Wejść Między Lwy - Follett Ken 41 стр.


– Środki ostrożności.

Otworzyły się boczne drzwi drugiego helikoptera i wyskoczyło z niego sześciu żołnierzy. Człowiek w bieli szedł dalej w ich kierunku ściągając po drodze torbę z ramienia. Była długa, przypominała worki wojskowe, i jej widok uruchomił w pamięci Jean-Pierre’a sygnał alarmowy. Zanim jednak zdołał sobie uzmysłowić, z czym mu się kojarzyła, Mohammed poderwał torbę i wycelował z niej do żołnierzy. Jean-Pierre zrozumiał, co się za chwilę stanie, i już otwierał usta, by wykrzyczeć daremne ostrzeżenie.

Było to jak próba krzyknięcia we śnie albo jak bieg pod wodą: zdarzenia następowały niczym w zwolnionym filmie, ale jego reakcje były jeszcze wolniejsze. Zanim zdążył wydobyć głos z krtani, ujrzał wynurzającą się z torby lufę karabinu maszynowego.

Huk strzałów utonął w warkocie helikopterów, co dawało dziwaczne wrażenie, że wszystko odbywa się w martwej ciszy. Jeden z rosyjskich żołnierzy chwycił się za brzuch i runął na twarz, drugi rozrzucił ręce i upadł na wznak, twarz trzeciego bryznęła krwią i strzępami ciała. Trzej pozostali poderwali broń. Jeden padł, zanim zdążył pociągnąć za spust, ale kałasznikowy jego kolegów rzygnęły gradem pocisków, i podczas gdy Anatolij darł się do radia: „Niet! Niet! Niet! Niet!”, ciało Mohammeda wzleciało w powietrze i odrzucone do tyłu zwaliło się na zimną ziemię krwawym ochłapem.

Anatolij wrzeszczał wciąż wściekle do radia. Helikopter opadał szybko. Jean-Pierre poczuł, że dygocze cały z podniecenia. Widok walki podziałał na niego jak dawka kokainy i miał ochotę śmiać się, skakać, biec albo tańczyć. Przez głowę przebiegła mu myśl – przecież zawsze chciałem ludzi leczyć.

Helikopter osiadł na ziemi. Anatolij ściągnął z głowy słuchawki krzywiąc się z niesmakiem.

– Teraz już się nie dowiemy, dlaczego poderżnął gardło temu przewodnikowi

– powiedział i wyskoczył z maszyny. Jean-Pierre poszedł w jego ślady.

Podeszli do martwego Afgańczyka. Przód jego ciała stanowił miazgę rozszarpanego mięsa, a twarz była zmasakrowana nie do poznania, ale Anatolij stwierdził:

– To ten przewodnik, jestem pewien. Taka sama budowa ciała, ta sama barwa skóry i poznaję torbę. – Schylił się i podniósł ostrożnie karabin. – Ale po co nosił ze sobą karabin maszynowy?

Z torby wypadł arkusik papieru i wirując opadł na ziemię. Jean-Pierre podniósł go. Była to polaroidowska fotografia Mousy.

– O Boże – powiedział. – Chyba rozumiem.

– Co to? – spytał Anatolij. – Co rozumiesz?

– Ten zabity jest z Doliny Pięciu Lwów – powiedział Jean-Pierre. – Był jednym z najbardziej zaufanych adiutantów Masuda. To fotografia jego syna, Mousy. Zrobiła ją Jane. Poznaję też torbę, w której ukrył karabin: należała wcześniej do Ellisa.

– No i co z tego? – rzucił niecierpliwie Anatolij. – Co z tego wnioskujesz?

Mózg Jean-Pierre’a był naładowany informacjami i przetwarzał je szybciej, niż Jean-Pierre potrafił je wyjaśnić.

– Mohammed zabił waszego przewodnika, żeby zająć jego miejsce – zaczął.

– Nie byliście w stanie stwierdzić, że nie jest tym, za kogo się podaje. Nurystańczycy wiedzieli oczywiście, że nie jest jednym z nich, ale to nie miało znaczenia, bo po pierwsze, nie orientowali się, że udaje miejscowego, a po drugie, nawet gdyby się zorientowali, nie mogliby wam tego powiedzieć, gdyż był jednocześnie waszym tłumaczem. Właściwie tylko jedna osoba mogłaby go zdemaskować…

– Ty – wpadł mu w słowo Anatolij. – Bo go znałeś.

– Zdawał sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa i był na nie wyczulony. To dlatego spytał cię rano, kto przyleciał wczoraj po zapadnięciu zmroku. Wymieniłeś moje nazwisko, a wtedy natychmiast odszedł. – Jean-Pierre zmarszczył czoło: coś tu się niezupełnie zgadzało. – Ale dlaczego szedł otwartym terenem? Mógł przecież kryć się między drzewami albo zaszyć w jakiejś jaskini – nie znaleźlibyśmy go wtedy tak szybko. To wygląda zupełnie tak, jakby się nie spodziewał pościgu.

– A dlaczego miałby się go spodziewać? – spytał Anatolij. – Kiedy zniknął pierwszy przewodnik, nie wszczęliśmy poszukiwań – wzięliśmy po prostu innego przewodnika i szliśmy dalej; żadnego śledztwa, żadnej pogoni. Tym razem na nieszczęście dla Mohammeda tubylcy znaleźli ciało i oskarżyli nas o morderstwo.

To skierowało nasze podejrzenia na Mohammeda. I mimo to zastanawialiśmy się jeszcze, czy nie dać sobie z nim spokoju i nie iść dalej. Miał pecha.

– Nie wiedział, z jak ostrożnym człowiekiem ma do czynienia – powiedział Jean-Pierre. – A teraz pytanie, co chciał w ten sposób osiągnąć? Dlaczego zadał sobie tyle trudu, żeby zająć miejsce właściwego przewodnika?

– Przypuszczalnie po to, żeby sprowadzić nas na fałszywy trop. Prawdopodobnie wszystko, co nam powiedział, było kłamstwem. Nie widział Ellisa z Jane wczoraj po południu u wylotu doliny Linar. Nie skręcili na południe w Nurystan. Wieśniacy z Mundol nie potwierdzili faktu, że przechodziła tędy wczoraj dwójka cudzoziemców z dzieckiem, kierując się na południe – Mohammed nie zadał im ani jednego pytania. On wiedział, gdzie są zbiegowie.

– I, ma się rozumieć, poprowadził nas w przeciwnym kierunku! – Jean-Pierre znów się podniecił. – Poprzedni przewodnik zniknął zaraz po opuszczeniu przez grupę pościgową wioski Linar, prawda?

– Tak. Możemy wiec przyjąć, że do tego miejsca meldunki są rzetelne – a zatem Ellis z Jane przechodzili przez tę wioskę. Potem funkcję przewodnika objął Mohammed i poprowadził nas na południe…

– Bo Ellis i Jane poszli na północ! – wykrzyknął tryumfalnie Jean-Pierre. Anatolij pokiwał ponuro głową.

– Mohammed zyskał dla nich najwyżej jeden dzieńmruknął w zamyśleniu. – Zapłacił za to życiem. Czy warto było?

Jean-Pierre spojrzał znowu na polaroidowską fotografię Mousy. Trzepotała mu w dłoni w podmuchach zimnego wiatru.

– Wiesz? – powiedział cicho. – Wydaje mi się, że Mohammed odpowiedziałby: tak, warto było.

ROZDZIAŁ 19

Opuścili Gadwal w głębokich ciemnościach jeszcze przed brzaskiem, mając nadzieję, że w ten sposób pozostawią Rosjan w tyle. Ellis orientował się, jak trudno najlepszemu nawet oficerowi ruszyć oddział żołnierzy przed świtem – kucharz musi przyrządzić śniadanie, kwatermistrz zwinąć obóz, radiooperator nawiązać łączność z dowództwem, a ludzie zjeść; a wszystkie te czynności trwają. Ellis miał tę przewagę nad sowieckim oficerem, że jego przygotowania do wymarszu sprowadzały się do objuczenia kobyły w czasie, gdy Jane karmiła Chantal, a potem obudzenia potrząśnięciem Halama.

Czekała ich dzisiaj długa, powolna wspinaczka przez osiem, dziewięć mil na zbocza doliny Nurystan, a potem dalej, w wyższe partie jednej z dolin bocznych. Pierwszy nurystański odcinek drogi nie powinien przysporzyć zbytnich trudności nawet po ciemku, myślał Ellis, bo posuwali się czymś w rodzaju drogi. Jeśli tylko Jane nie opadnie z sił, powinni dotrzeć po południu do doliny bocznej i przed zapadnięciem zmierzchu pokonać jeszcze kilka mil pod górę. Kiedy już wydostaną się z doliny Nurystan, wytropienie ich stanie się o wiele trudniejsze, gdyż Rosjanie nie będą wiedzieli, którą z bocznych dolin poszli.

Pierwszy szedł Halam w ubraniu Mohammeda, nawet w jego czapce chitrali. Za nim podążała Jane z Chantal, pochód zamykał prowadzący Maggie Ellis. Koń dźwigał teraz o jedną torbę mniej – Mohammed zabrał wojskowy worek i Ellis nie znalazł stosownego zamiennika. Zmuszony był zostawić większość sprzętu minerskiego w Gadwal. Zatrzymał jednak trochę TNT, odcinek lontu primacord, kilka spłonek i ręczny odpalacz, upychając to wszystko w obszernych kieszeniach swego płaszcza.

Jane tryskała humorem i energią. Wczorajszy odpoczynek odnowił rezerwy jej sił. Odznaczała się zadziwiającym hartem i Ellis był z niej dumny, chociaż nie bardzo rozumiał, co upoważnia go do odczuwania dumy z jej wytrzymałości.

Halam niósł świecową latarnię, która rzucała groteskowe cienie na ściany urwiska. Był chyba w złym humorze. Wczoraj rozpływał się w uśmiechach, wyraźnie zadowolony z udziału w tej dziwacznej wyprawie, ale tego ranka mina mu zrzedła i milczał. Ellis sądził, że spowodował to tak wczesny wymarsz.

Ścieżka wiła się podnóżem urwiska omijając wcinające się w strumień skalne występy; raz biegła tuż nad wodą, to znów pięła się aż na szczyt skarpy. Po przebyciu mniej więcej mili dotarli do miejsca, gdzie utarty szlak znikał i po lewej stronie mieli urwisko, a po prawej rzekę. Halam powiedział, że ścieżkę rozmył deszcz i żeby znaleźć obejście, będą musieli zaczekać, aż się rozwidni.

Ellisowi szkoda było czasu. Zdjął buty, ściągnął spodnie i wszedł w lodowato zimną wodę. W najgłębszym miejscu sięgała mu zaledwie do pasa i z łatwością dotarł do drugiego brzegu. Wrócił i przeprowadził Maggie, potem wrócił jeszcze raz po Jane i Chantal. Halam przeszedł na końcu, ale ponieważ mimo ciemności wstydził się rozebrać, musiał iść dalej w ociekających wodą spodniach, co jeszcze bardziej pogorszyło jego nastrój.

Minęli w ciemnościach jakaś wioskę, odprowadzani kawałek przez dwa parszywe psy obszczekujące ich z bezpiecznej odległości. Wkrótce potem brzask zarysował niebo na wschodzie i Halam zdmuchnął świecę w latarni.

Jeszcze kilka razy musieli przeprawiać się przez rzekę w miejscach, gdzie ścieżka była rozmyta albo zablokowana osuwiskami ziemi. Halam dał za wygraną i podwinął do kolan bufiaste szarawary. Przy jednej z takich przepraw spotkali nadchodzącego z przeciwnej strony podróżnego, niskiego, chudego jak szkapa człowieczka prowadzącego grubo-ogoniastą owcę, którą przeniósł przez rzekę na rękach. Halam wdał się z nim w długą pogawędkę w jakimś nurystańskim języku i z ich gestykulacji Ellis wywnioskował, że rozmawiają o szlakach przez góry. Gdy pożegnali się z podróżnym, Ellis zwrócił się w dari do Halama:

– Nie mów ludziom, dokąd idziemy. Halam udał, że nie rozumie.

Jane powtórzyła mu słowa Ellisa. Mówiła bieglej i akcentowała swoje słowa gestami i skinieniami głowy, jak to mieli w zwyczaju afgańscy mężczyźni.

– Rosjanie będą wypytywali podróżnych – wyjaśniła od siebie.

Halam chyba zrozumiał, ale dokładnie tak samo postąpił, gdy spotkali kolejnego wędrowca, młodego człowieka o groźnej powierzchowności, uzbrojonego w sędziwą strzelbę Lee-Enfielda. Ellisowi wydało się, że z ich rozmowy wyłowił wypowiedziane przez Halama słowo „Kantiwar”, nazwę przełęczy, ku której zmierzali; i w chwilę później nieznajomy powtórzył je. Ellis zdenerwował się: Halam szastał na prawo i lewo ich życiem. Ale stało się, stłumił więc pokusę wtrącenia się i czekał cierpliwie do momentu, kiedy ruszyli dalej.

Gdy tylko młodzieniec ze strzelbą zniknął im z oczu, Ellis wydarł się na Halama:

– Mówiłem ci, żebyś nie rozpowiadał ludziom, dokąd idziemy. Tym razem Halam nie udawał, że nie rozumie.

– Nic mu nie powiedziałem – żachnął się oburzony.

– Powiedziałeś – warknął z naciskiem Ellis. – Od tej chwili nie będziesz rozmawiał z żadnym przechodniem.

Halam nic nie odpowiedział.

– Nie będziesz rozmawiał z innymi podróżnymi, zrozumiałeś? – powiedziała Jane.

– Tak – odparł niechętnie Halam.

Ellis czuł przez skórę, że zamknięcie mu ust jest sprawą najwyższej wagi. Domyślał się, dlaczego Halam omawia z napotykanymi ludźmi trasę ich podróży: mogli wiedzieć o takich czynnikach jak osuwiska ziemi, lawiny śnieżne i powodzie w górach, które blokują jedną dolinę i zmuszają do wyboru innego podejścia. Fakt, że Ellis i Jane uciekają przed Rosjanami, niezupełnie do niego docierał. Istnienie różnych tras było chyba jedynym czynnikiem działającym na korzyść zbiegów, Rosjanie bowiem musieli sprawdzać wszystkie możliwości. Solidnie się napracują wypytując ludzi, zwłaszcza podróżnych, by wyeliminować niektóre szlaki. Im mniej informacji zbiorą w ten sposób, tym trudniejsze i szerzej zakrojone będą poszukiwania i tym większe będą szansę Ellisa i Jane, by się im wymknąć. Niedługo potem spotkali odzianego w białą szatę mułłę z ufarbowaną na czerwono brodą i ku rozpaczy Ellisa Halam nawiązał z nim rozmowę dokładnie w ten sam sposób co z poprzednimi dwoma podróżnymi.

Ellis wahał się tylko przez chwilę. Podszedł do Halama, pochwycił go bez ceremonii za ramiona i zmusił do podjęcia marszu.

Halam szamotał się trochę, ale szybko dał za wygraną, bo to bolało. Zawołał coś, ale mułła patrzył tylko z rozdziawionymi ustami i nie zareagował. Obejrzawszy się, Ellis zobaczył, że Jane bierze Maggie za uzdę i rusza za nim.

Po przejściu stu jardów Ellis puścił Halama mówiąc:

– Jeśli Rosjanie mnie znajdą, zabiją mnie. Dlatego nie wolno ci z nikim rozmawiać.

Halam nic nie odpowiedział, ale obraził się.

Szli tak jakiś czas, wreszcie milczenie przerwała Jane:

– Boję się, że on już się postara, abyśmy tego pożałowali.

– Też tak przypuszczam – powiedział Ellis. – Ale muszę mu jakoś zamknąć gębę.

– Wydaje mi się tylko, że można by mu inaczej przemówić do rozumu.

Ellis opanował nagły przypływ irytacji. Cisnęło mu się na usta: No to dlaczego tego nie robisz, mądralo?, ale nie był to odpowiedni moment na wszczynanie kłótni. Halam minął kolejnego wędrowca wymieniając z nim tylko najkrótsze z formalnych pozdrowień i Ellis pomyślał, że jego podejście przynosi jednak efekty.

Z początku posuwali się o wiele wolniej, niż Ellis się spodziewał. Wijąca się ścieżka, pofałdowany teren, nachylenie stoku i ciągłe zbaczanie z drogi spowodowały, że mimo zbliżającego się już południa przebyli według jego oceny cztery, najwyżej pięć mil w prostej linii. Później jednak droga stała się łatwiejsza i biegła przez las, wysoko ponad poziomem rzeki.

Nadal mniej więcej co milę natykali się na wioskę albo osadę, ale teraz w miejsce prowizorycznych drewnianych chat, piętrzących się na zboczach jedna nad drugą jak składane krzesła rzucone na stos, zaczęły się pojawiać pudełkowate domostwa z tego samego kamienia co urwiska, których czepiały się ryzykownie, niczym gniazda mew.

W południe zatrzymali się w jednej z wiosek i Halam zaprosił ich do domu na herbatę. Był to piętrowy budynek, przy czym parter służył najwyraźniej za magazyn, zupełnie jak w średniowiecznych angielskich domach, co Ellis zapamiętał z lekcji historii w dziewiątej klasie. Jane dała gospodyni małą buteleczkę różowej mikstury przeciw pasożytom jelit dla jej dzieci i otrzymała w zamian pieczony na blasze chleb oraz wyśmienity ser z koziego mleka. Siedzieli wokół otwartego paleniska na kobiercach rozłożonych na glinianej podłodze, pod dachem z topolowych belek pokrytym wierzbowym gontem. Nie było tu komina i dym z palenisku dryfował pod dach, by w końcu przesączyć się na zewnątrz przez szpary między gontami; to dlatego, domyślił się Ellis, te domy nie mają sufitów.

Najchętniej dałby Jane odpocząć po posiłku, ale nie chciał ryzykować, bo nie wiedział, jak blisko mogą już być Rosjanie. Wyglądała na zmęczoną, ale miała jeszcze zapas sił. Natychmiastowy wymarsz miał też i tę zaletę, że uniemożliwiał Halamowi wdanie się w rozmowę z mieszkańcami wioski.

Jednak gdy szli dalej doliną, Ellis obserwował Jane bacznie. Podał jej uzdę Maggie, a sam wziął na ręce Chantal oceniając, że niesienie dziecka jest bardziej męczące.

Za każdym razem, gdy natykali się na prowadzącą w kierunku zachodnim dolinę boczną, Halam zatrzymywał się, rozglądał po niej uważnie, po czym potrząsał głową i ruszał dalej. Najwyraźniej nie znal dobrze drogi, chociaż zaprzeczył temu zdecydowanie, kiedy Jane spytała go wprost. Ellisa doprowadzało to do szewskiej pasji, zwłaszcza że tak bardzo pragnął wydostać się wreszcie z doliny Nurystan; uspokajał się jednak myślą, że jeśli Halam nie jest pewien, w którą dolinę skręcić, to Rosjanie tym bardziej nie będą mogli dojść, którą z dróg wybrali zbiegowie. Zaczynał się już zastanawiać, czy Halam kiedykolwiek zdecyduje się skręcić, kiedy ten w końcu zatrzymał się w miejscu, gdzie szemrzący strumyk wpadał do rzeki Nurystan i oznajmił, że dalej pójdą tą doliną. Sprawiał wrażenie, jakby chciał się zatrzymać na odpoczynek, aby odwlec chwilę opuszczenia znajomego terytorium, ale Ellisowi się śpieszyło.

Wkrótce pięli się już pod górę lasem srebrzystych brzóz, tracąc z oczu pozostającą w tyle dolinę główną. Przed sobą widzieli ogromną, pokrytą śniegiem ścianę wypełniającą ćwierć nieba – pasmo górskie, które musieli przeciąć. Ellisa nie opuszczała myśl – jeśli nawet ujdziemy Rosjanom, to jak się na to wdrapiemy? Jane potknęła się kilka razy klnąc pod nosem, i chociaż się nie skarżyła, Ellis uznał to za oznakę zmęczenia.

Назад Дальше