Jean-Pierre’a…
Ta myśl dodała Jane odwagi.
– Chcę, żebyś zabrał mnie do domu – odezwała się nagle. W pierwszej chwili źle ją zrozumiał.
– Dopiero co z niego wyszliśmy – powiedział z irytacją, potem spojrzał na nią i czoło mu się wygładziło. – Och – wyrwało mu się.
W jego głosie rozbrzmiewała nutka niewzruszoności, którą Jane uznała za złowrogą i uświadomiła sobie, że postawienie na swoim nie przyjdzie jej chyba łatwo.
– Tak – powtórzyła stanowczo: – Do domu. Objął ją ramieniem.
– Ten kraj załamuje czasami ludzi – powiedział. Nie patrzył na nią, lecz na rwącą w dole, daleko pod ich stopami wodę. – Teraz, krótko po porodzie, jesteś szczególnie podatna na depresję. Za kilka tygodni stwierdzisz…
– Nie traktuj mnie protekcjonalnie! – przerwała mu. Nie zamierzała pozwolić, aby zbył ją takimi nonsensami. – Zachowaj te frazesy dla swoich pacjentów.
– W porządku. – Cofnął rękę. – Przed wyjazdem zadecydowaliśmy, że pozostaniemy tutaj przez dwa lata. Zgodziliśmy się co do tego, że krótkie wyprawy są bezsensowne, bo mnóstwo czasu i pieniędzy traci się na szkolenie, podróż i aklimatyzację. Postanowiliśmy dokonać czegoś naprawdę pożytecznego i w związku z tym skazaliśmy się dobrowolnie na dwuletnie zesłanie…
– A potem urodziło nam się dziecko.
– To nie był mój pomysł!
– Tak czy inaczej, zmieniłam zdanie.
– Nie masz prawa do zmiany zdania.
– Nie jestem twoją własnością! – wyrzuciła z siebie ze złością.
– Wcale tego nie twierdzę. Skończmy tę dyskusję.
– Dopiero ją zaczęliśmy – powiedziała.
Jego postawa doprowadzała ją do białej gorączki. Rozmowa przerodziła się w spór na temat jej praw jako jednostki i coś nie pozwalało jej przeważyć szali zwycięstwa na swoją korzyść poprzez wyjawienie mu, że wie o jego szpiegowskiej działalności. W każdym razie jeszcze nie teraz; pragnęła, by przyznał, że jest wolna i może o sobie decydować. – Nie masz prawa mnie ignorować ani przechodzić do porządku dziennego nad moimi życzeniami – powiedziała. – Chcę stąd wyjechać jeszcze tego lata.
– Odpowiedź brzmi: nie.
Podjęła próbę przemówienia mu do rozsądku.
– Jesteśmy tu już rok. Dokonaliśmy już czegoś pożytecznego. Kosztowało to nas też wiele wyrzeczeń, więcej niż się spodziewaliśmy. Czy nie dosyć zrobiliśmy?
– Zgodziliśmy się na dwa lata – powtórzył uparcie.
– To było dawno temu i przed przyjściem na świat Chantal.
– A zatem wyjedźcie we dwie i zostawcie mnie tutaj.
Jane rozważała przez chwilę tę propozycję. Podróż z konwojem do Pakistanu z dzieckiem na ręku była trudna i niebezpieczna. Bez męża byłby to koszmar. Ale taka możliwość istniała. Oznaczałoby to jednak pozostawienie Jean-Pierre’a na miejscu. Mógłby dalej zdradzać trasy konwojów i każdego tygodnia ginęliby następni mężowie i synowie z Doliny. Istniała jeszcze jedna przyczyna, dla której nie mogła go tu zostawić: zniszczyłoby to ich małżeństwo.
– Nie – odparła. – Sama nigdzie się nie ruszę. Musisz jechać ze mną.
– Nie pojadę! – warknął ze złością. – Nie pojadę!
Teraz już musiała wyjawić mu to, co wie. Wzięła głęboki oddech.
– Będziesz musiał – zaczęła.
– Nic nie będę musiał – wpadł jej w słowo. Wycelował w nią palec wskazujący, a ona spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich coś, co ją przeraziło. – Nie zmusisz mnie do tego. Nawet nie próbuj.
– Ale ja mogę…
– Nie radzę ci próbować – powiedział, a z jego głosu przebijał straszny chłód.
Nagle wydał się jej kimś obcym, mężczyzną, którego nie zna. Milczała przez chwilę, zastanawiając się. Obserwowała gołębia, wzbijającego się z wioski do lotu i szybującego w jej kierunku. Przysiadł na ścianie urwiska nieco poniżej jej stóp. Nie znam tego człowieka! – pomyślała zdjęta paniką. Po całym roku pożycia wciąż nie wiem, kim jest!
– Czy ty mnie kochasz? – zapytała go.
– Miłość do ciebie nie oznacza, że muszę spełniać wszystkie twoje zachcianki.
– Czy to ma znaczyć, że tak?
Wpatrywał się w nią bacznie. Wytrzymała jego wzrok bez zmrużenia oka.
Groźne, maniackie światło płonące w jego oczach powoli przygasło i odprężył się. W końcu zdobył się na uśmiech.
– To znaczy, że tak – powiedział. Nachyliła się ku niemu, a on znowu objął ją ramieniem. – Tak, kocham cię – powiedział łagodnie. Pocałował ją w czoło. Oparła policzek o jego pierś i spojrzała w dół. Gołąb, którego przed chwilą obserwowała, znowu wzniósł się w powietrze, jak tamten z jej rzekomej wizji. Odleciał spływając bez wysiłku w dół, ku przeciwległemu brzegowi rzeki. O, Boże, pomyślała Jane, co ja teraz zrobię?
* * *
Tym pierwszym, który dostrzegł powracający konwój, był syn Mohammeda, Mousa – nazywany teraz Leworęcznym. Wpadł jak bomba na polanę przed jaskiniami, wrzeszcząc co sił w płucach:
– Wracają! Wracają! – Nikt nie musiał pytać, kto wraca.
Było przedpołudnie i Jane z Jean-Pierre’em przebywali w jaskiniowym lazarecie. Jane spojrzała na Jean-Pierre’a. Przez twarz przemknął mu ledwie zauważalny cień zaskoczenia: zastanawia się, czemu Rosjanie nie wykorzystali jego informacji i nie zastawili zasadzki na konwój. Jane odwróciła się do niego plecami, żeby nie zauważył jej tryumfu. Ocaliła im życie! Yussuf zaśpiewa dziś wieczorem, Sher Kador będzie liczył swoje kozy, a Ali Ghanim pocałuje każde ze swoich czternaściorga dzieci. Yussuf był jednym z synów Rabii: ocalając mu życie odwdzięczyła się Rabii za pomoc w wydaniu na świat Chantal. Wszystkie matki i córki, które pogrążyłyby się w żałobie, będą się teraz radować.
Ciekawe, co czuje Jean-Pierre. Czy jest zły, czy też sfrustrowany albo zawiedziony? Trudno wyobrazić sobie kogoś zawiedzionego tym, że nie zginęli ludzie. Zerknęła na niego ukradkiem, ale twarz miał obojętną. Chciałabym wiedzieć, co dzieje się w jego duszy, pomyślała.
W ciągu kilku minut z lazaretu wymiotło wszystkich pacjentów – każdy śpieszył się na dół, do wioski, żeby powitać wędrowców.
– Zejdziemy tam? – spytała Jane.
– Idź – powiedział Jean-Pierre. – Ja tu skończę i zaraz do ciebie dobiję.
– Dobrze – przystała Jane. Potrzebuje trochę czasu na pozbieranie myśli, żeby mógł udawać radość z bezpiecznego powrotu tych ludzi, kiedy stanie z nimi oko w oko, domyśliła się.
Wzięła na ręce Chantal i ruszyła stromą ścieżką w dół, w kierunku wioski. Przez cienkie podeszwy sandałów czuła ciepło nagrzanej słońcem skały.
Wciąż jeszcze nie przeprowadziła decydującej rozmowy z Jean-Pierre’em. Nie mogła jednak odwlekać tego w nieskończoność. Wcześniej czy później dowie się, że Mohammed wysłał za konwojem gońca z rozkazem obrania innej trasy w drodze powrotnej. Naturalnie spyta wtedy Mohammeda, co było tego przyczyną i Mohammed opowie mu o „wizji” Jane. Ale Jean-Pierre wie, że Jane nie wierzy w żadne wizje…
Czego się boję? – spytała samą siebie. To nie ja jestem tu winna – to on.
A mimo to mam wrażenie, że jego tajemnica jest czymś, czego ja muszę się wstydzić. Powinnam porozmawiać z nim o tym od razu, jeszcze tamtego wieczora, kiedy weszliśmy na szczyt urwiska. Zachowując to tak długo dla siebie, sama staję się kłamczynią. Może stad wynika mój strach. A może to ten szczególny błysk, jaki pojawia się czasami w jego oczach…
Nie zrezygnowała z postanowienia powrotu do domu, ale jak dotąd nie udało się jej wymyślić sposobu skłonienia Jean-Pierre’a, żeby wyjechał razem z nią. Snuło jej się po głowie z tuzin fantastycznych planów, od fałszywego zawiadomienia o ciężkiej chorobie jego matki, po zatrucie mu jogurtu czymś, co dałoby objawy choroby, zmuszającej go do powrotu na kurację do Europy. Najprostszym i najmniej naciąganym z tych pomysłów było postraszenie Jean-Pierre’a, że powie Mohammedowi, iż jest szpiegiem. Oczywiście, nigdy by tego nie zrobiła – równie dobrze mogła go od razu zabić. Ale czy Jean-Pierre uwierzyłby, że byłoby ją stać na spełnienie takiej groźby? Prawdopodobnie nie. W to, że jest zdolna praktycznie zabić własnego męża, mógłby uwierzyć tylko człowiek twardy, bezlitosny, o sercu z kamienia – a gdyby Jean-Pierre okazał się takim twardym, bezlitosnym człowiekiem o sercu z kamienia – on sam mógłby zabić Jane.
Zadrżała mimo panującego upału. Te rozważania o zabijaniu były groteskowe. Kiedy dwoje ludzi odnajduje w swych ciałach tyle rozkoszy co my, pomyślała, jak jedno drugiemu może zadawać gwałt?
Gdy zbliżała się do wioski, do jej uszu dobiegły pojedyncze, głośne wystrzały oznaczające afgańskie święto. Skierowała się do meczetu – wszystko odbywało się pod meczetem. Konwój zatrzymał się na dziedzińcu. Mężczyzn, konie i bagaże otaczały roześmiane kobiety i piszcząca dzieciarnia. Jane przystanęła na skraju ciżby i patrzyła. Warto było, pomyślała. Warto było się martwić i bać i warto było podpuścić Mohammeda w ten niegodny sposób, żeby to zobaczyć – zdrowych i całych mężczyzn, znowu połączonych z żonami, matkami, synami i córkami. To co teraz nastąpiło, było chyba największym szokiem w jej życiu.
Tam, w tłumie, pośród czapek i turbanów pojawiła się głowa o falującej blond czuprynie. W pierwszej chwili nie rozpoznała jej, mimo że ten widok poruszył czułe struny w jej sercu. Potem głowa oddzieliła się od tłumu i pod niesamowicie bujną blond brodą zobaczyła twarz Ellisa Thalera.
Pod Jane ugięły się nagle nogi. Ellis? Tutaj? To niemożliwe.
Szedł w jej stronę. Miał na sobie obszerny, pidżamowaty afgański strój i brudny koc, narzucony na szerokie ramiona. Te trochę twarzy widoczne nad brodą było opalone na brąz, co jeszcze bardziej podkreślało niesamowity błękit jego chabrowych oczu.
Jane oniemiała.
Ellis stanął przed nią z poważną twarzą.
– Cześć, Jane.
Uświadomiła sobie, że już go nie nienawidzi. Jeszcze przed miesiącem sklęłaby go za to, że ją oszukiwał i szpiegował jej przyjaciół, teraz jednak gniew gdzieś się ulotnił. Nigdy go już nie polubi, ale potrafi tolerować.
I przyjemnie było po raz pierwszy od ponad roku usłyszeć, jak ktoś mówi po angielsku.
– Ellis – bąknęła niepewnie. – Co ty tu, na miłość boską, robisz?
– To samo co ty – odparł.
Co to miało znaczyć? Że szpieguje? Nie, Ellis nie wie, kim jest Jean-Pierre. Dostrzegł zmieszanie na twarzy Jane i wyjaśnił:
– To znaczy, przyjechałem, żeby pomagać rebeliantom.
Czy odkryje działalność Jean-Pierre’a? Jane zaniepokoiła się nagle o męża. Ellis mógłby go zabić…
– Czyje to dziecko? – spytał Ellis.
– Moje. I Jean-Pierre’a. Ma na imię Chantal. – Zauważyła, że Ellis nagle bardzo posmutniał. Domyśliła się, że miał nadzieję zastać ją nieszczęśliwą w małżeństwie z Jean-Pierre’em. O Boże, on mnie chyba nadal kocha, pomyślała. Podjęła próbę zmiany tematu. – Ale w jaki sposób będziesz pomagał rebeliantom?
Zważył w ręku swoją torbę. Był to wielki, kiełbaskowaty w kształcie tobół z brezentu z kolorze khaki, podobny do staromodnych wojskowych worków.
– Będę ich uczył wysadzania dróg i mostów – wyjaśnił. – Tak więc, jak widzisz, w tej wojnie jestem po tej samej stronie co ty.
Ale nie po tej samej co Jean-Pierre, pomyślała. I co teraz będzie? Afgańczycy ani przez chwilę nie podejrzewali Jean-Pierre’a, ale Ellis był fachowcem w wykrywaniu wrogiej działalności. Wcześniej czy później zorientuje się w sytuacji.
– Jak długo zamierzasz tu pozostać? – spytała. Jeśli nie będzie to długi pobyt, nie zdąży może powziąć podejrzeń.
– Przez lato – odparł nie precyzując okresu.
Może nie będzie się zbyt często stykał z Jean-Pierre’em.
– Gdzie będziesz mieszkał? – spytała.
– W tej wiosce.
– Och.
Wyłowił w jej głosie niezadowolenie i uśmiechnął się z przymusem.
– Chyba nie powinienem się spodziewać, że będziesz uszczęśliwiona moim widokiem…
Jane wybiegła myślami w przyszłość. Gdyby zdołała skłonić Jean-Pierre’a do zaprzestania działalności, nic by mu już nie groziło. Nagle poczuła się zdolna do konfrontacji z mężem. Skąd ta zmiana? – zdumiała się. Bo już się go nie boję.
A dlaczego się go nie boję? Bo jest tu Ellis.
Nie zdawałam sobie sprawy, że boję się własnego męża.
– Wprost przeciwnie – odezwała się do Ellisa myśląc: ależ ze mnie bryła lodu! – Jestem szczęśliwa, że tu jesteś.
Zapadło milczenie. Ellis wyraźnie nie wiedział, jak rozumieć reakcję Jane. Po chwili powiedział:
– Hmmm, gdzieś w tym zoo mam mnóstwo materiałów wybuchowych i podobnego chłamu. Lepiej się tym zajmę.
Jane skinęła głową.
– Okay.
Ellis odwrócił się i wmieszał w tłum. Jane z uczuciem oszołomienia wyszła wolnym krokiem z dziedzińca meczetu. Ellis jest tu, w Dolinie Pięciu Lwów, i najwyraźniej nadal ją kocha.
Gdy zbliżyła się do chaty sklepikarza, z drzwi wyszedł Jean-Pierre.
Wstąpił tam po drodze do meczetu prawdopodobnie po to, żeby zostawić torbę lekarską. Jane nic bardzo wiedziała, co mu powiedzieć.
– Z konwojem przybył ktoś, kogo znasz – zaczęła.
– Europejczyk?
– Tak.
– Co ty powiesz? Kto?
– Idź i zobacz. Zdziwisz się.
Odszedł pośpiesznie. Jane weszła do chaty. Jak Jean-Pierre zareaguje na widok Ellisa – zastanawiała się. Tak, będzie chciał powiadomić o jego pojawieniu się Rosjan. A Rosjanie będą chcieli zabić Ellisa.
Ta myśl rozzłościła ją.
– Dosyć tego zabijania! – powiedziała na głos. – Nie dopuszczę do tego! – Chantal rozpłakała się na dźwięk jej głosu. Jane wzięła ją na ręce i mała uspokoiła się.
Jak mam teraz postąpić? – myślała Jane.
Muszę mu uniemożliwić dalsze kontakty z Rosjanami. Ale jak?
Nie może się spotykać ze swoim łącznikiem tutaj, w wiosce. A więc wystarczy, żebym go tu przytrzymała.
Powiem mu: musisz obiecać, że nie będziesz oddalał się z wioski. Jeśli tego nie zrobisz, powiem Ellisowi, że jesteś szpiegiem, a on już zadba o to, żebyś nie wychylił nosa poza opłotki.
Przypuśćmy teraz, że Jean-Pierre składa takie przyrzeczenie, a potem je łamie?
No cóż, odkryłabym, że wyszedł z wioski, wiedziałabym, że udał się na spotkanie z łącznikiem i mogłabym ostrzec Ellisa.
Czy on nie ma czasem jakiegoś innego sposobu kontaktowania się z Rosjanami?
Musi mieć taki, na wypadek sytuacji awaryjnej.
Ale tutaj nie ma telefonów, nie ma poczty, nie ma posłańców, nie ma gołębi pocztowych…
Musi mieć radio.
Jeśli ma radio, to nie ma mowy, żebym zdołała go powstrzymać.
Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że Jean-Pierre ma radio. Musiał się przecież jakoś umawiać na te spotkania w kamiennych chatach. Teoretycznie mogli sobie ustalić harmonogram spotkań jeszcze przed wyjazdem z Paryża, ale w praktyce było to niemal niemożliwe – co by się stało, gdyby nie mógł się stawić w umówionym terminie albo gdyby się spóźnił, lub też gdyby musiał spotkać się z łącznikiem w nagłej sprawie?
Musi mieć radio.
Co robić, jeśli je ma? Zabrać mu je.
Włożyła Chantal z powrotem do kołyski i rozejrzała się po domu. Weszła do izby frontowej. Na znajdującej się tam wykładanej kafelkami ladzie, pośrodku dawnego pomieszczenia sklepowego stała torba lekarska Jean-Pierre’a.
To było wymarzone miejsce na schowek. Nikomu poza Jane nie wolno było otwierać tej torby, a ona nigdy nie miała powodu, by to robić.
Odpięła zatrzask i jedną po drugiej zaczęła wyjmować znajdujące się w niej rzeczy.
Radia tam nie było.
To nie będzie wcale takie proste.
Musi je mieć, pomyślała, i ja muszę je znaleźć – jeśli mi się nie uda, to albo
Ellis zabije jego, albo on Ellisa. Postanowiła przeszukać cały dom.
Przejrzała zapasy leków i sprzętu medycznego na półkach sklepikarza, zaglądając do wszystkich odpieczętowanych pudeł i paczek; śpieszyła się w obawie, że Jean-Pierre wróci, zanim ona zdąży skończyć. Nie znalazła nic.
Przeszła do sypialni. Przetrząsnęła jego ubrania, a potem zimową pościel, rzuconą na stos w kącie izby. Nic. Wbiegła do izby gościnnej i rozejrzała się gorączkowo za miejscami nadającymi się na schowek. Skrzynia z mapami! Otworzyła ją. Były tam same mapy. Zatrzasnęła z hukiem wieko. Chantal drgnęła niespokojnie, ale nie zaczęła płakać, chociaż zbliżała się już pora karmienia. Grzeczny z ciebie dzidziuś, pomyślała Jane – dzięki Bogu! Zajrzała za kredens i uniosła kobierzec sprawdzając, czy nie ma pod nim dziury w podłodze.