Nie był to zresztą czas na rozpamiętywanie przeszłości, lecz na myślenie o przyszłości. Pojadą do Paryża, gdzie są listonosze i księgarnie, i woda w kranie. Chantal będzie miała ładne ubranka i wózek, i pieluszki jednorazowego użytku. Będą mieszkali we trójkę w małym mieszkanku w porządnej dzielnicy, gdzie jedyne realne zagrożenie dla życia stanowią taksówki. Zaczną z Jean-Pierre’em od początku i tym razem naprawdę poznają się nawzajem. Będą oboje pracować nad ulepszeniem świata w sposób stopniowy i cywilizowanymi środkami, bez uciekania się do intryg i zdrad. Doświadczenia z Afganistanu pomogą im znaleźć dobre posady w jakiejś instytucji zajmującej się rozwojem Trzeciego Świata; może w Światowej Organizacji Zdrowia. Życie małżeńskie wyglądać będzie tak, jak je sobie wyobrażała – ich trójka czyniąca dobro, szczęśliwa i ciesząca się poczuciem bezpieczeństwa.
Weszła Fara. Czas sjesty dobiegł końca. Pozdrowiła z szacunkiem Jane, spojrzała na Chantal i widząc, że dziecko śpi, usiadła po turecku na ziemi czekając na polecenia. Była córką najstarszego syna Rabii, Ismaela Gula, który wyruszył z ostatnim konwojem…
Jane westchnęła. Fara spojrzała na nią pytająco. Jane machnęła z dezaprobatą ręką i Fara odwróciła wzrok.
Jej ojciec idzie z konwojem, pomyślała Jane.
Jean-Pierre wydał ten konwój Rosjanom. Ojciec Fary zginie w zasadzce – o ile Jane nie uczyni czegoś, by temu zapobiec. Ale co zrobić? Można by wysiać gońca, aby zaczekał na konwój na przełęczy Khyber i skierował go inną trasą. Mohammed mógłby to zorganizować. Ale Jane musiałaby mu powiedzieć, skąd wie o zasadzce na konwój – a wtedy Mohammed niewątpliwie zabiłby Jean- Pierre’a, i to prawdopodobnie gołymi rękami.
Jeśli jeden z nich ma umrzeć, lepiej już, żeby był to Ismael, nie Jean-Pierre, pomyślała Jane.
Ale przypomniała sobie trzydziestu innych mężczyzn z Doliny idących z konwojem i doznała wstrząsu. Czy wszyscy oni mają zginąć w imię ratowania mego męża? – Kahmir Khan z kędzierzawą brodą; i stary Shahazi Gul z pokrytą bliznami twarzą; i Yussuf Gul, który tak pięknie śpiewa; i Sher Kador, pasterz kóz; i Abdur Mohammed bez przednich zębów; i Ali Ghanim, który ma czternaścioro dzieci?
Musi być jakiś inny sposób.
Podeszła do wylotu jaskini i stanęła tam wyglądając na świat. Było już po sjeście i dzieciarnia wyległa z pieczar, by pośród skał i ciernistych krzaków podjąć przerwane zabawy. Hasał między nimi dziewięcioletni Mousa, jedyny syn Mohammeda – od kiedy została mu tylko jedna ręka, jeszcze bardziej rozpieszczany – wymachując nowym nożem, który dostał od nie widzącego za nim świata ojca. Dojrzała matkę Fary, gramolącą się z wysiłkiem pod górę i dźwigająca na głowie wiązkę chrustu na ognisko. Zobaczyła żonę mułły, piorącą koszulę Abdullaha. Nie widziała Mohammeda ani jego żony Halimy. Wiedziała, że Mohammed jest w Bandzie, gdyż spotkała go rano. Pewnie z żoną i dziećmi spożywa posiłek w jaskini – większość rodzin miała swoją osobną jaskinię. Na pewno tam teraz jest, ale nie chciała szukać go otwarcie, wywołałoby to bowiem skandal wśród wioskowej społeczności, a jej zależało na dyskrecji.
Co mam mu powiedzieć, zastanawiała się.
Rozważyła prosty apel: zrób to dla mnie, bo cię o to proszę. Taka prośba podziałałaby na każdego mężczyznę z Zachodu, który by się w niej podkochiwał, ale muzułmanie zdawali się nie pojmować miłości i w kategoriach romantycznych – to co odczuwał w stosunku do niej Mohammed, było raczej łagodniejszym rodzajem pożądania. Na pewno nie stawiało go to do jej dyspozycji. A poza tym me była pewna, czy j nadal darzy ją tym uczuciem. A więc co? Nic jej nie zawdzięczał. Nigdy nie leczyła ani jego, ani jego żony. Ale zaopiekowała się Mousą – ocaliła chłopcu życie. Mohammed ma wobec niej dług honorowy.
Zrób to dla mnie, bo ocaliłam twojego syna. To mogłoby podziałać.
Ale Mohammed spytałby, dlaczego.
Pojawiało się coraz więcej kobiet. Nabierały wodę i zamiatały swoje i jaskinie, zajmowały się zwierzętami i przygotowywały posiłek. Jane spodziewała się, że wkrótce ujrzy Mohammeda.
Co ja mu powiem?
Sowieci znają trasę konwoju. Skąd się o niej dowiedzieli? Nie wiem, Mohammedzie.
To skąd u ciebie ta pewność?
Nie mogę ci powiedzieć. Podsłuchałam pewną rozmowę. Dostałam tę informację od brytyjskiego wywiadu. Mam przeczucie. Wyczytałam to z kart. Miałam sen.
To jest to: sen.
Zobaczyła go. Wyszedł z jaskini wysoki, przystojny w podróżnym ubraniu
– okrągła czapka chitrali, taka jaką miał Masud i w jakich paradowała większość partyzantów; pattu w kolorze gliny, które służyło jednocześnie za opończę, ręcznik, koc i kamuflaż, oraz skórzane buty do pół łydki, zdjęte z nóg zabitego, sowieckiego żołnierza. Przeszedł przez polanę krokiem kogoś, kto do zachodu słońca musi przebyć długą drogę. Wybrał ścieżkę biegnącą w dół zbocza, ku opuszczonej wiosce.
Jane patrzyła za jego znikającą wysoką postacią. Teraz albo nigdy, pomyślała i ruszyła za nim. Z początku szła powoli i jak gdyby nigdy nic, żeby nie było widać, że idzie za Mohammedem; kiedy już jaskinie zniknęły jej z oczu, puściła się biegiem. Zjeżdżała stromą ścieżką ślizgając się, potykając, z prześladującą ją cały czas myślą, co na to bieganie powiedzą jej wnętrzności. Ujrzawszy przed sobą Mohammeda zawołała go. Przystanął, odwrócił się i zaczekał na nią.
– Bóg niech będzie z tobą, Mohammedzie Khan – powiedziała zrównawszy się z nim.
– I z tobą, Jane Debout – odparł uprzejmie.
Milczała przez chwilę łapiąc oddech. Obserwował ją z wyrazem rozbawionej pobłażliwości na twarzy.
– Jak tam Mousa? – spytała wreszcie.
– Czuje się dobrze, jest szczęśliwy i uczy się posługiwać lewą ręką. Pewnego dnia będzie nią zabijał Rosjan.
Był to żart: tradycja nakazywała, by lewej ręki używać do wykonywania czynności „nieczystych”, a prawej do jedzenia. Jane uśmiechnęła się, dając tym do zrozumienia, że docenia jego dowcip.
– Tak się cieszę, że zdołaliśmy ocalić mu życie – powiedziała.
Jeśli nawet pomyślał, że jest nieskromna, nie dał tego po sobie poznać.
– Jestem na zawsze twoim dłużnikiem – oznajmił uroczyście. Na to tylko czekała.
– Chciałam cię prosić, żebyś coś dla mnie zrobił – wyrzuciła z siebie.
Z jego twarzy nie można było nic wyczytać.
– Jeśli to tylko w mojej mocy…
Rozejrzała się dokoła za miejscem, gdzie można by usiąść. Stali w pobliżu domu, w który trafiła bomba. Kamienie i ziemia ze zwalonej ściany frontowej rozsypały się po ścieżce i widać było wnętrze budyneczku, gdzie z całego wyposażenia pozostał tylko pęknięty dzban i absurdalna kolorowa fotografia cadillaca, przypięta pinezkami do ściany. Jane przysiadła na rumowisku. Mohammed po chwili wahania zajął miejsce obok niej.
– To jest w twojej mocy – powiedziała. – Ale wywoła trochę zamieszania.
– O co chodzi?
– Możesz to wziąć za urojenia głupiej kobiety.
– Być może.
– Będzie cię kusiło, żeby mnie zbyć obiecując spełnienie mojej prośby, a potem „zapominając” o tej obietnicy.
– Nie zrobię tego.
– Proszę cię, żebyś szczerze mi powiedział, czy mnie posłuchasz, czy nie.
– Dobrze.
Dosyć już tego, pomyślała.
– Chciałabym cię prosić, żebyś wysłał za konwojem gońca z rozkazem zmiany trasy powrotu do domu.
Zatkało go – prawdopodobnie spodziewał się jakiejś zwyczajnej prośby dotyczącej lokalnej sprawy.
– Ale dlaczego? – spytał.
– Wierzysz w sny, Mohammedzie Khan? Wzruszył ramionami.
– Sny są snami – bąknął wymijająco.
Może nie jest to najwłaściwsze podejście, pomyślała; lepiej chyba powołać się na wizję.
– Kiedy leżałam sama w swojej jaskini w najgorętszej porze dnia, wydało mi się, że widzę białego gołębia.
Nastawił nagle ucha i zorientowała się, że dobrze trafiła: Afgańczycy wierzyli, że pod postacią białych gołębi objawiają się czasami duchy.
– Ale chyba mi się to śniło – ciągnęła – bo ten ptak próbował do mnie przemówić.
– Ach!
Wziął to za znak, że miałam wizję, nie sen, pomyślała Jane.
– Nie mogłam zrozumieć, co mówi – kontynuowała – chociaż wsłuchiwałam się tak pilnie, jak tylko potrafię. Wydaje mi się, że mówił w narzeczu pashto.
Mohammed wytrzeszczył oczy.
– Posłaniec z terytorium Pusztunów…
– Potem ujrzałam Ismaela Gula, syna Rabii, ojca Fary, jak stoi za tym gołębiem. – Położyła dłoń na ramieniu Mohammeda i spojrzała mu w oczy myśląc: mogę cię włączyć jak elektryczną lampę nieszczęsny, ciemny człowieku. – W jego sercu tkwił nóż, a on płakał krwawymi łzami. Wskazywał na rękojeść noża, jakby prosił, żebym wyciągnęła mu go z piersi. Ta rękojeść była wysadzana drogimi kamieniami. – Gdzieś w głębi ducha myślała: skąd mi przychodzą do głowy takie bzdury? – Wstałam z łóżka i podeszłam do niego. Bałam się, ale musiałam ratować jego życie. I kiedy wyciągnęłam rękę, aby pochwycić za nóż…
– Co się stało?
– Znikł. Chyba się obudziłam.
Mohammed zamknął szeroko rozdziawione usta, przybrał z powrotem poważny wyraz twarzy i zmarszczył z namaszczeniem czoło, jak gdyby zastanawiał się usilnie nad znaczeniem snu. Teraz pora, pomyślała Jane, żeby mu trochę pomóc w interpretacji.
– Może to zwyczajne brednie – powiedziała układając twarz w minę małej dziewczynki gotowej przyjąć bez zastrzeżeń jego trzeźwy, męski osąd. – Dlatego proszę cię, żebyś zrobił to dla mnie, dla osoby, która ocaliła życie twemu synowi; żebym odzyskała spokój ducha.
Natychmiast przyjął wyniosłą postawę.
– Długu honorowego nie trzeba przypominać.
– Czy to znaczy, że spełnisz moją prośbę? Odpowiedział pytaniem.
– Jakimi drogimi kamieniami była wysadzana rękojeść noża?
O Boże, pomyślała, co tu odpowiedzieć? Na usta cisnęło jej się „szmaragdy”, ale te związane były z Doliną Pięciu Lwów, mogły więc podsuwać domysł, że Ismael zostanie zamordowany przez zdrajcę w Dolinie.
– Rubiny – powiedziała. Pokiwał powoli głową.
– Czy Ismael nie przemówił do ciebie?
– Miałam wrażenie, że usiłuje mówić, ale nie może.
Znowu pokiwał głową, a Jane pomyślała: – no dalej, zdecyduj się, do cholery. W końcu odezwał się:
– Omen jest jasny. Trzeba zmienić trasę konwoju. Dzięki ci za to, Boże.
– Tak mi ulżyło – powiedziała szczerze. – Nie wiedziałam, co robić. Teraz mogę być pewna, że Ahmed ocaleje. – Zastanawiała się gorączkowo, co by tu zrobić, żeby przygwoździć Mohammeda i uniemożliwić mu zmianę decyzji. Nie mogła zażądać od niego przysięgi. Przyszło jej do głowy, żeby uścisnąć mu rękę.
W końcu zdecydowała się przypieczętować umowę jeszcze starszym gestem: nachyliła się i szybko, ale czule pocałowała go w usta, nie dając mu szansy ani na unik, ani na odwzajemnienie. – Dziękuję! – powiedziała. – Wiem, że należysz do ludzi, którzy dotrzymują raz danego słowa. – Wstała, odwróciła się i pobiegła w kierunku jaskiń, pozostawiając go tak jak siedział, chyba trochę oszołomionego. Dotarłszy do szczytu wzniesienia przystanęła i obejrzała się. Mohammed był już spory kawałek od zburzonego przez bombę domu i z wysoko uniesioną głową schodził wydłużonym krokiem ze wzgórza wymachując zamaszyście rękami. Ten pocałunek naładował go sporą dawką energii, pomyślała Jane. Powinnam się wstydzić. Zagrałam na jego zacofaniu, próżności i męskości. Jako feministka nie powinnam wykorzystywać jego przekonań – kobieta oddana, kobieta pokorna, kobieta zalotna – by nim manipulować. Ale odniosło skutek. Udało się!
Ruszyła dalej. Teraz musi rozmówić się z Jean-Pierre’em. Będzie w domu gdzieś o zmierzchu: wyruszy w drogę powrotną tak samo jak Mohammed, dopiero po południu, kiedy słońce już tak nie przygrzewa. Czuła, że z Jean-Pierre’em sprawa będzie prostsza niż z Mohammedem. Po pierwsze, z Jean-Pierre’em może rozmawiać beż owijania w bawełnę. Po drugie, Jean-Pierre jest w opałach.
Dotarła do jaskiń. W małym obozowisku panowała napięta atmosfera. Na niebie pojawił się dywizjon sowieckich odrzutowców. Kto żyw przerywał pracę i z niepokojem obserwował samoloty, chociaż leciały za wysoko i były zbyt daleko, by obawiać się z ich strony bombardowania. Gdy znikły, chłopcy rozpostarli ręce na podobieństwo skrzydeł i zaczęli biegać po polanie naśladując ryk odrzutowych silników. Kogo bombardują w swoich wyimaginowanych rajdach, pomyślała Jane.
Weszła do swojej pieczary, sprawdziła, czy Chantal ma sucho, uśmiechnęła się do Fary i wzięła dziennik. Ona i Jean-Pierre dokonywali do niego wpisów niemal codziennie. Była to przede wszystkim kronika działalności medycznej i zabierze ją ze sobą do Europy jako materiał pomocniczy dla tych, którzy przyjadą do Afganistanu na ich miejsce. Zachęcano ich do zapisywania w niej również osobistych odczuć i problemów, by następcy wiedzieli z góry, czego mogą się spodziewać, i Jane prowadziła dosyć szczegółowe notatki ze swej ciąży i porodu; zapis jej życia emocjonalnego był jednak ściśle ocenzurowany.
Usiadła, oparła się plecami o ścianę jaskini i położywszy sobie notatnik na kolanach opisała historię osiemnastoletniego chłopca, który zmarł w wyniku szoku alergicznego. Zrobiło się jej smutno, ale do przygnębienia było jeszcze daleko. Zdrowa reakcja, pomyślała.
Dopisała kilka zwięzłych relacji z pomniejszych przypadków, z jakimi zetknęła się dzisiaj, a potem machinalnie przekartkowała zeszyt wstecz. Wpisy dokonywane niedbałym, pająkowatym pismem Jean-Pierre’a odznaczały się maksymalną skrótowością i podawały jedynie objawy, diagnozy, sposób leczenia i rezultaty: Robaki pisał, albo Malaria; a dalej Wyleczony albo Bez zmian, albo czasami Zmarł. Jane miała tendencje do pisania całymi zdaniami, na przykład: Dziś rano czuła się lepiej albo Matka ma gruźlicę. Przeczytała wpisy z wczesnego okresu swej ciąży – obolałe sutki, grubiejące uda i poranne nudności. Z zaskoczeniem odczytała dokonany przez siebie wpis sprzed niemal roku: Boję się Abdullaha.
Zapomniała, że to napisała.
Odłożyła dziennik. Następne godziny spędziły z Farą na sprzątaniu i porządkowaniu jaskiniowego lazaretu; potem przyszła pora na zejście do wioski i przygotowanie się na nocny spoczynek. Przez cały czas, schodząc zboczem góry, a potem krzątając się po chacie sklepikarza, Jane zastanawiała się, jak rozmówi się z Jean-Pierre’em. Wiedziała, co zrobi – postanowiła, że wyciągnie go na spacer
– ale nie była pewna, co mu powie.
Kiedy kilka minut później wszedł do chaty, jeszcze się nie zdecydowała. Otarła mu kurz z twarzy wilgotnym ręcznikiem i przyniosła zielonej herbaty w chińskiej filiżance. Wiedziała, że jest raczej rozleniwiające zmęczony niż wyczerpany
– potrafił przebywać piechotą większe odległości. Usiadła, żeby dotrzymać mu towarzystwa przy herbacie, ale starała się na niego nie patrzeć. Okłamałeś mnie, myślała.
– Chodźmy się przejść – zaproponowała jak dawniej, kiedy trochę odetchnął.
– Dokąd chcesz iść? – spytał trochę zaskoczony.
– Donikąd. Pamiętasz, jak zeszłego lata spacerowaliśmy sobie bez celu, rozkoszując się wieczornym chłodem?
Uśmiechnął się.
– Tak, pamiętam. – Kochała go, kiedy tak się uśmiechał. – Zabierzemy
Chantal? – zapytał.
– Nie. – Jane wolała, żeby nic nie rozpraszało jej uwagi. – Fara z nią zostanie.
– No dobrze – przystał lekko otumaniony.
Jane poleciła Farze przygotowanie dla nich wieczornego posiłku – herbaty, chleba i jogurtu – i wyszli z Jean-Pierre’em z chaty. Zmierzchało już, a wieczorne powietrze było łagodne i aromatyczne. Była to w lecie najprzyjemniejsza pora dnia. Gdy szli polami ku rzece, przypomniała sobie, co odczuwała na tej samej ścieżce zeszłego lata: niepokój, dezorientację, podniecenie i determinację. Dumna była, że tak dobrze sobie poradziła, ale i zadowolona, że przygoda dobiega końca.
W miarę jak zbliżał się moment konfrontacji, czuła się coraz bardziej spięta, chociaż bez przerwy wmawiała sobie, że nie ma nic do ukrycia, nie musi się niczego wstydzić i niczego obawiać. Przebrnęli rzekę w bród w miejscu, gdzie rozlewała się szeroko na skalnej płycie, a potem wspięli stromą, krętą ścieżką na szczyt urwiska, wznoszącego się na drugim brzegu. Tam przysiedli na ziemi z nogami zwieszonymi nad przepaścią. Sto stóp pod nimi rwała Rzeka Pięciu Lwów, przeciskając się między głazami i pieniąc ze złością na progach. Jane patrzyła na Dolinę. Widziała ziemie uprawne pocięte kanałami irygacyjnymi i ścianami kamiennych tarasów. Jasne, zielonozłote kolory dojrzewających zbóż upodabniały te pola do kawałków barwnego szkła z rozbitej zabawki. Tu i ówdzie ten sielski krajobraz szpeciły wyrządzone przez bomby zniszczenia – zburzone mury, zablokowane kanały, kratery gliny pośród falujących łanów. Pojawiająca się gdzieniegdzie okrągła czapka albo ciemny turban świadczyły, że niektórzy mężczyźni, korzystając z okazji, że Rosjanie wprowadzili swoje odrzutowce na noc do hangarów i odczepili od nich bomby, wyszli już do pracy przy zbiorze plonów. Okutane głowy lub drobniejsze postacie należały do kobiet i starszych dzieci, pomagających w polu do zapadnięcia ciemności. Po drugiej stronie Doliny ziemie uprawne usiłowały wspiąć się pod dolne partie góry, ale szybko ustępowały miejsca skalistym nieużytkom. Ze skupiska chat po lewej unosiły się w niebo dymy kilku palenisk, proste jak narysowane ołówkiem, dopóki nie rozproszył ich w górze lekki wietrzyk. Ten sam wietrzyk przynosił nierozróżnialne strzępy rozmów kobiet kąpiących się w górze rzeki, za zakrętem. Głosy miały przytłumione i nie było słychać serdecznego śmiechu pogrążonej w żałobie Zahary. A wszystko przez