Wejść Między Lwy - Follett Ken 22 стр.


Nie, nie wygoi się, przypomniał sobie Jean-Pierre. Wcale się nie wygoi.

– Najpierw dam ci coś na uśmierzenie bólu – powiedział.

– Będę wdzięczny – stęknął skwapliwie Ellis.

Jean-Pierre podciągnął koc. Ellis miał na plecach ogromną bliznę w kształcie krzyża. Ciekawe skąd, zainteresował się Jean-Pierre.

Nigdy się już tego nie dowiem, pomyślał zaraz.

Otworzył torbę medyczną. Teraz zabiję Ellisa, powiedział sobie w duchu. Nigdy nikogo nie zabiłem, nawet nieumyślnie. Co to znaczy być mordercą? Ludzie robią to codziennie, na całym świecie: mężowie zabijają żony, matki dzieci, płatni zabójcy polityków, włamywacze lokatorów mieszkań, kaci morderców. Wyjął dużą strzykawkę i zaczął ją napełniać digitaliną: lek przychodził w małych fiolkach i żeby uzyskać śmiertelną dawkę musiał ich opróżnić cztery.

Jak będzie wyglądało konanie Ellisa? Pierwszym efektem działania leku będzie przyśpieszenie akcji serca. Wyczuje to, zaniepokoi się i przestraszy. Potem, kiedy trucizna zakłóci pracę mechanizmu odmierzającego rytm serca, pojawia się dodatkowe uderzenia: jedno słabe po każdym normalnym. Wtedy poczuje się naprawdę źle. W końcu wystąpi totalna arytmia, skurcze komór serca, dolnej i górnej, zaczną następować całkowicie niezależnie od siebie i Ellis umrze w cierpieniu i strachu. Co zrobię, pomyślał Jean-Pierre, kiedy będzie krzyczał z bólu prosząc mnie, lekarza, bym mu pomógł? Czy dam mu do zrozumienia, że pragnę jego śmierci? Czy odgadnie, że podałem mu truciznę? Czy może będę przemawiał do niego uspokajająco, tak jak to potrafię, i starał się ułatwić mu zejście? Nie denerwuj się, to normalny efekt uboczny działania środka przeciwbólowego, wszystko będzie dobrze.

Zastrzyk był gotowy.

Potrafię to zrobić, uświadomił sobie Jean-Pierre. Potrafię go zabić. Nie wiem tylko, co się ze mną stanie potem.

Odsłonił Ellisowi ramię i wiedziony zawodowym nawykiem przemył miejsce wkłucia alkoholem.

W tym momencie pojawił się Masud.

Jean-Pierre nie słyszał, jak nadchodzi, i aż podskoczył, kiedy Afgańczyk wyrósł tuż obok jak spod ziemi. Masud położył mu rękę na ramieniu.

– Przestraszyłem cię, Monsieur le docteur – powiedział. Ukląkł przy głowie Ellisa. – Rozważyłem tę propozycję amerykańskiego rządu – zwrócił się po francusku do Ellisa.

Jean-Pierre klęczał jak skamieniały ze strzykawką w prawej dłoni. Jaką propozycję? O co tu, u diabła, chodzi? Masud mówi otwarcie, jakby Jean-Pierre był jednym z jego towarzyszy – którym zresztą, w jakimś sensie był – tylko że

Ellis… Ellis może zasugerować, żeby porozmawiali o tym na osobności.

Ellis uniósł się z wysiłkiem na łokciu. Jean-Pierre wstrzymał oddech, ale Ellis powiedział tylko:

– Mów dalej.

Jest zbyt wyczerpany, pomyślał Jean-Pierre, i za bardzo cierpi, by zawracać sobie głowę podejmowaniem wyrafinowanych środków bezpieczeństwa; poza tym powodów do podejrzewania mnie ma nie więcej niż Masud.

– Podoba mi się – podjął Masud. – Zadaję sobie jednak pytanie, jak się wywiążę z mojej części umowy.

Oczywiście! – pomyślał Jean-Pierre. – Amerykanie nie wysyłaliby najlepszego agenta CIA po to, żeby uczył partyzantów wysadzania mostów i tuneli. Ellis przybył tutaj, by dobić jakiegoś targu!

– Trzeba przekonać resztę przywódców do tego planu szkolenia kadr z innych stref – ciągnął Masud. – Nie będzie to łatwe. Zaczną węszyć jakiś podstęp – zwłaszcza jeśli to ja wysunę tę propozycję. Sądzę, że to ty musisz im ją przedstawić i powiedzieć, co w zamian oferuje twój rząd.

Jean-Pierre nastawił ucha. Plan szkolenia kadr z innych stref! Co to, u diabła, za pomysł?

– Z przyjemnością to zrobię – powiedział z pewną trudnością Ellis. – Ty będziesz musiał tylko zebrać ich wszystkich w jednym miejscu.

– Dobrze. – Masud uśmiechnął się. – Zwołam naradę wszystkich przywódców ruchu oporu i odbędzie się ona tutaj, w Dolinie Pięciu Lwów, w wiosce Darg za osiem dni. Jeszcze dzisiaj roześlę gońców z wiadomością, że jest tu przedstawiciel rządu Stanów Zjednoczonych, który pragnie omówić kwestię dostaw broni. Narada! Dostawy broni! W głowie Jean-Pierre’a zaczynał się klarować kształt tej umowy. Tylko co robić?

– Przyjdą? – spytał Ellis.

– Wielu, tak – odparł Masud. – Nasi towarzysze z zachodnich pustyń – nie; to za daleko i nie znają nas.

– A tych dwóch, o których szczególnie nam chodzi – Kamil i Azizi? Masud wzruszył ramionami.

– Wszystko w rękach Boga.

Jean-Pierre drżał z podniecenia. To byłoby najważniejsze wydarzenie w dziejach afgańskiego ruchu oporu.

Ellis szperał w swojej torbie polowej leżącej na ziemi koło jego głowy.

– Może potrafię ci pomóc w przekonaniu Kamila i Aziziego – mówił. Wydobył z torby dwie małe paczuszki i otworzył je. Zawierały płaskie, prostokątne sztabki żółtego metalu. – Złoto – powiedział. – Każda z tych sztabek jest warta około pięciu tysięcy dolarów.

To była fortuna – pięć tysięcy dolarów to więcej niż dwuletni dochód przeciętnego Afgańczyka.

Masud wziął sztabkę złota i zważył ją w dłoni.

– A to co? – spytał wskazując na znak wybity pośrodku prostokąta.

– Pieczęć prezydenta Stanów Zjednoczonych – odparł Ellis.

Sprytne, pomyślał Jean-Pierre. Taka rzecz zrobi wrażenie na przywódcach plemiennych, a jednocześnie wzbudzi w nich nieprzepartą chęć spotkania się z Ellisem.

– Czy to pomoże przekonać Kamila i Aziziego? – spytał Ellis. Masud skinął głową.

– Sądzę, że przyjdą.

Mógłbyś zaręczyć własnym życiem, że przyjdą, pomyślał Jean-Pierre.

I nagle wiedział już dokładnie, co ma zrobić. Masud, Kamil i Azizi, trzej wielcy przywódcy ruchu oporu, znajdą się jednocześnie w wiosce Darg za osiem dni. Musi powiadomić o tym Anatolija.

Wtedy Anatolij będzie mógł zgładzić całą trójkę za jednym zamachem.

To jest to, pomyślał Jean-Pierre; to ta chwila, na którą czekałem od dnia przybycia do Doliny. Mam Masuda tam, gdzie chciałem go mieć – a razem z nim jeszcze dwóch rebelianckich przywódców.

Ale jak skontaktuję się z Anatolijem? Musi istnieć jakiś sposób.

– Spotkanie na szczycie – mówił Masud. Uśmiechał się przy tym z dumą.

– To będzie dobry początek nowej jedności ruchu oporu, czyż nie?

Albo dobry początek, pomyślał Jean-Pierre, albo początek końca. Opuścił rękę, skierował igłę ku ziemi i nacisnął tłoczek opróżniając strzykawkę. Patrzył, jak trucizna wsiąka w piasek. Dobry początek albo początek końca.

* * *

Jean-Pierre zaaplikował Ellisowi środek znieczulający, wyjął pocisk, oczyścił ranę, założył na nią nowy opatrunek i zrobił mu zastrzyk z antybiotyku, żeby zapobiec infekcji. Następnie udzielił pierwszej pomocy dwóm partyzantom, którzy również odnieśli lekkie rany w potyczce. Tymczasem po wsi rozniosła się wieść, że przybył lekarz i na podwórku chaty zebrała się grupka pacjentów. Jean-Pierre zbadał dziecko cierpiące na bronchit, trzy niegroźne przypadki infekcji i żonę mułły, która miała robaki. Potem zjadł lunch. Wczesnym popołudniem spakował torbę i wgramolił się na Maggie, by wyruszyć w drogę powrotną do domu.

Zostawiał Ellisa. Będzie dla niego o wiele lepiej, jeśli pozostanie tu przez kilka dni – rana szybciej się goi, kiedy pacjent leży spokojnie. Choć zakrawało to na paradoks, teraz Jean-Pierre’owi zależało na tym, by Ellis cieszył się jak najlepszym zdrowiem. Gdyby umarł, narada zostałaby odwołana.

Jadąc Doliną na starej szkapie, łamał sobie głowę nad sposobem skontaktowania się z Anatolijem. Oczywiście, mógłby od razu zawrócić, skierować się do Rokhy i oddać w ręce Rosjan. Zakładając, że nie zastrzeliliby go na miejscu, trafiłby przed oblicze Anatolija praktycznie natychmiast. Ale wtedy Jane domyśliłaby się, gdzie przepadł i po co, i powiadomiłaby Ellisa, a Ellis zmieniłby termin i miejsce spotkania.

Musi powiadomić Anatolija listownie. Ale kto mu doręczy ten list?

Przez Dolinę ciągnął się nieustannie niewielki, ale nieprzerwany potok ludzi zmierzających do Charikar, zajmowanego przez Rosjan miasteczka, leżącego jakieś sześćdziesiąt mil dalej na równinie, albo do Kabulu, odległego o sto mil miasta stołecznego; byli wśród nich objuczeni masłem i serem mleczarze z Nurystanu, wędrowni handlarze sprzedający garnki i patelnie, pasterze pędzący na targ małe stadka płaskoogoniastych owiec oraz rodziny koczowników, przemierzające kraj w swoich tajemniczych, koczowniczych interesach. Za niewielką zapłatę każdy z tych podróżnych chętnie nada list na najbliższej poczcie, albo nawet wetknie go bezpośrednio w ręce napotkanego po drodze sowieckiego żołnierza. Do Kabulu było trzy dni drogi, do Charikar dwa, a do Rokhy, gdzie stacjonowali Rosjanie, ale nie było urzędu pocztowego, tylko jeden dzień. Jean-Pierre był przekonany, że potrafi znaleźć kogoś, kto podejmie się tej misji. Naturalnie istniało niebezpieczeństwo, że list otworzy i przeczyta osoba niepowołana, Jean-Pierre zostanie zdemaskowany i umrze męczeńską śmiercią. Przed tym ryzykiem mógłby się zawczasu zabezpieczyć. Pozostawało jednak jeszcze jedno. Powiedzmy, że posłaniec weźmie pieniądze – ale czy dostarczy list? Nie ma żadnej gwarancji, że nie

„zgubi” go po drodze. Jean-Pierre nigdy by się nie dowiedział, co się stało. Cały ten plan był po prostu zbyt niepewny.

Docierając o zmierzchu do Bandy nie rozwiązał jeszcze problemu. Jane siedziała z Chantal na kolanach na dachu chaty sklepikarza, rozkoszując się wieczornym powiewem. Jean-Pierre pomachał do nich, wszedł do środka i postawił torbę medyczną na wykładanej kafelkami ladzie w izbie służącej teraz za magazynek. Opróżniał właśnie torbę, gdy jego wzrok padł na tabletki diamorfiny i w tym momencie uświadomił sobie, że jest taka osoba, której mógł bez obaw powierzyć list do Anatolija.

Znalazł w torbie ołówek. Odwinął bawełniane bandaże z opakowania i wydarł z niego równy, prostokątny arkusik papieru – papier listowy był z Dolinie nie do zdobycia. Zaczął pisać po francusku:

Do pułkownika Anatolija z KGB…

Brzmiało to dziwnie melodramatycznie, ale żaden inny początek nie przychodził mu do głowy. Pisał dalej:

Masud zwołał naradę przywódców rebelii. Spotykają się za osiem dni licząc od dzisiaj, czyli w czwartek 27 sierpnia, w Darg. Jest to następna wioska na południe od Bandy. Uczestnicy prześpią prawdopodobnie tę noc w meczecie i pozostaną ze sobą cały piątek, który jest ich dniem świątecznym. Program narady przewiduje rozmowy z agentem CIA, znanym mi pod nazwiskiem Ellisa Thalera, który przed tygodniem przybył do Doliny.

To nasza szansa!

Dodał jeszcze datę i podpisał się Simpleks.

Nie miał koperty – nie widział ani jednej od chwili, gdy opuścił Europę. Zastanawiał się, w co najlepiej byłoby opakować list. Gdy rozglądał się tak dookoła, jego wzrok padł na karton plastykowych pojemniczków z tabletkami, które rozdzielali między chorych. Przyszły z samoprzylepnymi etykietkami, których Jean-Pierre nigdy nie używał, bo nie potrafił pisać po persku. Zwinął swój list w rulonik i włożył go do jednego z pojemniczków.

Jak go teraz oznakować? W pewnym punkcie swej drogi paczuszka trafi do rąk prostego sowieckiego żołnierza. Jean-Pierre wyobraził sobie zalęknionego urzędnika w okularach, siedzącego w chłodnym biurze, albo jeszcze gorzej – przygłupiego osiłka, pełniącego wartę przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Bez wątpienia w armii sowieckiej, tak samo jak we francuskiej, co pamiętał z okresu swojej służby wojskowej, sztuka wymigiwania się od odpowiedzialności była dobrze rozwinięta. Przesyłka musi wyglądać na dostatecznie ważną, by kwalifikowała się do wręczenia wyższemu rangą oficerowi. Nie ma sensu opatrywać jej uwagą Ważne czy KGB ani żadnym innym napisem po francusku, angielsku czy w dari, bo żołnierz może nie znać liter ani łacińskich, ani perskich. Jean-Pierre zaś nie umiał pisać po rosyjsku. Czyż to nie ironia losu, że siedząca na dachu kobieta, którą słyszy w tej chwili, jak śpiewa kołysankę, płynnie mówi po rosyjsku i gdyby chciała, potrafiłaby mu pomóc napisać, co tylko by sobie zażyczył. W końcu wykaligrafował łacińskimi literami Anatolij – KGB, przykleił etykietkę do pojemniczka, a pojemniczek wepchnął do pustego pudełka po lekarstwach, opatrzonego ostrzeżeniem Trucizna! w piętnastu językach oraz trzema międzynarodowymi symbolami, oznaczającymi artykuły trujące. Przewiązał pudełko sznurkiem.

Wrzucił wszystko w pośpiechu z powrotem do torby medycznej, a pozycje, z których korzystał w Astanie, odłożył na półkę. Odsypał garść tabletek diamorfiny i wsypał je sobie do kieszeni koszuli. Na koniec zawinął pudełko z ostrzegawczym napisem Trucizna! w wytarty ręcznik.

– Idę się umyć nad rzekę – zawołał do Jane wyszedłszy przed dom.

– Dobrze.

Przemaszerował szybkim krokiem przez wieś, pozdrawiając skinieniem głowy kilka napotkanych po drodze osób, i ruszył połami. Był pełen optymizmu. Z jego planem wiązały się wszystkie rodzaje ryzyka, ale znów mógł żywić nadzieję na wielki sukces. Obszedł należący do mułły zagon koniczyny i zaczął schodzić szeregiem tarasów. O milę od wioski, na skalnym wybrzuszeniu góry stała samotna, rozwalona przez bombę chatka. Ściemniało się już, kiedy Jean-Pierre ją dojrzał. Podszedł wolno, stąpając ostrożnie po nierównym podłożu i żałując, że nie zabrał latarki. Zatrzymał się przy kupie gruzu, która stanowiła kiedyś ścianę frontową domku. Chciał już wejść, ale smród i ciemności panujące w środku odwiodły go od tego zamiaru.

– Hej! – zawołał.

Tuż przed nim podniosła się z ziemi bezkształtna postać. Zaklął i odskoczył przerażony.

Stał przed nim malang.

Jean-Pierre patrzył w wychudzoną, okoloną wypłowiałą brodą twarz szaleńca.

– Niech Bóg będzie z tobą, święty mężu – pozdrowił go w dari ochłonąwszy.

– I z tobą, doktorze.

A więc trafił na fazę przebłysku jego świadomości. Dobrze.

– Jak twój brzuch?

Mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie cierpienia – jak zawsze chciał w ten sposób wyłudzić narkotyk. Jean-Pierre pokazał szaleńcowi garść tabletek diamorfmy, dał mu jedną, a resztę schował z powrotem do kieszeni. Malang połknął natychmiast pigułkę z heroiną.

– Daj jeszcze – poprosił.

– Możesz dostać więcej – powiedział Jean-Pierre. – Dużo więcej. Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Ale musisz coś dla mnie zrobić – dokończył Jean-Pierre.

Malang pokiwał ochoczo głową.

– Musisz pójść do Charikar i oddać to rosyjskiemu żołnierzowi. – Pomimo dłuższej o dzień drogi zdecydował się na Charikar w obawie, iż w Rokha, które było miastem rebelianckim znajdującym się pod czasową okupacją sowiecką, panuje chaos i przesyłka może zaginąć; natomiast Charikar leżał na terytorium trwale opanowanym przez Rosjan. Z dwóch możliwości przekazania paczuszki wybrał wręczenie jej jakiemuś żołnierzowi, rezygnując z usług poczty, gdyż malang mógłby nie poradzić sobie z formalnościami związanymi z zakupieniem znaczka i nadaniem przesyłki.

Spojrzał uważnie w niedomytą twarz mężczyzny. Zwątpił przez chwilę, że ten człowiek jest zdolny do przyswojenia sobie choćby takich prostych instrukcji, ale wyraz strachu, jaki pojawił się na jego twarzy na wspomnienie o rosyjskim żołnierzu, wskazywał, że doskonale wszystko rozumie.

No a czy istnieje jakikolwiek sposób sprawdzenia, czy malang rzeczywiście zrobił, co mu kazano? Przecież on także mógł wyrzucić paczuszkę, a po powrocie przysięgać, że wykonał polecenie, jeśli bowiem jest dostatecznie inteligentny, by zrozumieć, co ma zrobić, może być również zdolny do skłamania, że to zrobił.

Jean-Pierre’owi przyszedł do głowy pewien pomysł.

– I kup mi paczkę rosyjskich papierosów – powiedział.

– Nie ma pieniędzy. – Malang pokazał mu puste ręce.

Jean-Pierre orientował się, że szaleniec nie ma pieniędzy. Dał mu sto afganów.

Назад Дальше