Ojciec Jean-Pierre’a był jedną ze 121 znanych osobistości, które podpisały petycję żądającą wolności dla Algierczyków. Francja znajdowała się w stanie wojny i petycję obwołano dokumentem wywrotowym, ponieważ można ją było interpretować jako odezwę zachęcająca francuskich żołnierzy do dezercji. Ale tata uczynił coś jeszcze gorszego: z walizką pełną pieniędzy zebranych przez Francuzów dla FLN przedostał się przez granicę do Szwajcarii, gdzie zdeponował całą sumę w banku. Udzielił też schronienia Wujowi Abdulowi, który wcale nie był wujkiem, tylko poszukiwanym przez tajną policję DST Algierczykiem.
Ojciec wyjaśnił Jean-Pierre’owi, że podobną działalność prowadził w czasie wojny przeciwko nazistom i że nadal toczy tę samą walkę. Wrogiem nigdy nie byli dla niego Niemcy, tak jak teraz nie byli nimi Francuzi: wrogiem byli kapitaliści, posiadacze, bogaci i uprzywilejowani, klasa rządząca, która zdolna była do zastosowania wszelkich środków, nawet najbardziej bezprawnych, do obrony swojej pozycji. Byli tak potężni, że kontrolowali pół świata – ale mimo to istniała nadzieja dla biednych, słabych i uciskanych, bo w Moskwie rządy sprawował lud, i klasa pracująca całej reszty świata szukała w Związku Radzieckim oparcia, rady i inspiracji w walce o wolność.
Obraz ten stracił wiele ze swego blasku, gdy Jean-Pierre dorósł i przekonał się, że Związek Radziecki nie jest wcale robotniczym rajem; ale nie dowiedział się niczego takiego, co zmieniłoby jego podstawowe przekonanie, że kierowany z Moskwy ruch komunistyczny jest jedyną nadzieją ciemiężonych ludzi świata i jedyną drogą prowadzącą do zniszczenia sędziów, policji i gazet, które tak brutalnie zdradziły tatę.
Ojcu udało się przekazać synowi pałeczkę. I, jakby w poczuciu spełnionego obowiązku, wycofał się z aktywnego życia. Nigdy nie odzyskał swej czerwonej twarzy. Nie chodził już na demonstracje, nie organizował zabaw, z których dochód zasilał fundusze na rozmaite cele, ani nie pisał listów do lokalnych gazet. Zajmował się teraz mało ważną robotą papierkową. Oczywiście należał do partii i do związków zawodowych, ale nie udzielał się w żadnych komitetach, nie protokołował przebiegu obrad, nie układał porządków dziennych. Nadal grywał w szachy i popijał anyżówkę z księdzem, szewcem oraz z człowiekiem prowadzącym wiejski urząd pocztowy, ale ich polityczne dyskusje, w które wkładali kiedyś tyle pasji, były teraz jakieś przygaszone, jakby na zawsze zaniechali rewolucji, na której rzecz tak ciężko pracowali. Po kilku latach tata zmarł. Dopiero wtedy Jean-Pierre dowiedział się, że w wiezieniu nabawił się gruźlicy – i nigdy już nie wyzdrowiał. Odebrano mu wolność, złamano jego ducha i zrujnowano mu zdrowie. Ale najgorsze, co mu zrobiono, to napiętnowanie mianem zdrajcy. Był bohaterem, który ryzykował życie za swych rodaków, a zmarł oskarżony o zdradę.
Żałowaliby teraz tego, tato, gdyby wiedzieli, jaki odwet za ciebie biorę, pomyślał Jean-Pierre prowadząc kościstą kobyłę przez afgańskie góry. Dzięki informacjom, jakich dostarczam rosyjskiemu wywiadowi, komuniści są tutaj w stanie odcinać Masudowi drogi zaopatrzenia. Zeszłej zimy nie zdołał zgromadzić dostatecznych zapasów broni i amunicji. Tego lata, zamiast przypuszczać ataki na bazę lotniczą, elektrownie i konwoje ciężarówek dostawczych, walczy o przetrwanie, broniąc się przed wypadami wojsk rządowych na kontrolowane przez siebie terytorium. Jedną ręką, tato, niemal sparaliżowałem poczynania tego barbarzyńcy, który chce cofnąć swój kraj do mrocznych wieków okrucieństwa, zacofania i islamskiej ciemnoty.
Odcięcie Masudowi dróg zaopatrzenia na pewno nie wystarczało. Ten człowiek był już postacią o wymiarze narodowym. Co więcej, dysponował takim umysłem i siłą charakteru, że z przywódcy rebeliantów mógł awansować na legalnego prezydenta. Był Titem, de Gaulle’em, Mugabem. Trzeba go nie tylko zneutralizować, ale zniszczyć – wydać w ręce Rosjan żywego czy martwego.
Problem w tym, że Masud przemieszczał się po swym terytorium szybko i bezszelestnie niczym jeleń w lesie, wyłaniając się niespodziewanie z zarośli, a potem równie nagle – znikając. Ale Jean-Pierre, tak jak Rosjanie, był cierpliwy; wcześniej czy później nadejdzie taka chwila, kiedy dowie się, gdzie dokładnie będzie przebywał Masud przez następne dwadzieścia cztery godziny – może kiedy zostanie ranny albo zaplanuje sobie uczestnictwo w czyimś pogrzebie – a wtedy nada za pomocą swojego radia specjalny kod i jastrząb zaatakuje.
Żałował, że nie może powiedzieć Jane, czym się tu naprawdę zajmuje. Może nawet potrafiłby ją przekonać, że działa w słusznej sprawie. Przekonałby ją, że udzielanie pomocy medycznej rebeliantom jest bezcelowe, gdyż służy tylko utrwalaniu nędzy i ciemnoty, w jakiej żyją ci ludzie, i odwlekaniu chwili, kiedy Związek Radziecki pochwyci ten kraj za kołnierz i wciągnie wierzgający i kwiczący w dwudziesty wiek. Całkiem możliwe, że zrozumiałaby to. Przeczuwał jednak instynktownie, iż nie przebaczyłaby mu tego, że ją oszukiwał. Właściwie to wiedział, że wpadłaby we wściekłość. Już ją sobie wyobrażał – zawziętą, nieprzejednaną, wyniosłą. Porzuciłaby go natychmiast, tak jak porzuciła Ellisa Thalera. Niewątpliwie do furii doprowadziłby ją fakt, że została w ten sam sposób oszukana przez dwóch kolejnych partnerów.
I tak, bojąc się panicznie, że ją utraci, brnął dalej w kłamstwa jak sparaliżowany strachem człowiek w przepaść.
Oczywiście domyślała się, że coś jest nie w porządku; widział to po sposobie, w jaki czasem na niego spoglądała. Ale był pewien, że w jej odczuciu problem tkwi w ich wzajemnych stosunkach – nie przychodziło jej nawet do głowy, iż całe jego życie jest jednym wielkim pozorem.
Całkowite zabezpieczenie się nie było możliwe, przedsięwziął jednak wszelkie środki ostrożności, aby ani ona, ani nikt inny nie mógł go zdemaskować. Posługując się radiem mówił szyfrem nie dlatego, że transmisję mogli przechwycić rebelianci – nie mieli przecież sprzętu radiowego – ale dlatego, iż mogła to uczynić afgańska armia rządowa, a ta była tak naszpikowana zdrajcami, że nie miała przed Masudem żadnych sekretów. Radio Jean-Pierre’a było wystarczająco małe, by mógł je chować w podwójnym dnie torby lekarskiej lub, gdy nie brał ze sobą torby, w kieszeni bufiastych afgańskich szarawarów. Jednak ze względu na małą moc nadawało się tylko do prowadzenia krótkich rozmów z najbliższą placówką Rosjan, czyli z odległą o pięćdziesiąt mil bazą lotnictwa wojskowego pod Bagram. Transmisja obejmująca podyktowanie wyczerpujących szczegółów na temat tras konwojów oraz ich terminów trwałaby bardzo długo, zwłaszcza że prowadzona była szyfrem. Musiałby też mieć do jej przeprowadzenia znacznie silniejsze radio oraz zasilacz bateryjny. Jean-Pierre i Monsieur Leblond zrezygnowali z tej możliwości. W konsekwencji Jean-Pierre, chcąc przekazać szczegółowe informacje, musiał się spotykać ze swoim łącznikiem.
Wspiął się na wzniesienie i spojrzał w dół. Znajdował się u wylotu małej doliny. Szlak, którym podążał, wiódł w dół, w inną dolinę usytuowaną od tej pod kątem prostym i przepołowioną wzburzonym górskim strumieniem, połyskującym w promieniach wieczornego słońca. Jeszcze jedna dolina, zaczynająca się po drugiej stronie strumienia, wrzynała się w góry w kierunku na Cobak, docelowy punkt jego podróży. W miejscu, gdzie po tej stronie strumienia spotykały się trzy doliny, stała mała chata z kamienia. Okolica roiła się od takich prymitywnych budowli. Zdaniem Jean-Pierre’a wznosili je nomadzi i wędrowni kupcy, by chronić się w nich później na noc.
Ruszył zboczem w dół, prowadząc za sobą Maggie. Anatolij już tam prawdopodobnie był. Jean-Pierre nie znał jego prawdziwego nazwiska ani stopnia wojskowego, ale przypuszczał, że reprezentuje KGB, a z tego, jak swojego czasu wyraził się o generałach, wnosił, iż jest pułkownikiem. Bez względu jednak na stopień nie był to człowiek zza biurka. Stąd do Bagram było pięćdziesiąt mil drogi górzystą krainą, a Anatolij pokonywał ją samotnie pieszo w ciągu półtora dnia. Był to Rosjanin orientalnego pochodzenia. Ze swymi wysokimi kośćmi policzkowymi i żółtą skórą mógł w afgańskim odcieniu uchodzić za Uzbeka, członka mongoloidalnej grupy etnicznej, zamieszkującej północny Afganistan. Wyjaśniało to również niepewność, z jaką posługiwał się narzeczem dari – Uzbekowie mieli własny język. Anatolij był odważny. Ponieważ nie znał uzbeckiego, istniało ryzyko zdemaskowania, a wiedział, że rebelianci organizują specjalne buzkashi, w których tradycyjnego cielaka zastępują pojmani sowieccy oficerowie.
Dla Jean-Pierre’a spotkania te stanowiły nieco mniejsze ryzyko. Jego częste wyprawy z pomocą lekarską do odległych wiosek traktowane były jako rzecz raczej naturalna. Gdyby jednak ktoś zauważył, że dziwnym trafem natyka się po drodze więcej niż raz czy dwa na tego samego wędrownego Uzbeka, mogłoby to już wzbudzić podejrzenia. A gdyby jakiś Afgańczyk znający francuski (a ci, którzy ukończyli szkoły, znali ten język) podsłuchał przypadkowo rozmowę lekarza z owym wędrownym Uzbekiem, Jean-Pierre mógłby się tylko modlić o szybką śmierć.
Jego sandały nie wydawały na ścieżce żadnego odgłosu, a kopyta Maggie tonęły cicho w pylistym podłożu. Zbliżając się do chaty, zagwizdał więc na wypadek, gdyby w środku przebywał nie Anatolij, tylko ktoś inny – wystrzegał się zaskakiwania Afgańczyków, którzy przeważnie nosili przy sobie broń i byli bardzo porywczy. Schylił głowę i wszedł. Ku jego zdziwieniu chłodne wnętrze chaty było puste. Usiadł opierając się plecami o kamienną ścianę, żeby zaczekać. Po kilku minutach zamknął oczy. Był zmęczony, ale zbyt spięty, by zasnąć. W tym, co robił, najgorsze było właśnie uczucie strachu pomieszanego ze znudzeniem, które nachodziło go podczas długich oczekiwań. Nauczył się już w tym kraju bez zegarków ze zrozumieniem podchodzić do spóźnień, ale nigdy nie zdoła nabyć stoickiej cierpliwości Afgańczyków. Nie potrafił się powstrzymać od wyobrażania sobie rozmaitych nieszczęść, jakie mogły spotkać Anatolija. Jaką ironia losu byłoby, gdyby Anatolij nadepnął na sowiecką minę przeciwpiechotną i urwało mu stopę. Prawdę mówiąc, miny te wyrządzały więcej szkód wśród inwentarza żywego niż wśród ludzi, co jednak wcale nie świadczyło źle o ich skuteczności
– utrata krowy potrafiła zabić afgańską rodzinę z taką samą nieuchronnością, jak bomba spadająca na dom, w którym są akurat wszyscy jej członkowie. Jean-Pierre nie wybuchał już śmiechem na widok krowy czy kozy, kuśtykającej na prowizorycznej drewnianej protezie.
Pogrążony w rozmyślaniach, wyczuł w pewnym momencie czyjąś obecność i otworzywszy oczy tuż przed sobą ujrzał orientalną twarz Anatolija.
– Mógłbym cię okraść – powiedział Anatolij nienaganną francuszczyzną.
– Nie spałem.
Anatolij usiadł na klepisku ze skrzyżowanymi nogami. Był to krępy, muskularny mężczyzna ubrany w workowatą, bawełnianą koszulę, takie sarnę spodnie i turban. Chusta w kratę i zarzucony na ramiona wełniany koc w kolorze gliny, zwany tutaj paltu, dopełniały jego stroju. Opuścił przysłaniającą mu twarz chustę i obnażył w uśmiechu pożółkłe od nikotyny zęby.
– Jak się masz, przyjacielu?
– Dobrze.
– A jak żona?
W tym ciągłym dopytywaniu się Anatolija o Jane było coś złowieszczego. Rosjanie stanowczo sprzeciwiali się jego pomysłowi sprowadzania do Afganistanu Jane, twierdząc, że będzie mu przeszkadzała w pracy. Jean-Pierre tłumaczył im, że i tak musi zabrać ze sobą pielęgniarkę – organizacja Médicins pour la Liberté zawsze wysyłała swoich przedstawicieli parami – i że prawdopodobnie będzie sypiał ze swoją towarzyszką, jeśli tylko nie będzie przypominała wyglądem King Konga. Wreszcie Rosjanie, choć niechętnie, wyrazili zgodę.
– Jane czuje się świetnie – odparł. – Przed sześcioma tygodniami urodziła dziecko. Dziewczynkę.
– Moje gratulacje! – Anatolij sprawiał wrażenie szczerze uradowanego. – Ale czy to trochę nie za wcześnie?
– Trochę. Na szczęście obyło się bez komplikacji. Prawdę mówiąc, dziecko odbierała wiejska akuszerka.
– Nie ty?
– Nie było mnie w domu. Akurat wtedy wypadło mi spotkanie z tobą.
– Mój Boże. – Anatolij zrobił przerażoną minę. – Że też musiałem cię wyciągnąć w tak ważny dzień…
Zainteresowanie Anatolija mile połechtało Jean-Pierre’a, ale nie okazał tego.
– Sam się nie spodziewałem – powiedział. – Poza tym warto było – dostaliście ten konwój, o którym ci powiedziałem.
– Tak. Twoje informacje są bardzo rzetelne. Jeszcze raz moje gratulacje.
Jean-Pierre poczuł przypływ dumy, ale starał się nadać swej twarzy obojętny wyraz.
– Wszystko wskazuje na to, że nasz system się sprawdza – powiedział skromnie.
Anatolij pokiwał głową.
– Jaka była ich reakcja na zasadzkę?
– Popadają w coraz większy rozpacz. – Mówiąc te słowa, Jean-Pierre uświadomił sobie, że jeszcze jedną dobrą stronę osobistych spotkań z łącznikiem stanowi możliwość przekazywania również tych drugorzędnych informacji, dotyczących odczuć i wrażeń – materiału zbyt mało konkretnego, by przekazywać go szyfrem drogą radiową. – Cierpią teraz na chroniczny brak amunicji.
– A następny konwój? Kiedy wyrusza?
– Wyruszył wczoraj.
– A więc są zrozpaczeni. To dobrze. – Anatolij sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd mapę. Rozłożył ją na klepisku. Przedstawiała obszar między Doliną Pięciu Lwów a granicą z Pakistanem.
Jean-Pierre skoncentrował się i przypominając sobie szczegóły zapamiętane z rozmowy z Mohammedem, zaczął odtwarzać Anatolijowi trasę, jaką miał obrać konwój w drodze powrotnej z Pakistanu. Nie znał dokładnego terminu powrotu, gdyż sam Mohammed nie wiedział, ile czasu zajmą im w Peszawarze zakupy potrzebnych rzeczy. Anatolij miał jednak w Peszawarze ludzi, którzy dadzą mu znać o wyjściu konwoju w drogę powrotną do Doliny Pięciu Lwów i na podstawie tej informacji będzie mógł określić rozkład czasowy ich marszruty.
Anatolij nie robił żadnych notatek, tylko zapamiętywał każde słowo Jean-Pierre’a. Kiedy skończyli, powtórzył Jean-Pierre’owi wszystko od początku do końca dla sprawdzenia.
Potem złożył mapę i schował ją z powrotem za pazuchę.
– A co z Masudem? – spytał cicho.
– Nie pokazał się od czasu, kiedy ostatni raz z tobą rozmawiałem – powiedział Jean-Pierre. – Widziałem tylko Mohammeda, a on nigdy nie wie na pewno, gdzie znajduje się Masud, ani gdzie się pojawi.
– Masud to lis – stwierdził Anatolij z rzadkim u niego przebłyskiem emocji na twarzy.
– Dostaniemy go – powiedział Jean-Pierre.
– O, dostaniemy, dostaniemy – powiedział Anatolij. – Wie, że polowanie idzie pełną parą, zaciera więc za sobą ślady. Ale psy podjęły jego trop i nie może nas zwodzić w nieskończoność – dużo nas, jesteśmy silni i krew w nas kipi. – Zdał sobie nagle sprawę, że zdradza swe emocje. Uśmiechnął się i opanował. – Baterie – powiedział i wyciągnął zza pazuchy komplet baterii.
Jean-Pierre wyjął miniaturową krótkofalówkę ze skrytki w podwójnym dnie swojej lekarskiej torby, usunął stare ogniwa i wstawił na ich miejsce nowe. Robili to przy okazji każdego spotkania, by mieć pewność, iż Jean-Pierre nie straci kontaktu tylko z powodu wyczerpania się baterii zasilających. Anatolij zabierze ze sobą stare do Bagram, bo wyrzucanie rosyjskich baterii w Dolinie Pięciu Lwów, gdzie nie znalazłoby się ani jedno urządzenie elektryczne, byłoby bezsensownym ryzykiem.
– Masz tam może coś na odciski? – spytał Anatolij, gdy Jean-Pierre wkładał radio z powrotem do torby lekarskiej. – Moje stopy… – urwał nagle, ściągnął brwi i przekrzywił głowę nasłuchując.
Jean-Pierre zamarł. Jak dotąd nie widziano ich razem. Zdawali sobie sprawę, że wcześniej czy później musi to nastąpić, i zawczasu zaplanowali, jak się wtedy zachowają. Będą udawali obcych sobie ludzi, którzy dzielą miejsce odpoczynku, i podejmą rozmowę, kiedy intruz odejdzie, a jeśli zorientują się, że zamierza zatrzymać się na dłużej, wyjdą razem, niby to przypadkiem zmierzając w tym samym kierunku. Wszystko to zostało już wcześniej ustalone, niemniej jednak Jean-Pierre czuł, iż poczucie winy ma wyraźnie wypisane na twarzy.
Po chwili usłyszał dobiegające z zewnątrz kroki i czyjś zdyszany oddech; potem cień przesłonił oświetlone słońcem wejście i do chaty weszła Jane.
– Jane! – wykrzyknął.
Obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi.
– Co się stało? – wyrzucił z siebie Jean-Pierre. – Co ty tu robisz?
– Dzięki Bogu, że cię dogoniłam – wysapała.
Kącikiem oka Jean-Pierre zauważył, że Anatolij zasłania sobie twarz chustą i odwraca się, tak jak odwróciłby się Afgańczyk od bezwstydnej kobiety. Ten gest pomógł Jean-Pierre’owi otrząsnąć się z szoku, w jaki wprawił go widok Jane. Rozejrzał się szybko dookoła. Na szczęście Anatolij złożył przed kilkoma minutami mapy. Ale radio – radio wciąż wystawało na jakiś cal z torby lekarskiej. Szczęściem Jane nie zauważyła go. Jeszcze nie zauważyła.