To powinno stanowić gwarancję, że naprawdę pójdzie do Charikar. Czy istnieje również sposób na zmuszenie go do oddania przesyłki komu trzeba?
– Jeśli dobrze się spiszesz – powiedział Jean-Pierre – dam ci tyle pastylek, ile będziesz chciał. Ale nie próbuj mnie oszukać – jeśli to zrobisz, dowiem się i nigdy nie dam ci już ani jednej, i ból brzucha będzie się stawał coraz większy i większy, spuchniesz, a w końcu twoje kiszki wybuchną jak granat i umrzesz w męczarniach. Zrozumiałeś?
– Tak.
Jean-Pierre przyglądał mu się w zapadających ciemnościach. Widział połyskujące białka szalonych oczu. Malang był chyba nie na żarty przerażony. Jean- Pierre dał mu resztę tabletek diamorfiny.
– Jedz po jednej co rano, dopóki nie wrócisz do Bandy. Tamten pokiwał skwapliwie głową.
– Teraz idź już i nie próbuj mnie oszukać.
Mężczyzna odwrócił się i ruszył wyboistą ścieżką dziwacznym, zwierzęcym kłusem. Patrząc za nim, jak znika w gęstniejącym mroku, Jean-Pierre pomyślał: w twoich brudnych łapach leży teraz przyszłość tego kraju, nieszczęsna, szalona kanalio. Niech cię Bóg prowadzi.
* * *
Minął tydzień, a malang nie wracał.
W środę, na dzień przed zwołaną naradą, Jean-Pierre wychodził już z siebie. Co godzinę wmawiał sobie, że posłaniec pojawi się przed upływem następnej godziny. Pod koniec dnia łudził się jeszcze, że może przybędzie jutro.
Ku jeszcze większej rozterce Jean-Pierre’a nad Doliną wzmogła się aktywność lotnictwa. Przez cały tydzień nie milkło wycie odrzutowców, odbywających naloty bombowe na wioski. Banda miała szczęście – spadła na nią tylko jedna bomba, która wyrwała wielką dziurę w zagonie koniczyny Abdullaha, ale na skutek nieustannego hałasu i poczucia zagrożenia wszyscy chodzili rozdrażnieni.
Napięta atmosfera zaowocowała łatwym do przewidzenia napływem pacjentów z objawami stresu: poronienia, wypadki przy pracy, nie wyjaśnione wymioty i bóle głowy. Na bóle głowy uskarżały się przeważnie dzieci. W Europie Jean-Pierre zaleciłby badania psychiatryczne. Tutaj wysyłał je do mułły. Ani psychiatria, ani islam nie na wiele się tu zdawały, gdyż tym dzieciom dolegała po prosi u wojna. Badał mechanicznie przybyłych rano pacjentów, zadając im w dari rutynowe pytania, przekazywał Jane po francusku swoją diagnozę, opatrywał rany, robił zastrzyki oraz wręczał plastykowe pojemniczki z tabletkami i szklane buteleczki z lekarstwami w płynie. Droga do Charikar powinna zająć malangowi dwa dni. Dodajmy do tego dzień na zdobywanie się na odwagę, by podejść do sowieckiego żołnierza, i noc na realizacje tego heroicznego czynu. Wyruszając w drogę powrotną następnego ranka miał przed sobą dwa dni marszu. Powinien wrócić przedwczoraj. Co się stało? Czyżby zgubił paczuszkę i roztrzęsiony bał się wracać? A może zażył wszystkie pastylki naraz i rozchorował się od tego? Albo wpadł do tej przeklętej rzeki i utopił się? A może Rosjanie zrobili sobie z niego tarcze strzelniczą?
Zerknął na zegarek. Była dziesiąta trzydzieści. Malang mógł teraz nadejść w każdej minucie z paczką rosyjskich papierosów na dowód, że był w Charikar. Poświecił chwilę na zastanowienie się, jak wyjaśni te papierosy Jane, bo przecież nie palił. Doszedł do wniosku, że żadne wyjaśnienia nie będą potrzebne, nikt bowiem nie będzie się zastanawiał nad pobudkami, jakimi kieruje się obłąkany.
Bandażował właśnie chłopcu z sąsiedniej doliny dłoń poparzona w palenisku, kiedy z zewnątrz dobiegł tupot stóp i pozdrowienia świadczące o czyimś przybyciu. Jean-Pierre stłumił przemożną chęć wybiegnięcia przed jaskinię i spokojnie bandażował dalej rękę chłopca. Usłyszawszy głos Jane obejrzał się i ku swemu niezmiernemu rozczarowaniu zobaczył nie malanga, lecz dwóch nieznajomych.
– Niech Bóg będzie z tobą, doktorze – powiedział pierwszy z nich.
– I z tobą – odparł Jean-Pierre. Żeby nie dopuścić do dalszej wymiany uprzejmości, spytał od razu: – O co chodzi?
– Skabun przeżyto straszne bombardowanie. Wielu ludzi zginęło i wielu jest rannych.
Jean-Pierre spojrzał na Jane. Nadal nie mógł opuszczać Bandy bez jej pozwolenia, bo obawiała się, że zdoła jakoś nawiązać znowu kontakt z Rosjanami. Ale jasne było, że nie on spreparował to wezwanie.
– Mam iść? – zapytał ją po francusku. – A może ty pójdziesz? – naprawdę nie chciało mu się iść, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa musiałby tam pozostać przez całą noc, a bardzo chciał się spotkać z malangiem.
Jane zawahała się. Jean-Pierre wiedział, że pomyślała o tym, iż musiałaby zabrać ze sobą Chantal. Poza tym zdawała sobie sprawę, że nie potrafi sobie poradzić z poważnymi ranami urazowymi.
– Decyzja należy do ciebie – powiedział.
– Idź ty – zadecydowała.
– Dobrze. – Do Skabun było dwie godziny drogi. Jeśli się uwinie i jeśli nie będzie tam wielu rannych, może zdąży wrócić jeszcze przed zmierzchem. – Postaram się być na noc z powrotem – powiedział.
Podeszła i pocałowała go w policzek.
– Dziękuję – powiedziała.
Sprawdził szybko zawartość torby: morfina na ból, penicylina na zapobieganie infekcji ran, igły i nici chirurgiczne, dużo bandaży. Założył czapkę i zarzucił koc na ramiona.
– Nie biorę Maggie – powiedział do Jane. – Do Skabun nie jest daleko, a droga bardzo zła. – Pocałował ją jeszcze raz, po czym odwrócił się do dwóch posłańców. – Idziemy – rzucił.
Zeszli do wsi, przebrnęli w bród rzekę i wspięli się na strome urwisko na drugim brzegu. Jean-Pierre rozpamiętywał pocałunek z Jane. Jak zareaguje Jane, jeśli jego plan się powiedzie i Rosjanie zabiją Masuda? Będzie wiedziała, że maczał w tym palce. Ale nie zdradzi go, tego był pewien. Czy nadal będzie go kochała? Pragnął jej. Od kiedy byli razem, coraz rzadziej miewał napady ostrej depresji, które dawniej prześladowały go z taką regularnością. Jej miłość dawała mu poczucie, że wszystko z nim w porządku. Potrzebował tego. Ale potrzebował również sukcesu w tej misji. Wydaje mi się, pomyślał, że tego sukcesu pragnę chyba bardziej niż szczęścia i dlatego dla zgładzenia Masuda jestem gotów utracić Jane. Szli w trójkę ścieżką biegnącą szczytem urwiska na południowy wschód, a w uszach rozbrzmiewał im głośny szum rwącej w dole rzeki.
– Ilu jest zabitych? – spytał Jean-Pierre.
– Wielu – odparł jeden z posłańców.
Jean-Pierre przywykł już do tej zdawkowości tubylców.
– Pięciu? Dziesięciu? Dwudziestu? Czterdziestu? – dociekał cierpliwie.
– Stu.
Nie uwierzył mu – Skabun nie miało nawet setki mieszkańców.
– A ilu rannych?
– Dwustu.
To niedorzeczne. Czy ten człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy?, pomyślał Jean-Pierre. A może przesadza w obawie, że jeśli poda zbyt niskie liczby poszkodowanych, lekarz odwróci się na pięcie i pomaszeruje z powrotem do domu? Ale najprawdopodobniej wygaduje takie bzdury po prostu dlatego, że nie umie zliczyć do dziesięciu.
– Jakie to rany? – spytał jeszcze.
– Dziury, rozcięcia, krwotoki.
To wyglądało raczej na rany odniesione w walce. Po bombardowaniu dominowały wstrząsy, oparzenia i obrażenia spowodowane przygnieceniem pod gruzami walących się budynków. Ten człowiek stanowczo nie był wiarygodnym świadkiem. Dalsze wypytywanie nie miało sensu.
Dwie mile za Bandą zeszli ze ścieżki biegnącej urwiskiem i szlakiem, którego
Jean-Pierre nie znał, skierowali się na północ.
– Czy to droga do Skabun? – zapytał.
– Tak.
To najwyraźniej skrót, którego dotąd nie odkrył. Zasadniczy kierunek marszu był z pewnością prawidłowy.
Po kilku minutach ujrzeli przed sobą jedną z tych małych kamiennych chat, w których wędrowcy mogą odpocząć albo spędzić noc. Ku zaskoczeniu Jean- Pierre’a posłańcy skierowali się prosto ku jej pozbawionemu drzwi otworowi wejściowemu.
– Nie mamy czasu na odpoczywanie – przypomniał im z irytacją. – Czekają na mnie chorzy.
I wtedy z chaty wyszedł Anatolij.
Jean-Pierre oniemiał. Nie wiedział, czy powinien skakać z radości, że ma teraz możliwość poinformowania Anatolija o naradzie, czy też przerazić się, że Afgań- czycy zabiją Anatolija.
– Nie obawiaj się – uspokoił go Anatolij trafnie odczytując wyraz jego twarzy. – To żołnierze regularnej armii afgańskiej. Posłałem ich po ciebie.
– Mój Boże! – To było genialne posunięcie. W Skabun nie było żadnego bombardowania – to tylko fortel wymyślony przez Anatolija, by wyciągnąć Jean- Pierre’a na spotkanie. – Jutro – wyrzucił z siebie podniecony Jean-Pierre jutro wydarzy się coś strasznie ważnego…
– Wiem, wiem, dostałem twoją wiadomość. Dlatego właśnie tu jestem.
– A więc dopadniesz Masuda…?
– Dostaniemy Masuda. – Anatolij uśmiechnął się ponuro, odsłaniając pożółkłe od nikotyny zęby. – Uspokój się.
Jean-Pierre uświadomił sobie, że zachowuje się jak podekscytowane dziecko w święta Bożego Narodzenia. Z ledwością stłumił swoją euforię.
– Kiedy malang nie wracał, pomyślałem…
– Dotarł do Charikar wczoraj – powiedział Anatolij. – Bóg jeden wie, co się z nim działo po drodze. Dlaczego nie skorzystałeś z radia?
– Popsuło się – wyjaśnił Jean-Pierre. Wolał nie mówić jeszcze o Jane. – Malang zrobi dla mnie wszystko, bo zaopatruję go w heroinę, od której jest uzależniony.
Anatolij popatrzył przenikliwie na Jean-Pierre’a, a w jego oczach pojawiło się coś w rodzaju podziwu.
– Cieszę się, że jesteś po mojej stronie – powiedział po chwili. Jean-Pierre uśmiechnął się.
– Muszę poznać więcej szczegółów – powiedział Anatolij. Otoczył ręką ramiona Jean-Pierre’a i wprowadził go do chaty. Usiedli na klepisku i Anatolij zapalił papierosa. – Jak dowiedziałeś się o tej naradzie – zaczął.
Jean-Pierre opowiedział mu o Ellisie i jego ranie postrzałowej, o rozmowie Masuda z Ellisem rozpoczętej w chwili, gdy już miał zrobić temu ostatniemu zastrzyk, o sztabkach złota i projekcie zorganizowania szkolenia oraz o obiecanej broni.
– To fantastyczne – powiedział Anatolij. – Gdzie jest teraz Masud?
– Nie wiem. Ale prawdopodobnie dzisiaj pojawi się w Darg. Najpóźniej jutro.
– Skąd wiesz?
– Zwołał naradę, jak więc mógłby się na niej nie zjawić? Anatolij skinął głową.
– Opisz mi tego człowieka z CIA.
– No więc, wzrost pięć stóp i dziesięć cali, waga sto pięćdziesiąt funtów, włosy blond, oczy niebieskie, wiek trzydzieści cztery lata, ale wygląda trochę starzej, wykształcenie wyższe.
– Wrzucę te dane na komputer. – Anatolij wstał i wyszedł przed chatę. Jean- Pierre poszedł za nim.
Anatolij wyjął z kieszeni mały nadajnik radiowy. Wysunął z niego teleskopowa antenę. Wcisnął przycisk i mruknął coś po rosyjsku do mikrofonu. Potem odwrócił się znowu do Jean-Pierre’a.
– Mój przyjacielu, wypełniłeś swą misję z sukcesem – powiedział. To prawda, pomyślał Jean-Pierre. Odniosłem sukces.
– Kiedy uderzycie? – zapytał głośno.
– Naturalnie, że jutro.
Jutro. Jean-Pierre poczuł, że zalewa go fala dzikiej radości. Jutro.
Otaczający go ludzie patrzyli w górę. Poszedł za ich spojrzeniem i zobaczył opuszczający się z nieba helikopter – przypuszczalnie wezwał go przez radionadajnik Anatolij. Rosjanie zarzucili teraz wszystkie środki ostrożności; gra zbliżała się do końca, to było ostatnie rozdanie i od podchodów oraz dywersji trzeba było przejść do otwartego i zdecydowanego działania. Maszyna zniżyła się i wylądowała z trudem na małym skrawku płaskiego terenu sto jardów od nich.
Jean-Pierre wraz z trzema mężczyznami podszedł do helikoptera. Zastanawiał się, co ze sobą pocznie, kiedy odlecą. Nie miał nic do roboty w Skabun, ale nie mógł wracać od razu do Bandy, gdyż wydałoby się wówczas, że nie było żadnych ofiar bombardowania, wymagających jego interwencji medycznej. Postanowił, że lepiej przesiedzi kijka godzin w kamiennej chacie i dopiero potem wróci do domu.
Wyciągnął rękę, żeby pożegnać się z Anatolijem.
– Au revoir.
– Wsiadaj – powiedział Anatolij udając, że nie widzi tego gestu.
– Co?
– Wsiadaj do helikoptera.
– Dlaczego? – Jean-Pierre’owi ze zdumienia odebrało mowę.
– Lecisz z nami.
– Dokąd? Do Bagram? Na wasze terytorium?
– Tak.
– Ale ja nie mogę…
– Zamknij się i posłuchaj – powiedział cierpliwie Anatolij. – Po pierwsze, wykonałeś swoje zadanie. Twoja misja w Afganistanie dobiegła końca. Osiągnąłeś swój cel. Jutro pojmamy Masuda. Możesz wracać do domu. Po drugie, stanowisz teraz dla nas zagrożenie. Wiesz, co planujemy na jutro. Tak więc przez wzgląd na zachowanie tajemnicy nie możesz pozostać na terytorium kontrolowanym przez rebeliantów.
– Ale ja bym nikomu nie powiedział!
– A gdyby poddali cię torturom? A gdyby na twoich oczach zaczęli torturować twoją żonę? A gdyby na oczach żony rozrywali po kawałeczku twoją córeczkę?
– Ale co się z nimi stanie, jeśli z wami polecę?
– Jutro, podczas akcji, zgarniemy je i przywieziemy do ciebie.
– Nie wierzę. – Jean-Pierre zdawał sobie sprawę, że Anatolij ma rację, ale myśl, że miałby już nie wrócić do Bandy, spadła na niego tak nieoczekiwanie, iż stracił głowę. Czy Jane i Chantal nic nie grozi? Czy Rosjanie naprawdę je zabiorą? Czy Anatolij pozwoli całej ich trójce wrócić do Paryża? Kiedy będą mogli wyjechać?
– Wsiadaj – powtórzył Anatolij.
Po obu stronach Jean-Pierre’a stali dwaj afgańscy posłańcy i to przekonało go, że nie ma wyboru – jeśli odmówi wejścia do maszyny, podniosą go za łokcie i siłą wrzucą do środka. Wdrapał się do helikoptera.
Anatolij i Afgańczycy wskoczyli za nim i maszyna oderwała się od ziemi. Nikt nie zawracał sobie głowy zamykaniem drzwi.
Gdy helikopter nabrał wysokości, Jean-Pierre po raz pierwszy ujrzał Dolinę Pięciu Lwów z lotu ptaka. Biała rzeka wijąca się zygzakami poprzez ciemnobrązową krainę skojarzyła mu się z blizną po starej ranie od noża na śniadym czole Shahaziego Gula, brata akuszerki. Dostrzegł wioskę Banda z jej zielonożółtymi spłachetkami poletek. Wytężył wzrok wpatrując się w szczyt wzgórza, gdzie znajdowały się jaskinie, ale nie zauważył tam żadnych śladów życia – wieśniacy wybrali sobie dobre miejsce na kryjówkę. Helikopter wzniósł się wyżej, wykonał zwrot i Banda zniknęła mu z oczu. Poszukał wzrokiem innych punktów orientacyjnych na ziemi. Spędziłem tu rok swego życia, pomyślał, a teraz nigdy już nie zobaczę tego miejsca. Rozpoznał wioskę Darg ze zburzonym meczetem. Ta Dolina jest fortecą ruchu oporu, przyszło mu na myśl. Jutro stanie się pomnikiem nieudanej rebelii. A wszystko dzięki mnie.
Helikopter wszedł nagle w ostry wiraż obierając kurs na południe, przeleciał nad łańcuchem gór i po kilku sekundach stracili Dolinę z oczu.
ROZDZIAŁ 11
Gdy Fara dowiedziała się, że Jane i Jean-Pierre odjeżdżają z następnym konwojem, płakała przez cały dzień. Przywiązała się bardzo do Jane i pokochała Chantal. Jane było przyjemnie, ale czuła się zakłopotana – czasami odnosiła wrażenie, że Fara przedkłada ją nad własną matkę. Jednak dziewczyna pogodziła się chyba w końcu z myślą o wyjeździe Jane i następnego dnia znowu była oddaną, ale już nie załamaną Farą.
Teraz Jane zaczęła odczuwać niepokój przed czekającą ją podróżą do domu. Z Doliny do przełęczy Khyber było sto pięćdziesiąt mil. Podróż w tę stronę trwała czternaście dni. Nabawiła się wtedy odcisków i biegunki, nie mówiąc już o nieuchronnych siniakach i stłuczeniach. Teraz musiała pokonać drogę powrotną z dwumiesięcznym dzieckiem na ręku. Będą co prawda konie, ale przez dużą część drogi jazda na nich nie należy do bezpiecznych, bo konwoje podążają najwęższymi i najbardziej stromymi górskimi ścieżkami, często pod osłoną nocy.
Z kawałka bawełnianej płachty sporządziła rodzaj hamaka, w którym poniesie Chantal, przewiesiwszy go sobie przez szyję. Na Jean-Pierre’a spadnie obowiązek dźwigania wszystkiego, co będzie im potrzebne w ciągu dnia, bo – jak się zorientowała podczas podróży w tę stronę – konie i ludzie posuwają się w różnym tempie – konie idą pod górę szybciej od ludzi, a wolniej schodzą w dół, przez co ludzie są przez długie okresy odseparowani od swojego bagażu.