Wejść Między Lwy - Follett Ken 40 стр.


– Będę tam! – powiedział z podnieceniem Jean-Pierre. Uderzyła go pewna myśl. – A co zrobimy z tymi hipisami? Odbiór.

– Kazałem ich przewieźć do Kabulu na przesłuchanie. Mamy tam paru ludzi, którzy przypomną im o realiach materialistycznego świata. Daj mi teraz twojego pilota. Odbiór.

– Do zobaczenia w Mundol. Odbiór.

Anatolij zaczął rozmawiać po rosyjsku z pilotem i Jean-Pierre zdjął z głowy słuchawki. Nie rozumiał, dlaczego Anatolij chce tracić czas na przesłuchanie pary nieszkodliwych hipisów. Na pewno nie byli szpiegami. Potem dotarło do niego, że jedyną osobą, która naprawdę wie, czy tych dwoje to Ellis i Jane, jest on sam, Jean-Pierre. Istniała przecież możliwość – chociaż zupełnie nieprawdopodobna

– że Ellis z Jane mogli go przekonać, aby puścił ich wolno, a Anatolijowi powiedział, że jego grupa pościgowa ujęła parę hipisów.

Z tego Rosjanina był jednak kawał podejrzliwego sukinsyna.

Jean-Pierre czekał niecierpliwie, aż Anatolij skończy rozmowę z pilotem. Z tego, czego się przed chwilą dowiedział, wynikało, że grupa pościgowa przebywająca w wiosce Mundol depcze już zbiegom po piętach. Być może jutro Ellis i Jane zostaną ujęci. Prawdę mówiąc, ich próba ucieczki od samego początku była skazana na niepowodzenie; ale nie oszczędziło to Jean-Pierre’owi zmartwień i dopóki tych dwoje nie zostanie wtrąconych do rosyjskiej celi ze związanymi rękami i nogami, nadal cierpieć będzie męki niepewności.

Pilot zdjął z głowy słuchawki i powiedział:

– Podrzucimy pana tym helikopterem do Mundol. Hip zabierze resztę grupy z powrotem do bazy.

– W porządku.

Kilka minut później byli już w powietrzu, pozostawiając ludzi z grupy pościgowej samym sobie. Ściemniało się i Jean-Pierre’a ogarnęła obawa, że mogą mieć trudności z odnalezieniem wioski Mundol.

Noc zaskoczyła ich, gdy lecieli w dół rzeki. Krajobraz pod nimi pogrążył się nagle w ciemnościach. Pilot rozmawiał bez przerwy przez radio i Jean-Pierre przypuszczał, że to ludzie przebywający w Mundol naprowadzają go na wioskę. Po kilkunastu minutach w dole rozbłysły silne światła. Mniej więcej pół mili za światłami na powierzchni jakiegoś wielkiego zbiornika wodnego odbijał się księżyc. Helikopter zszedł w dół.

Wylądował w polu w pobliżu innego helikoptera. Oczekujący ich żołnierz poprowadził Jean-Pierre’a przez trawę do wioski na zboczu wzgórza. Blask księżyca podkreślał sylwetki drewnianych chat. Jean-Pierre wszedł za żołnierzem do jednej z nich. Na składanym krzesełku, owinięty w ogromne futro z wilczych skór, siedział Anatolij.

Był bardzo podniecony.

– Jean-Pierre, mój francuski przyjacielu, jesteśmy bliscy sukcesu! – zawołał głośno na jego widok. Dziwnie wyglądał człowiek o orientalnych rysach twarzy zachowujący się tak serdecznie i jowialnie. – Masz, napij się kawy – dolałem do niej trochę wódki.

Jean-Pierre wziął papierowy kubek od Afganki, która, jak się okazało, usługiwała Anatolijowi. Usiadł na takim samym składanym krzesełku. Wyglądały na krzesełka z wyposażenia armii. Jeśli Rosjanie taszczą ze sobą tyle sprzętu – składane krzesła, kawę, papierowe kubki i wódkę – to całkiem możliwe, że mimo wszystko nie poruszają się szybciej od Ellisa i Jane.

Anatolij czytał w jego myślach.

– Przywiozłem trochę luksusowych artykułów moim helikopterem – wyjaśnił z uśmiechem. – Orientujesz się chyba, że KGB ma swoje przywileje.

Jean-Pierre nie potrafił rozszyfrować wyrazu jego twarzy i nie był pewien, czy żartuje, czy mówi poważnie.

– Jest coś nowego?

– Nasi zbiegowie na pewno przechodzili dzisiaj przez wioskę Bosaydur w Linar. Po południu grupa pościgowa straciła na trasie swego przewodnika – po prostu zniknął. Prawdopodobnie postanowił wracać do domu. – Anatolij zmarszczył czoło, jak gdyby zaintrygowany tym mało istotnym, ale niejasnym incydentem, zaraz jednak podjął swoją relację. – Na szczęście niemal natychmiast znaleźli na jego miejsce innego.

– Uciekając się, bez wątpienia, do twojej wysoce przekonywającej metody werbunku – podpowiedział Jean-Pierre.

– Dziwne, ale nie. Powiedzieli mi, że ten naprawdę zgłosił się na ochotnika.

Jest tu gdzieś w wiosce.

– To oczywiste, że tutaj, w Nurystanie, łatwiej o ochotników – mruknął w zamyśleniu Jean-Pierre. – Nie angażują się właściwie w wojnę, a poza tym mają opinię ludzi całkowicie pozbawionych skrupułów.

– Ten nowy człowiek twierdzi, że dzisiaj, zanim natknął się na nas, rzeczywiście widział zbiegów. Minął się z nimi gdzieś w okolicach miejsca, w którym Linar wpada do Nurystanu. Widział, jak skręcają na południe i kierują się w tę stronę.

– Boże!

– Po przybyciu grupy pościgowej tu, do Mundol, nasz człowiek wypytał paru wieśniaków i dowiedział się, że przed wieczorem przechodziło tędy dwoje cudzoziemców z dzieckiem. Zmierzali na południe.

– A zatem nie ma żadnych wątpliwości – powiedział z satysfakcją Jean-Pierre.

– Absolutnie – przyznał Anatolij. – Jutro ich schwytamy. Na pewno.

* * *

Jean-Pierre obudził się na nadmuchiwanym materacu – jeszcze jeden luksus KGB – rozłożonym na klepisku chaty. Ogień w nocy wygasi i było zimno. Posłanie Anatolija pod drugą ścianą słabo oświetlonej izby było puste. Jean-Pierre nie miał pojęcia, gdzie spędzają noc właściciele chaty. Gdy tylko zorganizowali żywność i przyrządzili z niej posiłek, Anatolij odprawił ich. Traktował cały Afganistan tak, jakby to było jego własne królestwo. Być może i nim było.

Jean-Pierre usiadł, przetarł oczy i w tym momencie ujrzał Anatolija stojącego w progu i przyglądającego mu się dziwnie.

– Dzień dobry – pozdrowił Rosjanina.

– Czy byłeś tu już kiedyś? – spytał bez wstępów Anatolij. Umysł Jean-Pierre’a jeszcze się na dobre nie rozbudził.

– Gdzie?

– W Nurystanie – rzucił niecierpliwie Anatolij.

– Nie.

– Dziwne.

Ten enigmatyczny styl rozmowy o tak wczesnej porze rozdrażnił Jean-Pierre’a.

– A co? – spytał z irytacją. – Co w tym dziwnego?

– Przed paroma minutami rozmawiałem z nowym przewodnikiem.

– Jak się nazywa?

– Mohammed, Muhammed, Mahomet, Mahmoud – jedno z tych imion, które nosi jeszcze z milion innych ludzi.

– Jakim językiem się posługuje, nurystańskim?

– Francuskim, rosyjskim, dari i angielskim – normalna mieszanina. Pytał mnie, kto przyleciał wieczorem drugim helikopterem. Odpowiedziałem: „Francuz, który może zidentyfikować zbiegów” albo coś w tym sensie. Spytał mnie o twoje imię, więc mu je podałem – chciałem wciągnąć go w rozmowę, żeby się dowiedzieć, czemu go to tak interesuje. Ale o nic już więcej nie spytał. Wyglądało to tak, jakby cię znał.

– Niemożliwe.

– Tak przypuszczam.

– Dlaczego nie spytałeś go wprost? – Komu jak komu, ale Anatolijowi nie można zarzucić nieśmiałości, pomyślał Jean-Pierre.

– Nie ma sensu zadawać komuś pytania, dopóki się nie ustali, czy ma powody, aby skłamać. – Z tymi słowami Anatolij odwrócił się i wyszedł.

Jean-Pierre wstał. Spał w koszuli i bieliźnie. Naciągnął spodnie, wzuł buty, narzucił sobie na ramiona płaszcz i wyszedł z chaty.

Znalazł się na werandzie z surowego drewna, z której roztaczał się widok na całą dolinę. W dole, wśród uprawnych pól, wiła się leniwie szeroka rzeka, która dalej na południe wpadała do wąskiego jeziora obramowanego górami. Słońce jeszcze nie wzeszło. Drugi brzeg jeziora skrywał się za snującą się nad woda mgiełką. Ładnie to wyglądało. Jean-Pierre przypomniał sobie, że to najżyźniejsza i najgęściej zaludniona część Nurystanu: reszta to odludzie.

Jean-Pierre z uznaniem zauważył, że Rosjanie wykopali polową latrynę. Afgański zwyczaj wykorzystywania w tym celu strumieni, z których czerpano potem wodę do picia, sprawiał, że wszyscy tubylcy mieli robaki. Obejmując nad tym krajem kontrolę, pomyślał, Rosjanie naprawdę zaprowadzą tu porządek.

Zszedł na łąkę, skorzystał z latryny, umył się w rzece i wziął kubek kawy od grupki żołnierzy stojącej wokół ogniska.

Grupa pościgowa była gotowa do wymarszu. Anatolij jeszcze wieczorem zadecydował, że będzie kierował poszukiwaniami stąd, pozostając z grupą w stałym kontakcie radiowym. Helikopter miał czekać w gotowości, by zaraz po zlokalizowaniu zbiegów przerzucić Anatolija z Jean-Pierre’em na miejsce akcji.

Gdy Jean-Pierre siorbał jeszcze swoją kawę, polem od strony wioski nadszedł

Anatolij.

– Widzieliście tego cholernego przewodnika? – warknął ze złością.

– Nie.

– Wygląda na to, że znikł. Jean-Pierre uniósł brwi.

– Tak samo jak poprzedni.

– Ci ludzie są niemożliwi. Będę musiał popytać wieśniaków. Chodź ze mną, będziesz tłumaczył.

– Nie znam ich języka.

– Może zrozumieją twój dari.

Jean-Pierre podążył za Anatolijem przez łąkę w stronę wioski. Gdy podchodzili pod górę wydeptaną ścieżką biegnącą pomiędzy rozchwierutanymi chatami, ktoś krzyknął coś po rosyjsku do Anatolija. Zatrzymali się i spojrzeli w tamtą stronę. Na werandzie jednej z chat tłoczyło się kilkunastu mężczyzn – Nurystańczycy w bieli i Rosjanie w mundurach – patrząc na coś rozciągniętego na ziemi. Rozstąpili się robiąc przejście Anatolijowi i Jean-Pierre’owi. Na podłodze werandy leżał trup mężczyzny.

Wieśniacy trajkotali coś rozeźlonymi głosami i pokazywali na ciało. Mężczyzna miał poderżnięte gardło: rana rozwierała się odrażająco, a głowa ledwie trzymała się tułowia. Krew już zakrzepła – prawdopodobnie został zamordowany jeszcze wczoraj.

– Czy to ten przewodnik Mohammed? – spytał Jean-Pierre.

– Nie – odparł Anatolij. – To poprzedni przewodnik, ten, który znikł – dodał po chwili po przepytaniu kilku żołnierzy.

– Co tu się dzieje? – zwrócił się do wieśniaków Jean-Pierre mówiąc powoli i wyraźnie w dari.

Zapadła chwila milczenia.

– Został zamordowany! – wykrzyknął po chwili oskarżycielsko w tym samym języku pomarszczony starzec z okropną okluzją w prawym oku.

Jean-Pierre zaczął go wypytywać i kawałek po kawałku wyłoniła się z tego cała historia. Zamordowany był wieśniakiem z doliny Linar, którego Rosjanie zwerbowali na przewodnika. Jego ciało, ukryte niedbale w kępie krzaków, znalazł pies pasterza kóz. Rodzina mężczyzny uważała, że zamordowali go Rosjanie, przyniosła więc tu ciało rano, z dramatycznym żądaniem wyjaśnienia powodu.

Jean-Pierre powtórzył to Anatolijowi.

– Są rozjuszeni, bo sądzą, że zabili go twoi ludzie – zakończył.

– Rozjuszeni? – żachnął się Anatolij. – Nie wiedzą, że toczy się wojna? Co dzień giną ludzie – na tym to właśnie polega.

– Najwyraźniej nie odczuwają tutaj tak jej skutków. Zabiliście go?

– Zaraz się dowiem. – Anatolij spytał o coś żołnierzy. Kilku z nich odpowiedziało ożywionym chórem. – Nie zabiliśmy go – przetłumaczył Anatolij Jean-Pierre’owi.

– Ciekawe więc, kto to zrobił? Czyżby miejscowi mordowali naszych przewodników za współpracę z wrogiem?

– Nie – stwierdził Anatolij. – Gdyby czuli nienawiść do kolaborantów, nie robiliby takiej afery z tego zabitego. Powiedz im, że jesteśmy niewinni – uspokój ich.

Jean-Pierre zwrócił się do jednookiego:

– Cudzoziemcy nie zabili tego człowieka. Też chcą wiedzieć, kto zamordował ich przewodnika.

Jednooki przetłumaczył to swoim ziomkom i wieśniacy zareagowali konsternacją.

– Może to ten Mohammed, który gdzieś się zapodział, zabił tego człowieka, aby objąć po nim funkcję przewodnika – zastanawiał się głośno Anatolij.

– Dobrze płacicie? – spytał Jean-Pierre.

– Wątpię. – Anatolij zwrócił się z pytaniem do sierżanta i przetłumaczył jego odpowiedź: – Pięćset afganów dziennie.

– Dla Afgańczyka to dobra zapłata, ale chyba nie aż tak, żeby za nią zabijać… chociaż mówią, że Nurystańczyk zamordowałby cię za sandały, gdyby te były nowe.

– Zapytaj ich, czy wiedzą, gdzie jest Mohammed.

Jean-Pierre spytał. Rozpętała się dyskusja. Większość wieśniaków kręciła głowami, ale jeden z nich przekrzykując resztę podniósł głos i zaczął z ożywieniem wskazywać na północ. W końcu jednooki zwrócił się do Jean-Pierre’a:

– Opuścił wioskę wczesnym rankiem. Abdul widział go, jak szedł na północ.

– Wyruszył przed czy po przyniesieniu tutaj tego ciała?

– Przed.

Jean-Pierre przekazał te informacje Anatolijowi i dodał od siebie:

– Zastanawia mnie, dlaczego w takim razie odszedł?

– Zachowuje się jak człowiek mający coś na sumieniu.

– Musiał wyruszyć z samego rana, zaraz po rozmowie z tobą. Wygląda to zupełnie tak, jakby odszedł, bo ja się tu zjawiłem.

Anatolij pokiwał w zamyśleniu głową.

– Nie bardzo rozumiem, co to wszystko znaczy, ale sądzę, że on wie coś, czego my nie wiemy. Lepiej ruszyć za nim w pościg. Jeśli stracimy trochę czasu, to trudno – możemy sobie na to pozwolić.

– Jak dawno z nim rozmawiałeś? Anatolij popatrzył na zegarek.

– Niewiele ponad godzinę temu.

– A więc nie mógł ujść daleko.

– Racja. – Anatolij odwrócił się i wyrzucił z siebie kilka rozkazów. Żołnierze ożywili się nagle. Dwaj chwycili pod ręce jednookiego i poprowadzili go w dół, w stronę pola. Trzeci pobiegł przodem ku helikopterom. Anatolij wziął

Jean-Pierre’a pod ramię i ruszyli szybkim krokiem za żołnierzami.

– Zabieramy tego jednookiego na wypadek, gdybyśmy potrzebowali tłumacza – wyjaśnił po drodze Jean-Pierre’owi.

Gdy dotarli na łąkę, oba helikoptery zapuszczały już silniki. Wsiedli do jednego z nich. Jednooki był już w środku i wyglądał na przejętego i przerażonego jednocześnie. Będzie opowiadał o tym dniu przez resztę życia, pomyślał Jean-Pierre.

Kilka minut później byli już w powietrzu. Anatolij i Jean-Pierre stali w otwartych drzwiach i spoglądali w dół. Dobrze wydeptany, wyraźnie widoczny trakt prowadził z wioski na szczyt wzgórza, po czym znikał między drzewami. Anatolij powiedział coś do mikrofonu radia pilota, a potem wyjaśnił Jean-Pierre’owi:

– Wysłałem kilku żołnierzy, żeby przetrząsnęli ten las na wypadek, gdyby postanowił się ukryć.

Uciekinier zapewne poszedł już dalej, pomyślał Jean-Pierre, ale Anatolij jak zwykle wolał dmuchać na zimne.

Przez jakąś milę lecieli równolegle do rzeki i tak dotarli do wylotu doliny Linar. Czy Mohammed poszedł dalej na północ, zapuszczając się w zimne serce Nurystanu, czy też skręcił na wschód, w dolinę Linar, kierując się na Dolinę Pięciu Lwów?

– Skąd pochodzi Mohammed? – spytał Jean-Pierre jednookiego.

– Nie wiem – odparł starzec. – Ale to Tadżyk.

To by znaczyło, że jest raczej z doliny Linar niż z Nurystanu. Jean-Pierre podzielił się swym spostrzeżeniem z Anatolijem i ten kazał pilotowi skręcić w lewo i lecieć dalej nad doliną Linar.

Oto najlepszy przykład, że poszukiwań Ellisa i Jane nie można prowadzić z helikoptera. Mohammed miał tylko godzinę przewagi nad pościgiem, a już mogli zgubić jego trop. Gdy zbiegów tak jak Ellisa i Jane dzieli od ścigających cały dzień drogi, w grę wchodzi o wiele więcej możliwości wyboru alternatywnych tras i kryjówek.

Jeśli nawet doliną Linar wiódł jakiś trakt, to z powietrza nie było go widać. Pilot helikoptera trzymał się po prostu rzeki. Zbocza wzgórz pozbawione były roślinności, ale nie pokrywał ich jeszcze śnieg, jeśli wiec zbieg gdzieś tutaj był, to me miał się gdzie ukryć.

Spostrzegli go kilka minut później.

Jego białe szaty i turban odcinały się wyraźnie od szaroburego podłoża. Maszerował krawędzią urwiska miarowym, niezmordowanym krokiem afgańskiego wędrowca, z torbą z dobytkiem przewieszoną przez ramię. Usłyszawszy warkot helikopterów zatrzymał się i obejrzał, po czym ruszył dalej.

– To on? – spytał Jean-Pierre.

– Chyba tak – odparł Anatolij. – Zaraz sprawdzimy. – Wziął od pilota słuchawki i połączył się z drugą maszyną. Helikopter przeleciał nad maszerującą w dole postacią i wylądował jakieś sto metrów przed nią. Wędrowiec zbliżał się do niego nie zwalniając kroku.

– A dlaczego my nie lądujemy? – spytał Jean-Pierre Anatolija.

Назад Дальше