad jej głową, a pociski karabinów maszynowych ryją suchą ziemię tuż przy jej stopach.

Weszła Fara z gorącą zieloną herbatą, kawałkiem płaskiego chleba nazywanego tutaj nan i kamiennym garnkiem świeżego masła. Jane i Jean-Pierre zabrali się do jedzenia. Masło było rzadkim rarytasem. Swój wieczorny nan moczyli zwykle w jogurcie, zsiadłym mleku lub w oliwie. W południe jedli zazwyczaj ryż z sosem o smaku mięsa, w którym nieczęsto trafiał się kawałek samego mięsa. Raz w tygodniu był kurczak albo koza. Jane, nadal jedząca za dwoje, pozwalała sobie na luksus spożycia codziennie jednego jajka. O tej porze roku było mnóstwo świeżych owoców – morele, śliwki, jabłka i całe worki morw – nadających się na deser. Jane czuła się na tej diecie bardzo zdrowo, chociaż większość Anglików uważałaby ich dzienne racje za głodowe, a niektórzy Francuzi uznaliby je za powód do samobójstwa. Uśmiechnęła się do męża. – Może trochę sosu béarnaise do steku?

– Nie, dziękuję. – Podniósł swój kubek. – Raczej jeszcze kropelkę Château Cheval Blanc. – Jane dolała mu herbaty, a on udawał, że delektuje się nią jak winem, sącząc powoli płyn i przepłukując sobie nim gardło. – Po tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi wydaje się nie doceniony, ale w moim odczuciu jego stosunkowa grzeczność i niezaprzeczalnie dobre maniery przynoszą niemal tyle rozkoszy co perfekcja elegancji, właściwa jego okrzyczanemu poprzednikowi.

Jane uśmiechnęła się. Zaczynał znów być sobą.

Chantal rozpłakała się i Jane poczuła natychmiast stanowiące odzew na ten sygnał kłucie w piersiach. Podniosła dziecko i zaczęła je karmić. Jean-Pierre nie przerywał jedzenia.

– Zostaw trochę masła dla Fary – upomniała go Jane.

– Okay. – Wyniósł resztki kolacji i wrócił z miską morw. Jane podjadała czekając, aż Chantal przestanie ssać. Dziecko wkrótce zasnęło, ale Jane wiedziała, że za kilka minut obudzi się i zażąda repety.

– Dzisiaj znowu musiałem wysłuchiwać skarg na ciebie – powiedział Jean- Pierre odsuwając od siebie miskę.

Назад Дальше