Wejść Między Lwy - Follett Ken 13 стр.


– Od kogo? – spytała ostro Jane.

Jean-Pierre przybrał postawę obronną, ale stanowczą.

– Od Mohammeda Khana.

– Ale nie mówił chyba w swoim imieniu?

– Może nie.

– Co powiedział?

– Że uczysz kobiety z wioski, jak nie zachodzić w ciążę.

Jane westchnęła. Denerwowała ją nie tylko głupota męskiej połowy wioski, ale także przychylne nastawienie Jean-Pierre’a do męskich skarg. Pragnęła, by jej bronił, a nie dawał posłuch tym, którzy ją oskarżają.

– Oczywiście, stoi za tym Abdullah Karim – stwierdziła. Żona mułły bywała często nad rzeką i bez wątpienia powtarzała mężowi wszystko, co tam usłyszała.

– Chyba będziesz musiała tego zaprzestać – powiedział Jean-Pierre.

– Zaprzestać czego?

– Doradzania im, jak wystrzegać się ciąży.

To nie był rzetelny obraz tego, czego Jane uczyła kobiety, nie miała jednak zamiaru ani się bronić, ani usprawiedliwiać.

– Dlaczego miałabym tego zaprzestać? – spytała.

– To stwarza niepotrzebne konflikty – wyjaśnił Jean-Pierre z cierpliwością, która doprowadzała Jane do pasji. – Jeśli ciężko obrazimy mułłę, być może będziemy zmuszeni wyjechać z Afganistanu. A co ważniejsze, może to przysporzyć złej sławy organizacji Médicins pour la Liberté i rebelianci zaczną odmawiać przyjmowania wysyłanych przez nią lekarzy. Widzisz, to jest święta wojna

– zdrowie duchowe jest tu ważniejsze od fizycznego. Mogą zadecydować, że obejdą się bez nas.

Istniały jeszcze inne organizacje wysyłające do Afganistanu młodych przepełnionych ideałami francuskich lekarzy, ale Jane tego nie powiedziała. Zamiast tego oznajmiła stanowczo:

– Po prostu będziemy musieli zaryzykować.

– Czyżby? – powiedział i wyczuła, że wzbiera w nim złość. – A niby dlaczego?

– Bo istnieje właściwie tylko jedna rzecz o nieprzemijającej wartości, jaką możemy ofiarować tym ludziom, a jest nią informacja. To bardzo chwalebne opatrywać im rany i podawać lekarstwa zabijające drobnoustroje, ale zawsze będą cierpieli na brak chirurgów i niedobór leków. Możemy trwale poprawić stan zdrowotny tych ludzi, ucząc ich podstawowych zasad odżywiania się, higieny i dbałości o zdrowie. Lepiej obrazić Abdullaha, niż tego zaprzestać.

– A jednak wolałbym, żebyś nie robiła sobie z tego człowieka wroga.

– On mnie uderzył laską! – krzyknęła z wściekłością Jane. Chantal zaczęła płakać. Jane opanowała się z wysiłkiem. Pokołysała przez chwilę Chantal, po czym dała jej piersi. Czemu Jean-Pierre nie dostrzega tchórzliwości swej postawy? Dlaczego groźba wydalenia z tego zapomnianego przez Boga kraju tak go przeraża? Jane westchnęła. Chantal odwróciła buzię od jej piersi wydając pełne niezadowolenia pomruki. Zanim zaczęli sprzeczkę, do ich uszu doleciała odległa wrzawa.

Jean-Pierre zmarszczył czoło nasłuchując. Po chwili wstał. Na ich podwórku rozległ się męski głos. Jean-Pierre podniósł z podłogi szal i zarzucił go Jane na ramiona. Ściągnęła jego końce na piersi. Był to kompromis – zgodnie z afgańskimi normami nie stanowił dostatecznego okrycia, ale zaparła się, że nie będzie wymykać się z izby, jak człowiek drugiej kategorii, kiedy podczas karmienia do jej domu wchodzi mężczyzna. Oświadczyła, że jeśli ktoś ma coś przeciwko temu, to niech lepiej nie przychodzi do lekarza.

– Wejść – zawołał w narzeczu dari Jean-Pierre.

To był Mohammed Khan. Jane chciała mu już wygarnąć prosto z mostu, co myśli o nim i o reszcie mężczyzn z wioski, ale widząc napięcie na przystojnej twarzy Afgańczyka powstrzymała się. Poza tym nawet na nią nie spojrzał.

– Konwój wpadł w zasadzkę – oznajmił bez wstępów. – Straciliśmy dwudziestu siedmiu ludzi i cały ładunek.

Jane zamknęła oczy wstrząśnięta tą nowiną. Podobnym konwojem przybyła do Doliny Pięciu Lwów i obraz tragedii sam nasunął się jej przed oczy. Zalany księżycową poświatą szereg brązowoskórych mężczyzn i wychudłych koni ciągnący w nierównych odstępach kamienistym szlakiem poprzez wąska, cienistą dolinę; zrywający się w nagłym crescendo warkot helikopterowych wirników; flary, granaty, ogień z broni maszynowej; panika wśród mężczyzn usiłujących szukać schronienia na nagim zboczu; beznadziejne strzały oddawane do niewrażliwych na nie helikopterów; a w końcu jęki rannych i krzyki umierających.

Nagle przypomniała się jej Zahara – w konwoju był jej mąż.

– Co… co z Ahmedem Gulem?

– Wrócił.

– Och, dzięki Bogu – odetchnęła Jane.

– Ale jest ranny.

– Czy zginął ktoś z naszej wioski?

– Nikt. Banda miała szczęście. Mój brat Matullah wyszedł z tego cało. Tak samo Alishan Karim, brat mułły. Jest jeszcze trzech ocalałych – dwaj z nich są ranni.

– Zaraz tam będę – powiedział Jean-Pierre. Przeszedł do frontowej izby domu, izby, w której kiedyś mieścił się sklep, potem lazaret. Teraz służyła za magazyn na medykamenty.

Jane włożyła Chantal do prowizorycznej kołyski stojącej w kącie izby i pośpiesznie doprowadziła się do porządku. Jean-Pierre będzie prawdopodobnie potrzebował jej pomocy, a jeśli nie, to może Zaharze przyda się trochę współczucia.

– Nasze zapasy amunicji są na wyczerpaniu – powiedział Mohammed.

Jane nie zmartwiło to zbytnio. Wojna wzbudzała w niej obrzydzenie i nie uroniłaby ani jednej łzy, gdyby siła wyższa zmusiła rebeliantów do zaprzestania na jakiś czas zabijania biednych, nieszczęsnych, tęskniących za domem siedemnastoletnich sowieckich żołnierzyków.

– W tym roku straciliśmy już cztery konwoje – ciągnął Mohammed. – Przeszły tylko trzy.

– W jaki sposób Rosjanie je wytropili? – spytała Jane.

– Musieli wzmóc obserwację przełęczy z nisko lecących helikopterów – rzucił z sąsiedniej izby Jean-Pierre, który słyszał wszystko przez otwarte drzwi

– a może korzystają także z fotografii satelitarnych. Mohammed pokręcił głową.

– Nie, to Pusztuni nas zdradzili.

Jane pomyślała sobie, że to całkiem możliwe. W wioskach, przez które przechodziły konwoje, uważano czasem, że ściągają one sowieckie naloty i nie było wykluczone, że niektórzy wieśniacy kupują sobie bezpieczeństwo informując Rosjan o trasie danego konwoju – chociaż Jane nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak przekazują te informacje Rosjanom.

Przypomniała sobie, czego się spodziewała w ładunku przewożonym przez zaatakowany konwój. Prosiła o więcej antybiotyków, trochę igieł jednorazowego użytku i mnóstwo sterylnych opatrunków. Jean-Pierre wypisał długą listę lekarstw. Organizacja Médicins pour la Liberté miała swojego przedstawiciela w Peszawarze, mieście w północno-zachodniej części Pakistanu, w którym partyzanci zaopatrywali się w broń. Podstawowym asortymentem środków farmaceutycznych dysponował na miejscu, ale niektóre leki musiał czasem sprowadzać drogą lotniczą z zachodniej Europy. Cóż za strata czasu. Realizacja takiego zamówienia mogła potrwać nawet kilka miesięcy. Z punktu widzenia Jane była to strata o wiele większa niż brak amunicji.

Wrócił Jean-Pierre ze swoją torbą. Wyszli w trójkę na podwórko. Było ciemno. Jane zatrzymała się jeszcze na chwilę, żeby przypomnieć Farze o konieczności przewinięcia Chantal, po czym pobiegła za Jean-Pierre’em i Mohammedem.

Dogoniła ich przed meczetem. Nie była to imponująca budowla. Nie miała w sobie nic z przepięknych barw ani wyszukanych ornamentów, kuszących z kart popularnych przewodników po sztuce islamu. Była to konstrukcja bez ścian, której strop stanowiła podparta kamiennymi kolumnami mata, i w odczuciu Jane przypominała wiatę na przystanku autobusowym, a może werandę zrujnowanego kolonialnego dworku. Wieśniacy nie traktowali tego miejsca z przesadną czcią. Modlili się tutaj, ale wykorzystywali je również w charakterze sali zgromadzeń, hali targowej, szkolnej klasy i domu gościnnego. A dziś wieczorem urządzono tu szpital.

Przypominający werandę budynek meczetu oświetlały naftowe lampy, wiszące na hakach wbitych w kamienne kolumny. Wieśniacy zgromadzili się tłumnie na lewo od sklepionego wejścia. Zachowywali się spokojnie. Kilka kobiet szlochało cicho i słychać było głosy dwóch mężczyzn, z których jeden zadawał pytania, a drugi na nie odpowiadał. Tłum rozstąpił się przepuszczając Jean-Pierre’a, Mohammeda i Jane.

Szóstka ocalała z zasadzki zbiła się w grupkę na klepisku z ubitej ziemi. Trzej mężczyźni, którzy nie odnieśli żadnych ran, siedzieli w kucki w okrągłych czapkach chitrali; byli brudni, przygnębieni i wyczerpani Jane rozpoznała wśród nich Matullaha Khana, stanowiącego młodszą wersję jego brata Mohammeda oraz Alishana Karima, chudszego od swego brata mułły, ale o równie odpychającej powierzchowności. Dwaj ranni, jeden z głową owiniętą brudnym, zbroczonym krwią bandażem, drugi z ramieniem na zaimprowizowanym temblaku, siedzieli na ziemi opierając się plecami o ścianę. Jane nie znała żadnego z nich. Automatycznie oszacowała ich rany – na pierwszy rzut oka wyglądały na lekkie.

Trzeci z rannych mężczyzn, Ahmed Gul, leżał płasko na noszach sporządzonych z dwóch kijów i koca. Oczy miał zamknięte, a skórę poszarzałą. Klęczała przy nim jego żona, Zahara; trzymając głowę męża na kolanach gładziła go po włosach i płakała cicho. Jane nie musiała widzieć jego ran, aby się domyślić, że są poważne.

Jean-Pierre kazał przynieść stół, gorącą wodę i ręczniki, po czym przyklęknął przy Ahmedzie. Po kilku sekundach podniósł wzrok na pozostałych partyzantów.

– To był jakiś wybuch? – spytał w dari.

– Helikoptery strzelały rakietami – odparł jeden ze zdrowych. – Jedna rozerwała się obok niego.

Jean-Pierre zwrócił się do Jane przechodząc na francuski:

– Źle z nim. To cud, że przeżył podróż.

Jane dostrzegła plamy zakrzepłej krwi na brodzie Ahmeda; kasłał krwią – znak, że doznał obrażeń wewnętrznych.

Zahara spojrzała błagalnie na Jane.

– Co z nim? – spytała w dari.

– Przykro mi, przyjaciółko – odparła Jane tak łagodnie, jak tylko potrafiła.

– Niedobrze.

Zahara pokiwała głową zrezygnowana: wiedziała to, ale potwierdzenie sprawiło, że po jej ładnej twarzy pociekły nowe strumienie łez.

– Obejrzyj tamtych – zwrócił się Jean-Pierre do Jane. – Tutaj ważna jest każda minuta.

Jane zbadała dwóch pozostałych rannych.

– Rana głowy to właściwie zadrapanie – stwierdziła po chwili.

– Zajmij się tym – polecił jej Jean-Pierre. Nadzorował przenoszenie Ahmeda na stół.

Jane spojrzała na mężczyznę z ręką na temblaku. Był ciężej kontuzjowany: wyglądało na to, że pocisk strzaskał mu kość.

– Musi cię boleć – powiedziała w dari do partyzanta. Uśmiechnął się tylko i skinął głową. Ci ludzie byli z hartowanej stali. – Kula uszkodziła kość – zgłosiła Jean-Pierre’owi.

– Zaaplikuj mu znieczulenie miejscowe – powiedział Jean-Pierre nie odrywając wzroku od Ahmeda – oczyść ranę, wyjmij odpryski kości i daj mu czysty temblak. Kość złożymy później.

Zajęła się przygotowaniem zastrzyku. Kiedy Jean-Pierre będzie potrzebował jej pomocy, zawoła. Zanosiło się na długą noc.

* * *

Ahmed umarł kilka minut po północy i Jean-Pierre o mało się nie rozpłakał

– nie z żalu, bo ledwie znał Ahmeda, lecz ze zwykłej bezsilności, gdyż zdawał sobie sprawę, że potrafiłby ocalić temu człowiekowi życie, gdyby tylko miał do pomocy anestezjologa oraz dysponował elektrycznością i salą operacyjną.

Przykrył twarz zmarłego i spojrzał na jego żonę, która od kilku godzin stała nieruchomo, śledząc jego wysiłki.

– Przykro mi – odezwał się do niej. Skinęła głową. Rad był, że kobieta panuje nad sobą. Czasami zarzucali mu, że nie próbował wszystkiego. Sądzili chyba, że skoro wie tak dużo, to nie ma takiego czegoś, czego nie potrafiłby wyleczyć, a on miał wtedy ochotę wykrzyczeć im w twarz: „Nie jestem Bogiem”. Ale ta kobieta zdawała się rozumieć.

Odwrócił się od zwłok. Padał z nóg ze zmęczenia. Cały dzień zajmował się pokiereszowanymi ciałami, ale ten pacjent był pierwszy, który mu skonał. Obserwujący go do tej pory ludzie, w większości krewni zmarłego, podeszli teraz do stołu, żeby zająć się ciałem. Wdowa zaczęła zawodzić i Jane wyprowadziła ją przed meczet.

Jean-Pierre poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciwszy głowę ujrzał Mohammeda, partyzanta zajmującego się organizowaniem konwojów. Przeszyło go poczucie winy.

– Taka była wola Allaha – powiedział Mohammed. Jean-Pierre pokiwał głową. Mohammed wyjął z kieszeni paczkę pakistańskich papierosów, wyciągnął jednego i zapalił. Jean-Pierre zaczął zbierać swoje narzędzia i pakować je do torby.

– Co teraz zamierzacie? – spytał nie patrząc na Mohammeda.

– Wysyłamy natychmiast następny konwój – odparł Mohammed. – Potrzebna nam na gwałt amunicja.

Pomimo zmęczenia Jean-Pierre ożywił się nagle.

– Chcesz popatrzeć na mapy?

– Tak.

Jean-Pierre zamknął torbę i obaj mężczyźni oddalili się spod meczetu. Gwiazdy oświetlały im drogę przez wieś do chaty sklepikarza. W izbie gościnnej na kobiercu obok kołyski Chantal spała Fara. Obudziła się natychmiast i zerwała na nogi.

– Możesz już iść do domu – powiedział Jean-Pierre. Wyszła bez słowa.

Jean-Pierre postawił na podłodze torbę, dźwignął ostrożnie kołyskę i wyniósł ją do sypialni. Kiedy stawiał kołyskę na ziemi, Chantal obudziła się i zaczęła płakać.

– No, o co ci chodzi? – zamruczał do niej Jean-Pierre. Zerknął na zegarek i uświadomił sobie, że pewnie jest głodna. – Mamusia zaraz przyjdzie – powiedział uspokajająco. Nie odniosło to żadnego skutku. Wyjąwszy małą z kołyski zaczął ją kołysać na rękach. Przestała płakać. Wrócił z nią do izby gościnnej.

Mohammed czekał na niego stojąc.

– Wiesz, gdzie są – powiedział Jean-Pierre.

Mohammed skinął głową i otworzył malowaną drewnianą skrzynię. Wyjął stamtąd gruby plik składanych map, wybrał z nich kilka i rozpostarł na podłodze. Jean-Pierre, kołysząc wciąż Chantal, zajrzał Mohammedowi przez ramię.

– Gdzie wpadliście w zasadzkę? – spytał.

Mohammed pokazał palcem miejsce w pobliżu miasta Dżalalabad.

Szlaki, którymi podążały konwoje Mohammeda, nie były zaznaczone ani na tych, ani na żadnych innych mapach. Na mapach Jean-Pierre’a naniesiono jednak doliny, płaskowyże i sezonowe strumienie, którymi mogły przebiegać te szlaki. Czasami Mohammed sam wiedział, jak tam jest, a czasami domyślał się tylko i wtedy omawiał z Jean-Pierre’em dokładne znaczenie linii konturowych lub mniej zrozumiałych typów ukształtowania terenu, takich, jak na przykład, moreny.

– Moglibyście odbić bardziej na północ obchodząc Dżalalabad – zasugerował Jean-Pierre. Ponad równiną, na której wznosiło się miasto, znajdował się labirynt dolin przypominający pajęczynę rozpiętą pomiędzy rzekami Konar i Nuristan.

Mohammed zapalił następnego papierosa – jak większość partyzantów był namiętnym palaczem – i wydmuchując dym pokręcił z powątpiewaniem głową.

– W tym rejonie bywało zbyt wiele zasadzek – stwierdził. – Jeśli jeszcze nas nie zdradzili, to wkrótce to zrobią. Nie – następny konwój obejdzie Dżalalabad od południa.

Jean-Pierre zmarszczył czoło.

– Nie pojmuję, jak to możliwe. Kierując się na południe, przez całą drogę do przełęczy Khyber będziecie się musieli posuwać otwartym terenem. Wykryją was.

– Nie pójdziemy na przełęcz Khyber – powiedział Mohammed. Przytknął palec do mapy i przesunął nim w kierunku południowym, wzdłuż granicy afgańsko-pakistańskiej. – Przekroczymy granicę pod Teremengal. – Jego palec dotarł do miasta, którego nazwę przed chwilą wymienił, a stamtąd powędrował ku Dolinie Pięciu Lwów wyznaczając trasę nowego konwoju.

Jean-Pierre pokiwał głową, maskując starannie radosne podniecenie.

– Teraz to co innego. Kiedy konwój wyrusza w drogę?

– Pojutrze. – Mohammed zaczął składać mapy. – Nie ma czasu do stracenia. – Włożył mapy z powrotem do malowanej skrzyni i podszedł do drzwi.

Wychodząc natknął się na wracającą z meczetu Jane. Pożegnał ją roztargnionym „dobranoc”. Jean-Pierre był rad, że ten przystojny partyzant od czasu ciąży Jane przestał się już nią interesować. Zdaniem Jean-Pierre’a Jane była stanowczo za seksowna i nie miała nic przeciwko temu, żeby dać się uwieść; a nawiązując romans z Afgańczykiem uwikłałaby się w nie mające końca tarapaty.

Назад Дальше