– Usiądź – powiedział. – Odsapnij. – Sam też usiadł, wykorzystując ten ruch jako pretekst do przesunięcia ku sobie tego boku torby, z którego sterczało radio. – Co się stało? – zapytał.
– Mam przypadek, z którym nie potrafię sobie poradzić. Napięcie Jean-Pierre’a spadło o jeden stopień – obawiał się już, że śledziła go, bo zaczęła coś podejrzewać.
– Napij się wody – powiedział. Sięgnął jedną ręką do torby i grzebiąc w niej drugą, wepchnął głębiej radio. Gdy nie było go już widać, wyciągnął flaszkę oczyszczonej wody i podał Jane. Tętno wracało mu do normy. Odzyskiwał przytomność umysłu. Dowód został usunięty z pola widzenia. Co jeszcze mogło wzbudzić jej podejrzenia? Mogła słyszeć, jak Anatolij mówi po francusku, ale nie było to taką rzadkością – jeśli Afgańczyk znał jakiś drugi język, był nim zazwyczaj francuski, a Uzbek mógł mówić po francusku lepiej niż narzeczem dari. Co mówił Anatolij, kiedy nadchodziła? Jean-Pierre wytężył pamięć: pytał o środek na odciski. Lepiej nie można było. Afgańczycy, spotykając lekarza, zawsze pytają o medykamenty, nawet jeśli cieszą się idealnym zdrowiem. Jane popiła z flaszki i zaczęła:
– Parę minut po twoim wyjściu przyniesiono osiemnastoletniego chłopca z paskudną raną uda. – Łyknęła znowu. Ignorowała całkowicie Anatolija i Jean-Pierre zorientował się, że jest tak przejęta szukaniem porady medycznej, że chyba nawet nie zauważyła obecności drugiego mężczyzny w chacie. – Odniósł tę ranę w potyczce pod Rokha i ojciec niósł go tu przez całą Dolinę – szedł dwa dni. Zanim tu dotarli, rana poważnie się zgangrenowała. Zaaplikowałam mu zastrzyk z sześciuset miligramów krystalicznej penicyliny w pośladek, a potem oczyściłam ranę.
– Prawidłowo – pochwalił ją Jean-Pierre.
– Po kilku minutach oblał się zimnym potem i zaczął majaczyć. Zmierzyłam puls: był szybki, ale słabo wyczuwalny.
– Czy zbladł albo poszarzał i miał trudności z oddychaniem?
– Tak.
– Co zrobiłaś?
– Zastosowałam kurację przeciwwstrząsową, uniosłam mu nogi, przykryłam kocem i podałam herbatę – potem wybiegłam za tobą. – Była bliska płaczu. – Ojciec niósł go dwa dni – nie mogę pozwolić, żeby umarł.
– Nie ma obawy – uspokoił ją Jean-Pierre. – Szok alergiczny jest rzadką, ale dosyć dobrze rozpoznaną reakcją na zastrzyki z penicyliny. Neutralizuje się go domięśniowym zastrzykiem z pół milimetra adrenaliny, a następnie podaniem antyhistaminy – w postaci, powiedzmy, sześciomilimetrowej dawki diphenhydraminy. Chcesz, żebym z tobą wrócił? – Wysuwając tę propozycję zerknął na Anatolija, ale Rosjanin nie okazał żadnej reakcji.
Jane westchnęła.
– Nie – powiedziała. – Po drugiej stronie wzgórza umiera może ktoś inny. Idź do Cobak.
– Jesteś pewna, że dasz sobie sama radę?
– Tak.
Zapłonęła zapałka, od której Anatolij przypalał sobie papierosa. Jane spojrzała na niego, a potem znowu na Jean-Pierre’a.
– Pół milimetra adrenaliny, a potem sześć milimetrów diphenhydraminy – powtórzyła i wstała.
– Tak – Jean-Pierre podniósł się z ziemi razem z Jane i pocałował ją. – Jesteś pewna, że sobie poradzisz?
– Oczywiście.
– Musisz się pośpieszyć.
– Wiem.
– Może chcesz zabrać Maggie? Jane zastanowiła się.
– Chyba nie. Szybciej będzie piechotą.
– Jak chcesz.
– Do widzenia.
– Do widzenia, Jane.
Jean-Pierre patrzył za nią, jak wychodzi z chaty. Stał przez chwilę nieruchomo. Ani on, ani Anatolij nie odzywali się. Po minucie podszedł do wyjścia i wyjrzał na zewnątrz. W odległości trzystu jardów zobaczył Jane – małą, drobną figurkę w cienkiej, bawełnianej sukience kroczącą zdecydowanym krokiem Doliną, samotną w kurzu drogi. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła za fałdem wzgórza. Wrócił do środka i usiadł opierając się plecami o ścianę. Spojrzeli z Anatolijem po sobie.
– Jezu Chryste – westchnął Jean-Pierre. – Mało brakowało.
ROZDZIAŁ 8
Chłopiec umarł.
Gdy Jane zgrzana, zakurzona i słaniająca się na nogach ze zmęczenia wróciła, nie żył już od prawie godziny. Odrętwiały ojciec czekający u wylotu pieczary przywitał ją pełnym wyrzutu spojrzeniem. Z jego zrezygnowanej postawy i przygasłych brązowych oczu wyczytała, że już po wszystkim. Nie powiedział nic. Weszła do pieczary i spojrzała na chłopca. Ogarnęło ją zniechęcenie; była zbyt znużona, by odczuwać złość. Jean-Pierre’a nie było. Zahara pozostawała w głębokiej żałobie, nie miała więc z kim dzielić swego przygnębienia.
Później, leżąc na dachu chaty sklepikarza z Chantal śpiącą na malutkim materacyku obok i wymrukującą od czasu do czasu przez sen nieświadome zadowolenie, płakała. Opłakiwała zmarłego chłopca i płakała nad jego ojcem. Podobnie jak ona zdobył się na nadludzki wysiłek, by ratować syna. O ile większy był jego smutek. Zasypiała z zamazanymi przez łzy gwiazdami przed oczyma.
Śniło się jej, że do jej łóżka przyszedł Mohammed i kochał się z nią na oczach całej wioski; potem powiedział, że Jean-Pierre ma romans z Simone, żoną tego grubego dziennikarza, Raoula Clermonta, i że kochankowie spotykają się w Cobak, kiedy Jean-Pierre udaje się tam z lekarską wizytą.
Nazajutrz, po drodze, którą do małej kamiennej chaty i z powrotem w większej części odbyła biegiem, cała była obolała. Na szczęście, pomyślała przystępując do codziennej krzątaniny, Jean-Pierre zatrzymał się w niej – pewnie na odpoczynek – dzięki czemu zdołała go dogonić. Jakąż ulgę poczuła na widok uwiązanej na zewnątrz Maggie i zastając w środku Jean-Pierre’a z tym śmiesznym, małym Uzbekiem. Obaj omal nie wyskoczyli ze skóry, kiedy weszła. Komicznie to wyglądało. Po raz pierwszy zobaczyła, jak Afgańczyk wstaje na widok wchodzącej kobiety.
Wspięła się pod górę z torbą lekarską i otworzyła lazaret w jaskini. Zajmując się pospolitymi przypadkami niedożywienia, malarii, zainfekowanych ran i pasożytów jelit, rozmyślała o wczorajszym kryzysie. Nigdy dotąd nie słyszała o szoku alergicznym. Ludzi robiących zastrzyki z penicyliny bez wątpienia uczą, jak postępować w takich wypadkach, ale jej szkolenie było tak pośpieszne, że nie obejmowało mnóstwa zagadnień. Wychodząc z założenia, iż Jean-Pierre jest w pełni wykwalifikowanym lekarzem i zawsze będzie się go mogła poradzić, organizatorzy pominęli prawie całkowicie niuanse sztuki medycznej.
Ileż się nadenerwowała, gdy z innymi szkolącymi się pielęgniarkami lub też sama przesiadywała w klasach, starając się wchłonąć zasady i metody medycyny oraz oświaty zdrowotnej, a jednocześnie zastanawiając się, co ją czeka w Afganistanie. Z niektórych lekcji wychodziła zniechęcona. Dowiedziała się, na przykład, że jej pierwszym zadaniem będzie wykopanie dla siebie latryny. Dlaczego? Ponieważ najszybszym sposobem poprawy zdrowotności mieszkańców zacofanych krajów jest przekonanie ich, by przestali wykorzystywać rzeki i strumienie w charakterze toalet, a można im to wpoić jedynie dając osobisty przykład. Jej nauczycielka, Stephanie, czterdziestoletnia okularniczka, typowa matka-ziemia w drelichowych spodniach i sandałach, kładła również nacisk na niebezpieczeństwo zbyt rozrzutnego szafowania środkami farmakologicznymi. Większość niedomagań i lżejszych obrażeń ustępuje zwykle bez interwencji medycznej, ale prymitywni (ci mniej prymitywni również) ludzie zawsze żądają pigułek i mikstur. Jane przypomniało się, jak tamten mały Uzbek prosił Jean-Pierre'a o maść na odciski. Całe życie przemierzał pewnie wielkie odległości, a jednak spotkawszy lekarza powiedział, że bolą go stopy. Zalecenie ostrożnego posługiwania się lekami – nie mówiąc już o oszczędności – miało jeszcze to uzasadnienie, że leczenie pospolitych dolegliwości środkami farmakologicznymi może wytworzyć u pacjenta tolerancję i kiedy ten poważnie zachoruje, kuracja nie poskutkuje. Stephanie doradzała również Jane raczej współpracę niż walkę z miejscowymi znachorami.
Z akuszerką Rabią udało się, ale z mułłą Abdullahem już nie.
Najłatwiej przychodziła jej nauka języka. W Paryżu, zanim jeszcze zaczęła myśleć o wyjeździe do Afganistanu, uczyła się perskiego języka farsi z myślą o poszerzeniu swoich kwalifikacji tłumaczki. Farsi i dari są dialektami tego samego języka. Drugim głównym językiem używanym w Afganistanie jest pashto, którym mówią Pusztuni, ale Tadżykowie porozumiewają się w dari, a Dolina Pięciu Lwów leży na terytorium tadżyckim. Ci nieliczni Afgańczycy, którzy wędrują – na przykład nomadzi – znają zazwyczaj zarówno pashto, jak i dari. Jeśli znają oprócz tego jakiś język europejski, jest to angielski lub francuski. Uzbek z kamiennej chaty rozmawiał z Jean-Pierre’em po francusku. Jane po raz pierwszy słyszała język francuski mówiony z uzbeckim akcentem. Brzmiał tak samo jak w ustach Rosjanina.
Ten Uzbek przez cały dzień nie dawał jej spokoju. Nie mogła wyrzucić go z myśli. Było to uczucie, jakie nachodziło ją czasami, kiedy pamiętała, że miała zrobić coś ważnego, ale nie mogła sobie przypomnieć co. Chyba było w nim coś dziwnego.
W południe zamknęła lazaret, nakarmiła i przewinęła Chantal, potem przyrządziła lunch składający się z ryżu i mięsnego sosu i zjadła go w towarzystwie Fary. Dziewczyna była już całkowicie oddana Jane, wychodziła z siebie, żeby tylko jej się przypodobać, i nie chciała wracać na noc do domu. Jane starała się traktować ją jak równą sobie, ale to chyba jeszcze potęgowało uwielbienie Fary dla jej osoby.
W najupalniejszą porę dnia Jane zostawiła Chantal pod opieką Fary i zeszła do swojego ustronnego zakątka, na ukrytą pod skalnym nawisem, nasłonecznioną półkę na zboczu, gdzie od jakiegoś czasu z niezłomnym postanowieniem powrotu do dawnej figury wykonywała ćwiczenia poporodowe. Zaciskając teraz mięśnie miednicowe odtwarzała uparcie w pamięci postać tamtego Uzbeka zrywającego się na równe nogi w małej kamiennej chacie i wyraz zaskoczenia na jego orientalnej twarzy. Nie wiadomo dlaczego prześladowało ją przeczucie zbliżającej się tragedii.
Gdy uświadomiła sobie wreszcie prawdę, nie nastąpiło to w nagłym przebłysku intuicji, lecz przypominało raczej lawinę, z początku niewielką, ale rosnącą nieubłaganie, by w końcu porwać za sobą wszystko.
Żaden Afgańczyk, nawet symulujący, nie uskarżałby się na odciski, bo oni czegoś takiego nie znali. Było to tak samo nieprawdopodobne, jak farmer z Gloucestershire utrzymujący, że cierpi na beri-beri. I żaden Afgańczyk, bez względu na to jak zaskoczony, nie zareagowałby wstaniem na widok wchodzącej kobiety. Jeśli więc nie był Afgańczykiem, to kim? Powiedział jej to jego akcent, chociaż niewielu ludzi by go rozpoznało. Zorientowała się, że nieznajomy mówi po francusku z rosyjskim akcentem tylko dlatego, iż była lingwistką znającą zarówno rosyjski, jak i francuski.
A więc Jean-Pierre spotkał się w kamiennej chacie stojącej w ustronnym miejscu z ucharakteryzowanym na Uzbeka Rosjaninem.
Czy był to przypadek? Niewykluczone, ale przypomniała sobie wyraz twarzy męża na jej widok i teraz udało jej się odcyfrować to, na co wtedy nie zwróciła uwagi – była to mina człowieka przyłapanego na gorącym uczynku.
Nie, to nie było przypadkowe spotkanie – oni się tam umówili. Być może nie po raz pierwszy. Jean-Pierre bez przerwy podróżował po odległych wioskach niosąc pomoc lekarską – prawdę mówiąc, z przesadną skrupulatnością podchodził do przestrzegania terminarza swoich wizyt, co dziwnie wyglądało w kraju bez kalendarzy i harmonogramów – ale nie tak dziwnie, jeśli w grę wchodził inny terminarz, nieoficjalny grafik serii potajemnych spotkań.
I po co spotykał się z tym Rosjaninem? To również było oczywiste, i gorące łzy napłynęły Jane do oczu, gdy uświadomiła sobie, że w grę musi tu wchodzić zdrada. To jasne, że przekazywał im informacje. Mówił im o konwojach. Znał zawsze trasy, bo widział mężczyzn wyruszających w drogę z Bandy i z innych wiosek leżących w Dolinie Pięciu Lwów. Najwyraźniej przekazywał te informacje Rosjanom; to dlatego przez ostatni rok Sowieci odnosili takie sukcesy w przechwytywaniu konwojów; i dlatego było teraz w Dolinie tyle pogrążonych w żałobie wdów i smutnych sierot.
Co we mnie jest, pomyślała w nagłym przypływie litości dla samej siebie i nowe łzy popłynęły jej po policzkach. Najpierw Ellis, teraz Jean-Pierre – dlaczego trafiają mi się takie sukinsyny? Czy jest w szpiclu coś, co mnie pociąga? Czy to jakaś podświadoma dążność do przebijania się przez ochronny pancerz takiego kogoś? Czy mam jakieś odchylenia od normy?
Przypomniała sobie, że Jean-Pierre upierał się przy twierdzeniu, że sowiecka inwazja na Afganistan jest usprawiedliwiona. W pewnym momencie zmienił zdanie i myślała, że udało jej się przekonać go, iż jest w błędzie. Ta zmiana poglądów była najwyraźniej udawana. Kiedy zdecydował się przyjechać do Afganistanu, żeby szpiegować na rzecz Rosjan, przyjął dla niepoznaki antysowiecki punkt widzenia.
Czy jego miłość do niej również była udawana?
Samo to pytanie rozdzierało jej serce. Ukryła twarz w dłoniach. To było niemal nie do pomyślenia. Zakochała się w nim, poślubiła, całowała jego zgorzkniałą matkę, przywykła do jego upodobań we współżyciu fizycznym, przetrwała pierwszą małżeńską awanturę, starała się, by w ich związku wszystko układało się jak najlepiej, w strachu i bólu wydała na świat jego dziecko… I robiła to wszystko dla iluzji, kartonowej wycinanki męża i człowieka, którego nic nie obchodziła? Przypomniał jej się tamten wielomilowy marszobieg po poradę w sprawie ratowania osiemnastoletniego chłopca, który odbyła po to tylko, by po powrocie znaleźć go już martwym. To było gorsze. Wyobraziła sobie, że tak jak teraz ona, czuł się ojciec chłopca, który niósł go przez dwa dni tylko po to, by zobaczyć, jak umiera. Do rzeczywistości przywołało ją sygnalizujące zbliżającą się porę karmienia Chantal uczucie pełności w piersiach. Ubrała się, otarła rękawem twarz i ruszyła z powrotem w górę zbocza. Gdy chwilowy nastrój przygnębienia minął i powróciła jasność myślenia, wydało się jej, że od początku tego małżeństwa odczuwała jakiś nieokreślony niedosyt. Zaczynała teraz rozumieć jego przyczynę. W pewnym sensie przez cały ten czas wyczuwała nieszczerość Jean-Pierre’a. Ta dzieląca ich bariera sprawiła, że właściwie nigdy nie stali się sobie bliscy.
Wszedłszy do jaskini zastała Farę kołyszącą Chantal, która głośnym krzykiem wyrażała swój protest. Wyjęła dziecko z kołyski i przystawiła je do piersi. Chantal zaczęła ssać. Jane ogarnęło z początku przykre, przypominające skurcz w żołądku uczucie, a potem w piersiach zrobiło się jakoś przyjemnie, niemal erotycznie.
Chciała zostać sama. Odprawiła Farę na czas sjesty do jaskini matki.
Karmienie Chantal podziałało na nią uspokajająco. Zdrada Jean-Pierre’a wydała jej się teraz czymś mniej katastrofalnym. Była pewna, że jego miłość do niej nie jest udawana. Jaki miałby w tym cel? Po co zabierałby ją tu ze sobą? W swojej działalności szpiegowskiej nie miał z niej żadnego pożytku. Postąpił tak z pewnością dlatego, że ją kochał.
A jeśli ją kocha, to wszystkie inne problemy dadzą się rozwiązać. Naturalnie, będzie musiał zaprzestać pracy na rzecz Rosjan. Przez chwilę nie bardzo sobie wyobrażała, jak będzie z nim rozmawiać. Ma powiedzieć: „wszystko się wydało!”? Nie. Kiedy będzie trzeba, odpowiednie słowa same do niej przyjdą. Potem będzie musiał zabrać ją i Chantal z powrotem do Europy…
Z powrotem do Europy. Kiedy uświadomiła sobie, że będą musieli wrócić do domu, ogarnęło ją uczucie ulgi. Była zaskoczona. Gdyby ktoś spytał ją jak jej się podoba w Afganistanie, odparłaby, że to, co robi, jest fascynujące i pożyteczne, i że właściwie bardzo dobrze sobie radzi, a nawet czerpie z tego satysfakcję. Ale teraz, kiedy stanęła wobec perspektywy powrotu do cywilizacji, jej hart ducha skruszał i przyznała przed sobą, że ten przygnębiający krajobraz, te surowe zimy, ci obcy ludzie, te bombardowania i nie kończący się potok okaleczonych i pokiereszowanych mężczyzn i chłopców napinają jej nerwy do granic wytrzymałości.
Prawda jest taka, pomyślała, że tutaj jest okropnie.
Chantal przestała ssać i zapadła w sen. Nie obudziła się, kiedy Jane kładła ją na kocu, przewijała i przenosiła na materacyk. Spokojne usposobienie tego dziecka było wielkim błogosławieństwem. Przesypiała wszelkiego rodzaju kryzysy – jeśli była nakarmiona i miała sucho, nie obudził jej żaden hałas ani poruszenie. Była jednak wrażliwa na nastroje Jane i często, gdy Jane popadała w stres, budziła się, nawet jeśli było stosunkowo cicho.
Jane usiadła po turecku na swoim materacu i patrząc na śpiące maleństwo powróciła myślami do Jean-Pierre’a. Żałowała, że nie ma go tu teraz i że nie może od razu przeprowadzić z nim rozstrzygającej rozmowy. Zastanawiające, że minęła jej złość – nie mówiąc już o wściekłości – na niego za zdradę partyzantów i wydanie ich Rosjanom. Czy to dlatego, że pogodziła się z myślą, iż wszyscy mężczyźni to kłamcy? A może dlatego, że doszła do wniosku, iż jedynymi niewinnymi ludźmi w tej wojnie są matki, żony i córki po obu stronach? Czy może to rola matki i żony do tego stopnia odmieniła jej osobowość, że taka zdrada nie wprawia jej już we wściekłość? A może po prostu kocha Jean-Pierre’a? Nie wiedziała.