Wejść Między Lwy - Follett Ken 38 стр.


Jean-Pierre’owi trzeba było natomiast przyznać, że nie traktował kobiet protekcjonalnie. Mógł odnosić się do nich lekceważąco, okłamywać je lub ignorować, ale nigdy nie był protekcjonalny. Może dlatego, że był młodszy.

Minęła miejsce, gdzie cofnęła się Maggie. Nie zaczekała na mężczyzn – tym razem niech sami się użerają z tym cholernym koniem.

Chantal marudziła trochę, ale Jane nie zareagowała. Maszerowała zdecydowanie, dopóki nie dotarła do miejsca, gdzie przebiegała chyba ścieżka prowadząca na szczyt urwiska. Tam usiadła i podjęła jednostronną decyzję o zarządzeniu odpoczynku.

Po minucie dobili do niej Ellis z Mohammedem. Mohammed wyjął z torby trochę morwowo-orzechowych placuszków i rozdał je im. Ellis nie odzywał się do Jane.

Odetchnąwszy trochę ruszyli pod górę. Kiedy dotarli na szczyt, oślepiło ich słońce i Jane poczuła, że złość jej przechodzi. Po chwili Ellis otoczył ją ramieniem.

– Przepraszam za to dyrygowanie – mruknął.

– Nie ma za co – odparła wyniośle.

– Nie sądzisz, że trochę przesadziłaś ze swoją reakcją?

– Bez wątpienia. Przepraszam.

– No właśnie. Daj, wezmę Chantal.

Oddała mu małą. Gdy uwolniła się od ciężaru, poczuła, jak bardzo bolą ją plecy. Chantal nigdy nie wydawała jej się ciężka, ale ciężar rośnie wraz z odległością.

To było jak dźwiganie przez dziesięć mil ciężkiej torby z zakupami.

W miarę jak słońce pięło się po porannym niebie, robiło się coraz cieplej. Jane rozpięła płaszcz, a Ellis zdjął swój. Mohammed natomiast, z charakterystyczną dla Afgańczyków niewrażliwością na wszelkie, prócz tych najbardziej zdecydowanych, zmiany pogody, pozostał w swoim rosyjskim mundurowym szynelu.

Koło południa wynurzyli się z wąskiego wąwozu Linar i znaleźli w rozległej dolinie Nurystan. Tutaj droga znowu była dosyć wyraźnie oznakowana, a ścieżka niemal tak dobra, jak szlak dla wozów biegnący przez Dolinę Pięciu Lwów.

Skręcili na północ i ruszyli pod górę.

Jane czuła się okropnie zmęczona i zniechęcona. Od momentu gdy wstała, czyli od drugiej nad ranem, szła już dziesięć godzin, a przebyli zaledwie niecałe pięć mil. Ellis chciał zrobić dziś jeszcze dziesięć. Dla Jane był to trzeci z rzędu dzień marszu i wiedziała, że nie da rady iść aż do zmroku. Nawet Ellis miał ponurą minę, a wiedziała, że było to u niego oznaką zmęczenia. Tylko Mohammed wydawał się niezmordowany.

W dolinie Linar poza granicami wiosek nie widzieli żywego ducha, ale tutaj spotkali kilku podróżnych, większość w białych szatach i w turbanach. Nurystańczycy z ciekawością popatrywali na dwoje skrajnie wyczerpanych białych, Mohammeda zaś pozdrawiali z ostrożnym respektem, prawdopodobnie przez wzgląd na przewieszonego przez jego ramię kałasznikowa.

Kiedy wspinali się z mozołem pod górę brzegiem rzeki Nurystan, dogonił ich czarnobrody, jasnooki młody mężczyzna, niosący dziesięć świeżych ryb nadzianych na oścień. Zagadał do Mohammeda posługując się mieszaniną kilku języków – Jane wyłapała kilka słów w dari i od czasu do czasu jakieś francuskie – i porozumieli się ze sobą na tyle dobrze, że Mohammed kupił od niego trzy ryby. Ellis odliczył pieniądze.

– Pięćset afganów za rybę – ile to jest? – spytał Jane.

– Pięćset afganów to pięćdziesiąt francuskich franków, czyli pięć funtów.

– Dziesięć dolców – przeliczył Ellis. – Droga ta ryba.

Jane irytowała jego gadanina. Ona ledwie powłóczy nogami, a on tu rozprawia o cenie ryby.

Młody mężczyzna imieniem Halam twierdził, że złapał ryby w jeziorze Mundol, kawałek stąd w dolinie, ale prawdopodobnie je kupił, gdyż nie wyglądał na rybaka. Zwolnił kroku, aby dostosować się do tempa ich marszu, i mówił bez przerwy, najwyraźniej nie przejmując się tym, czy go rozumieją, czy nie.

Podobnie jak Dolina Pięciu Lwów, Nurystan był skalistym kanionem rozszerzającym się co kilka mil w małe równiny z tarasowymi poletkami uprawnymi. Najbardziej zauważalną różnicę stanowiły dębowe lasy porastające górskie zbocza jak wełna owczy grzbiet, które Jane upatrzyła sobie na kryjówkę, gdyby miało się coś stać.

Szli teraz szybciej. Nie było tu doprowadzających do furii zakosów pod górę, za co Jane była głęboko wdzięczna losowi. W pewnym momencie drogę zablokowało im osuwisko, ale tym razem Ellis z Jane zdołali pokonać przeszkodę górą, a Mohammed przeprawił się z koniem na drugi brzeg rzeki i kilkanaście jardów dalej z powrotem. Trochę później, w miejscu, gdzie skarpa wrzynała się w wodę i droga biegła wzdłuż skalnej ściany po chwiejnym drewnianym pomoście, na który kobyła znowu nie chciała wejść, Mohammed rozwiązał problem w identyczny sposób – przeprowadził konia na drugi brzeg i z powrotem.

Jane była już bliska załamania. Kiedy Mohammed przeprawił się z koniem z drugiego brzegu rzeki, powiedziała:

– Muszę się zatrzymać i odpocząć.

– Jesteśmy prawie w Gadwal – powiedział Mohammed.

– Jak to daleko?

Mohammed posługując się dari i francuskim porozumiał się z Halamem.

– Pół godziny drogi – odpowiedział.

Dla niej była to wieczność. Oczywiście, mogę iść jeszcze pół godziny, powiedziała sobie w duchu i spróbowała myśleć o czymś innym niż o bólu pleców i nieodpartej potrzebie położenia się.

Ale kiedy pokonali następny zakręt, zobaczyła wioskę.

Był to widok równie zaskakujący, co radosny – drewniane chatki pięły się pod strome górskie zbocze niczym dzieci wdrapujące się jedno drugiemu na plecy. Nasuwało to myśl, że gdyby jedna z chatek na spodzie zawaliła się, cała wioska zsunęłaby się po stoku i zjechała do rzeki.

Kiedy dowlekli się do pierwszego domu, Jane po prostu stanęła i usiadła nad brzegiem rzeki. Bolał ją każdy mięsień i ledwie miała siłę wziąć Chantal od Ellisa, który skwapliwie usiadł obok. Widać było, że też ma dosyć. Z domu wyjrzała zaciekawiona kobieta i Halam od razu wdał się z nią w rozmowę, opowiadając zapewne, co wie o Ellisie i Jane. Mohammed spętał Maggie tam, gdzie mogła sobie skubać sztywną trawę, a sam kucnął obok Ellisa.

– Musimy kupić chleb i herbatę – powiedział.

Jane pomyślała, że przydałoby się im coś konkretniejszego.

– A co z rybą? – spytała.

– Zbyt długo trzeba by ją czyścić i gotować – stwierdził Ellis. – Zjemy ją wieczorem. Nie mam zamiaru pozostać tu dłużej niż pół godziny.

– W porządku – zgodziła się, chociaż nie była pewna, czy po półgodzinnym odpoczynku będzie w stanie iść dalej. Może odżyję, jak coś przegryzę, pomyślała. Halam coś do nich zawołał. Spojrzała w jego stronę i zobaczyła, że macha przywołujące ręką. Kobieta też machała – zapraszała ich do domu. Ellis i Mohammed podnieśli się. Jane położyła Chantal na ziemi, wstała, po czym schyliła się, by ją podnieść. Nagle wszystko zawirowało, przed oczami zrobiło jej się szaro i zaczęła tracić równowagę. Walczyła z tym przez moment, widząc tylko jak przez mgłę drobną buzię Chantal. W końcu kolana zrobiły się jej jak z waty, osunęła się na ziemię i na wszystko opuściła się ciemność.

Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą krąg zaniepokojonych twarzy.

– Jak się czujesz? – spytał Ellis.

– Głupio – odparła. – Co się stało?

– Zemdlałaś. Usiadła.

– Już w porządku.

– Nie, nie jest w porządku. Nie możesz dzisiaj iść dalej.

W głowie jej przejaśniało. Wiedziała, że Ellis ma rację. Jej obolałe ciało nie zniosłoby więcej i żaden wysiłek woli na nic się tu nie zda. Zaczęła mówić po francusku, żeby Mohammed też mógł zrozumieć:

– Ale Rosjanie na pewno dzisiaj tu dotrą.

– Musimy się ukryć – powiedział Ellis.

– Spójrz na tych ludzi – wtrącił Mohammed. – Sądzisz, że nas nie zdradzą? Jane spojrzała na Halama i kobietę. Obserwowali ich przysłuchując się rozmowie, chociaż nie rozumieli ani słowa. Przybycie cudzoziemców było prawdopodobnie najbardziej ekscytującym wydarzeniem roku. Za kilka minut będzie tutaj cała wioska. Przyjrzała się uważniej Halamowi. Zakazanie mu paplania odniosłoby taki sam skutek, co upomnienie psa, żeby nie szczekał. Do zmroku cały Nurystan wiedziałby, gdzie się ukryli. Czy istnieje możliwość, aby uwolnić się od tych ludzi i niepostrzeżenie wślizgnąć w jedną z bocznych dolin? Może. Ale nie przeżyliby długo bez pomocy okolicznych mieszkańców. W pewnym momencie skończyłaby im się żywność, a do tego czasu Rosjanie zorientowaliby się, że zbiegowie się zatrzymali i zaczęliby przeszukiwać lasy i kaniony. Ellis miał rację twierdząc, że ich jedyną szansę stanowi utrzymywanie stałego dystansu między nimi a pościgiem.

Zamyślony Mohammed palił zachłannie papierosa.

– Ty i ja będziemy musieli ruszyć dalej, a Jane trzeba zostawić tutaj – odezwał się po chwili do Ellisa.

– Nie – odparł Ellis.

– Ten kawałek papieru z podpisami Masuda, Kamila i Aziziego, który masz przy sobie, jest ważniejszy niż życie kogokolwiek z nas – powiedział Mohammed. – Zależy od niego przyszłość Afganistanu, wolność, za którą zginął mój syn.

Ellis musi iść dalej sam, pomyślała Jane. Przynajmniej on ocaleje. Zawstydziła się sama przed sobą strasznej rozpaczy, jaka ogarnęła ją na myśl o rozstaniu. Powinna starać się mu pomóc, a nie zastanawiać, jak go przy sobie zatrzymać. Nagle wpadła na genialny pomysł.

– Mogłabym wprowadzić Rosjan w błąd – powiedziała. – Dałabym się złapać i niby to z oporami przekazać Jean-Pierre’owi fałszywe informacje o trasie waszej ucieczki i sposobie, w jaki podróżujecie… Gdybym wskazała im zupełnie inną drogę, moglibyście zyskać kilka dni przewagi – tyle żeby bezpiecznie wydostać się z tego kraju! – Ten pomysł napełnił ją entuzjazmem, chociaż w głębi duszy kołatała się myśl: nie zostawiaj mnie, proszę cię, nie zostawiaj mnie.

Mohammed spojrzał na Ellisa.

– To jedyne wyjście, Ellis – powiedział.

– Odpada – warknął Ellis. – Nic z tego.

– Ale Ellis…

– Nic z tego – powtórzył Ellis – Odpada.

Mohammed zamilkł.

– Co w takim razie zrobimy? – spytała Jane.

– Dzisiaj Rosjanie jeszcze nas nie dopadną – powiedział Ellis. – Nadal mamy nad nimi przewagę, wstaliśmy dziś bardzo wcześnie. Zostaniemy tu na noc i wyruszymy z samego rana. Pamiętaj, że walczy się do końca. Wszystko może się jeszcze wydarzyć. Ktoś w Moskwie może dojść do wniosku, że Anatolij zwariował i zarządzić wstrzymanie pościgu.

– Pieprzysz – powiedziała Jane po angielsku, chociaż w głębi duszy wbrew rozsądkowi cieszyła się, że nie chce iść dalej sam.

– Mam inny pomysł – odezwał się nagle Mohammed. – Wrócę i skieruję Rosjan na fałszywy trop.

Serce Jane podskoczyło. Czy to możliwe?

– Jak? – spytał Ellis.

– Zaofiaruję się im na przewodnika i tłumacza, i odciągnę od was, prowadząc ich doliną Nurystan w przeciwnym kierunku, na południe, w stronę jeziora Mundol.

Jane dostrzegła niedoskonałość tego planu i serce znowu się jej ścisnęło.

– Ale oni mają już pewnie przewodnika – powiedziała.

– Może to jakiś uczciwy człowiek z Doliny Pięciu Lwów, którego siłą zmuszono do pomagania Rosjanom. W takim wypadku porozmawiam z nim i jakoś to zaaranżujemy.

– A jeśli nie będzie skory do pomocy? Mohammed zastanowił się.

– W takim razie nie będzie to uczciwy człowiek, którego zmusili do pomocy, tylko zdrajca, który z własnej woli współpracuje z wrogiem dla osobistych korzyści. Wówczas zabiję go.

– Nie chcę, aby ktokolwiek zginął z mojego powodu – zaoponowała natychmiast Jane.

– To nie z twojego powodu – wtrącił szorstko Ellis. – To z mojego – ja się zaparłem, że nie pójdę dalej sam.

Zamilkła.

Ellis myślał już o praktycznej realizacji fortelu.

– Nie jesteś ubrany jak Nurystańczyk – powiedział do Mohammeda.

– Zamienię się ubraniem z Halamem.

– Nie mówisz dobrze tutejszym językiem.

– W Nurystanie mówi się wieloma językami. Będę udawał, że pochodzę z okolic, gdzie używają jakiegoś innego języka. Rosjanie nie mówią żadnym z nich, więc się nie zorientują.

– A co zrobisz z karabinem? Mohammed pomyślał chwilę.

– Dasz mi swoją torbę?

– Jest za mała.

– Mój kałasznikow ma składaną kolbę.

– Oczywiście – powiedział Ellis. – Bierz torbę.

Jane pomyślała, że torba mogłaby wzbudzić jakieś podejrzenia, ale doszła do wniosku, że raczej nie: torby Afgańczyków były tak samo dziwne i różnorodne jak ich ubrania. Mimo to Mohammed stanie się wcześniej czy później podejrzany.

– A co zrobisz, kiedy w końcu zorientują się, że podążają złym tropem? – spytała.

– Zanim do tego dojdzie, ucieknę w nocy porzucając ich na jakimś odludziu.

– To strasznie niebezpieczne – stwierdziła Jane.

Mohammed próbował udawać, że nic sobie z tego nie robi. Jak większość powstańców był naprawdę odważny, a równocześnie niedorzecznie próżny.

– Jeśli będziesz miał pecha i zaczną cię podejrzewać, zanim zdecydujesz się ich opuścić, poddadzą cię torturom, aby wydobyć z ciebie informacje, którą drogą poszliśmy.

– Nigdy nie dostaną mnie żywego. Jane wierzyła mu.

– Ale w ten sposób my zostaniemy bez przewodnika – zauważył Ellis.

– Znajdę wam kogoś innego. – Mohammed odwrócił się do Halama i zaczął z nim prowadzić szybką, wielojęzyczną rozmowę. Jane rozumiała piąte przez dziesiąte, że proponuje Halamowi, aby się najął jako ich przewodnik. Halam nie za bardzo się jej podobał – był zbyt dobrym handlarzem, aby można mu było ufać – ale był najwyraźniej wytrawnym wędrowcem, więc wybór był oczywisty. Większość tubylców nigdy prawdopodobnie nie zapuszczała się poza granice tej doliny.

– On twierdzi, że zna drogę – powiedział Mohammed przechodząc z powrotem na francuski. Na słowa on twierdzi, Jane poczuła ukłucie niepokoju. Mohammed ciągnął dalej: – Doprowadzi was do Kantiwar. Tam znajdzie innego przewodnika, który przeprowadzi was przez następną przełęcz. W ten sposób dojdziecie do Pakistanu. Weźmie za to pięć tysięcy afganów.

– To chyba uczciwa cena – mruknął Ellis – ale ilu przewodników będziemy musieli nająć za tę stawkę, zanim dotrzemy do Chitral?

– Pięciu, może sześciu. Ellis pokręcił głową.

– Nie mamy trzydziestu tysięcy afganów, a poza tym musimy mieć pieniądze na żywność.

– Będziecie musieli zdobywać żywność w zamian za pomoc medyczną – powiedział Mohammed. – Gdy znajdziecie się już w Pakistanie, droga będzie łatwiejsza. Możliwe, że pod koniec nie będziecie już potrzebowali przewodników.

Ellis popatrzył z powątpiewaniem na Jane.

– Co o tym myślisz? – spytał.

– Jest jeszcze inne wyjście – powiedziała. – Możesz pójść dalej beze mnie.

– Nie – powiedział. – To nie jest wyjście. Pójdziemy razem.

ROZDZIAŁ 18

Przez cały pierwszy dzień grupy pościgowe nie natrafiły na najmniejszy ślad

Ellisa i Jane.

Jean-Pierre i Anatolij siedzieli na twardych drewnianych krzesłach w urządzonym po spartańsku, pozbawionym okien biurze w bazie sił powietrznych Bagram, śledząc na bieżąco napływające drogą radiową meldunki. Grupy pościgowe wyruszyły znowu na trasy przed świtem. Na początek było ich sześć: po jednej na każdą z pięciu bocznych dolin wiodących z Doliny Pięciu Lwów na wschód i jedna, posuwająca się na północ wzdłuż Rzeki Pięciu Lwów do jej źródła i dalej. W skład każdej grupy wchodził przynajmniej jeden oficer regularnej armii afgańskiej władający narzeczem dari. Grupy wylądowały helikopterami w sześciu różnych wioskach Doliny i w pół godziny później wszystkie zameldowały, że znalazły miejscowych przewodników.

– Szybko im poszło – stwierdził Jean-Pierre po nadejściu meldunku od szóstej. – Jak to zrobili?

– Zwyczajnie – odparł Anatolij. – Pytają kogoś, czy zostanie ich przewodnikiem. Mówi nie. Rozwalają go. Pytają następnego. Znalezienie ochotnika nie trwa zwykle długo.

Jedna z grup próbowała przeczesać przydzieloną im trasę z powietrza, ale eksperyment się nie powiódł. Tymi szlakami trudno było posuwać się pieszo, a przelecieć nad nimi nie dało się w ogóle. Co więcej, żaden z przewodników nie latał nigdy dotąd samolotem, nowe przeżycie całkowicie ich dezorientowało. Tak wiec wszystkie grupy pościgowe ruszyły piechotą, w tym niektóre z zarekwirowanymi końmi dźwigającymi ich bagaż.

Jean-Pierre nie spodziewał się już tego ranka żadnych nowych wiadomości, gdyż zbiegowie mieli nad pościgiem cały dzień przewagi. Żołnierze na pewno jednak będą się posuwać szybciej niż Jane, zwłaszcza że ta niesie Chantal…

Każda myśl o Chantal wywoływała w nim wyrzuty sumienia. Wściekłość, w jaką wprawiały go poczynania żony, córeczki już nie obejmowała, a przecież dziecko cierpiało, wiedział to na pewno – całodzienne marsze, przeprawy przez przełęcze wysoko ponad linią wiecznego śniegu, podmuchy lodowatych wichrów. Znów przyszło mu na myśl prześladujące go w ostatnim okresie pytanie, co będzie, jeśli Jane umrze, a Chantal pozostanie przy życiu. Wyobraził sobie pojmanie uciekającego samotnie Ellisa; znalezione w drodze powrotnej jakąś milę od tego miejsca martwe i zimne ciało Jane z cudem ocalałym dzieckiem w ramionach. Wróciłbym do Paryża jako postać tragiczna i romantyczna zarazem, marzył Jean-Pierre: wdowiec z córeczką, weteran wojny afgańskiej… Ale by mnie podziwiali! Jestem idealnie przygotowany do wychowywania dziecka. Jakaż ścisła wieź powstałaby między nami, kiedy byłaby już starsza. Oczywiście musiałbym wynająć nianię, ale zadbałbym już o to, żeby nie zajęła w sercu dziecka miejsca matki. Nie, ja byłbym dla niej i ojcem, i matką.

Назад Дальше