EDS zasięgnęła porady u trzech niezależnych od siebie prawników irańskich. Jeden z nich był Amerykaninem, wyspecjalizowanym w reprezentowaniu amerykańskich przedsiębiorstw w Teheranie. Pozostali dwaj byli Irańczykami: jeden miał znajomości w kołach rządowych, drugi zaś – związany był blisko z opozycją. Wszyscy trzej zgodzili się, że Paula i Billa uwięziono bezprawnie i że kaucja jest astronomiczna. Amerykanin, John Westberg, oświadczył, iż najwyższa kaucja, o jakiej słyszał w Iranie, wynosiła sto tysięcy dolarów. Nasuwał się wniosek, że urzędnik, który nakazał aresztowanie Paula i Billa, nie miał do tego żadnych podstaw.
Na miejscu w Dallas dyrektor finansowy EDS, przeciągający słowa południowiec Tom Walter, pracował nad tym, żeby EDS mogła w razie konieczności złożyć kaucję w wysokości 12 750 000 dolarów. Adwokaci poinformowali go, że istnieją trzy sposoby zapłacenia kaucji: gotówka, list kredytowy wystawiony na irański bank albo weksel pod zastaw majątku EDS w Iranie. EDS nie miała w Teheranie majątku takiej wartości – komputery należały właściwie do ministerstwa – a ponieważ irańskie banki strajkowały i w kraju panował zamęt, niemożliwe było przekazanie takiej sumy gotówką. Toteż Walter przygotowywał list kredytowy. T. J. Marquez, który reprezentował EDS przed komisją inwestycyjną, ostrzegł Perota, że przedsiębiorstwo nie może legalnie zapłacić takiej sumy, jeśli wygląda to na okup. Perot zręcznie ominął tę przeszkodę: zapłaci z własnych pieniędzy.
Perot miał szczerą nadzieję, że wyciągnie Paula i Billa z więzienia posługując się jedną z trzech metod: użyje prawnych środków, zastosuje nacisk polityczny albo zapłaci kaucję.
Potem zaczęły nadchodzić złe wiadomości.
Irańscy adwokaci zmienili taktykę. Teraz twierdzili, że uwięzienie Paula i Billa to „rozgrywka na wysokim szczeblu”, mająca „poważne represje polityczne”, więc „lepiej trzymać się z daleka”. Amerykanin John Westberg został poproszony przez swoich irańskich wspólników, żeby nie zajmował się tą sprawą, ponieważ wówczas firma ściągnie na siebie niełaskę wpływowych osobistości. Najwyraźniej prowadzący dochodzenie Hosain Dadgar miał jednak powody, żeby aresztować Paula i Billa.
Prawnik Tom Luce oraz dyrektor finansowy Tom Walter pojechali do Waszyngtonu i w towarzystwie admirała Moorera złożyli wizytę w Departamencie Stanu. Spodziewali się, że odbędą naradę z Henrym Prechtem i opracują razem energiczną kampanię na rzecz uwolnienia Paula i Billa. Ale Henry Precht potraktował ich ozięble. Podał im rękę – nie mógł tego uniknąć, skoro byli w towarzystwie byłego Szefa Połączonych Sztabów Marynarki Lotnictwa i Wojsk Lądowych – ale zamiast zaprosić na naradę, przekazał ich podwładnemu. Podwładny zakomunikował im, że wysiłki Departamentu Stanu spełzły na niczym: ani Ardeshir Zahedi, ani Charlie Naas nie zdołali uzyskać zwolnienia Paula i Billa.
Tom Luce, który nie odznaczał się cierpliwością, wpadł we wściekłość. Departament Stanu ma obowiązek chronić Amerykanów przebywających za granicą, oświadczył, a do tej pory Departament Stanu nie zrobił nic, poza wpakowaniem Paula i Billa do więzienia! Przeciwnie, odpowiedziano mu: Departament Stanu zrobił już tyle, że znacznie przekroczył zakres swoich obowiązków. Jeśli Amerykanie za granicą popełniają przestępstwa, podlegają miejscowemu wymiarowi sprawiedliwości. Wyciąganie ludzi z więzienia nie należy do obowiązku Departamentu Stanu. Przecież, argumentował Luce, Paul i Bill nie popełnili żadnego przestępstwa – zostali porwani i zażądano za nich okupu w wysokości trzynastu milionów dolarów! Ale nic nie wskórał. On i Tom Walter wrócili do Dallas z pustymi rękami.
Poprzedniego dnia, późnym wieczorem, Perot zadzwonił do ambasady amerykańskiej w Teheranie i zapytał Charlesa Naasa, dlaczego jeszcze nie doszło do spotkania z osobistościami wymienionymi przez Kissingera i Zahediego. Odpowiedź była prosta: osoby te starannie Naasa unikały. Nazajutrz Perot jeszcze raz zadzwonił do Kissingera i poinformował go o tym fakcie. Kissinger był zmartwiony: było mu przykro, ale nic więcej nie mógł zrobić. Obiecał jednak, że spróbuje jeszcze raz porozmawiać z Zahedim.
Kolejna zła nowina dopełniła kieski. Tom Walter razem z irańskimi prawnikami próbował uzgodnić warunki zwolnienia Paula i Billa za kaucją: na przykład, czy będą musieli obiecać, że wrócą do Iranu na dalsze przesłuchania, czy też można będzie przesłuchać ich za granicą? Ani jedno, ani drugie, odpowiedziano mu. Jeśli zostaną zwolnieni z więzienia, nadal będą musieli pozostać w Iranie.
Tymczasem nadszedł sylwester. Od trzech dni Perot mieszkał w biurze, sypiał na podłodze i żywił się kanapkami z serem. Nie miał po co wracać do domu – Margot z dziećmi była ciągle w Vail – a z powodu 9, 5 – godzinnej różnicy czasu pomiędzy Teksasem a Iranem często odbierał ważne telefony w środku nocy. Opuszczał biuro tylko po to, aby odwiedzić matkę, która wyszła już ze szpitala i przechodziła rekonwalescencję w swoim domu w Dallas. Nawet będąc z nią, mówił ciągle o Paulu i Billu. Matka bardzo się interesowała całą sprawą.
Tego wieczoru Perot nabrał ochoty na gorący posiłek, postanowił więc rzucić wyzwanie pogodzie – w Dallas szalała zamieć – i pojechać parę ulic dalej do restauracji rybnej.
Wyszedł z budynku tylnymi drzwiami i wsiadł do furgonetki. Margot miała Jaguara, ale Perot wolał samochody nie rzucające się w oczy.
Zastanawiał się, czy Kissinger zachował jakieś wpływy w Iranie lub gdzie indziej. Zahedi i pozostali irańscy znajomi Kissingera mogli już zostać odsunięci, podobnie jak przyjaciele Richarda Helmsa. Władza szacha wisiała na włosku.
Z drugiej strony, cała ta grupa może wkrótce potrzebować przyjaciół w Ameryce, dlatego powinni cieszyć się, że mają okazję wyświadczyć Kissingerowi przysługę.
W trakcie kolacji Perot poczuł nagle na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. Tubalny głos zawołał:
– Ross, co ty tu robisz sam w sylwestra?
Perot obejrzał się i zobaczył Rogera Staubacha, zawodnika drużyny „Kowboje z Dallas”, absolwenta Akademii Marynarki z tego samego rocznika i starego przyjaciela.
– Cześć, Roger! Siadaj.
– Jestem z rodziną – wyjaśnił Staubach. – U nas w domu z powodu zamieci wyłączyli ogrzewanie.
– No to ją przyprowadź.
Staubach przywołał rodzinę, po czym zapytał:
– Jak się czuje Margot?
– Dziękuję, dobrze. Jest z dziećmi na nartach w Vail. Ja musiałem wrócić. Mamy poważne kłopoty. – Opowiedział Staubachom wszystko o Paulu i Billu.
Wracał do biura w lepszym nastroju. Jest jeszcze na świecie nieco porządnych ludzi.
Znowu przypomniał mu się pułkownik Simons. Ze wszystkich planów uwolnienia Paula i Billa, które przygotował, zorganizowanie ucieczki z więzienia było najbardziej czasochłonne: Simons będzie potrzebował ludzi, sprzętu, treningu…
A jednak Perot nie zaczął przygotowań. Ta możliwość wydawała mu się tak odległa, że odsunął ją od siebie: skoro rokowania zapowiadały się pomyślnie, nie musiał brać pod uwagę rozwiązania skrajnego. Perot nie był jeszcze gotów, żeby zadzwonić do Simonsa, wolał zaczekać na rezultat kolejnej rozmowy Kissingera z Zahedim. Ale mógł chyba przygotować dla Simonsa to i owo.
W biurze natknął się na Pata Sculleya. Sculley, absolwent West Point, był chudym, nerwowym mężczyzną o chłopięcym wyglądzie. Miał trzydzieści jeden lat. Był kierownikiem robót w Teheranie i został ewakuowany ósmego grudnia. Wrócił po święcie Ashura, a potem znowu wyjechał, kiedy Paul i Bill zostali aresztowani. Obecnie miał za zadanie pilnować, żeby Amerykanie pozostający w Teheranie – Lloyd Briggs, Rich Gallagher z żoną, Paul i Bill – mieli codziennie zarezerwowane miejsca w samolocie na wypadek, gdyby Paula i Billa zwolniono. Sculleyowi towarzyszył Jay Coburn, który kierował ewakuacją, a potem, 22 grudnia, przyjechał do domu, żeby spędzić z rodziną Boże Narodzenie, Coburn miał już wracać do Teheranu, kiedy otrzymał wiadomość o aresztowaniu Paula i Billa, został więc w Dallas i organizował drugą ewakuację. Ten krępy, opanowany mężczyzna miał trzydzieści dwa lata, a wyglądał na czterdziestkę. Pewnie dlatego, myślał Perot, że Coburn przez osiem lat był pilotem bojowym helikopterów w Wietnamie. A jednak Coburn często się uśmiechał – powolnym, niespiesznym uśmiechem, który zaczynał się od błysku humoru w oczach, a najczęściej kończył donośnym rechotem.
Perot lubił obu tych mężczyzn i ufał im. Takich jak oni nazywał swoimi orłami. Ambitni, z inicjatywą, wykonywali każde zadanie i nie wykręcali się od roboty. Motto EDS brzmiało: „Orły nie żyją w stadach – każdego trzeba było długo szukać”. Jedną z tajemnic powodzenia Perota była jego zasada, że należy wyszukiwać takich ludzi, a nie siedzieć i czekać, aż sami się zgłoszą.
Perot zwrócił się do Sculleya:
– Myślisz, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić dla Paula i Billa? Sculley odpowiedział bez wahania:
– Nie.
Perot przytaknął. Ci młodzi ludzie nigdy nie obawiali się otwarcie rozmawiać z szefem. Dlatego, między innymi, byli orłami.
– Jak myślicie, co powinniśmy zrobić?
– Powinniśmy uwolnić ich siłą – odparł Sculley. – Wiem, że to dziwnie brzmi, ale poważnie obawiam się, że jeśli tego nie zrobimy, mogą zostać zabici.
Perot wcale nie uważał, że to dziwnie brzmiało. Podobne obawy przeżywał w duchu od trzech dni.
– Jestem tego samego zdania – oświadczył. Zobaczył zdziwienie na twarzy Sculleya.
– Chcę, żebyście obaj ułożyli spis pracowników EDS, którzy mogą w tym pomóc – kontynuował. – Będziemy potrzebowali ludzi, którzy znają Teheran, mają pewne doświadczenie wojskowe – zwłaszcza w akcjach specjalnych oraz są stuprocentowo lojalni i godni zaufania.
– Zaraz się do tego zabierzemy – zapewnił z entuzjazmem Sculley. Zadzwonił telefon i Coburn podniósł słuchawkę.
– Cześć, Keane! Gdzie jesteś?… Zaczekaj chwilę. – Zakrył rękę słuchawką i spojrzał na Perota.
– Keane Taylor jest we Frankfurcie. Jeżeli chcemy przeprowadzić taką akcję, powinniśmy go włączyć.
Ross przytaknął. Taylor, były sierżant piechoty morskiej, był następnym z jego orłów. Wytworny, elegancko ubrany, mierzący sześć stóp i dwa cale wzrostu Taylor był cokolwiek drażliwy, dlatego też stanowił idealny obiekt dowcipów.
– Powiedz mu, żeby wracał do Teheranu – polecił Perot. – Ale nie mów dlaczego.
Pozbawiona wieku twarz Coburna powoli rozjaśniła się uśmiechem.
– Nie będzie tym zachwycony.
Sculley sięgnął przez biurko i włączył głośnik, żeby wszyscy mogli usłyszeć, jak Taylor się wścieka. Coburn powiedział do słuchawki:
– Keane, Ross chce, żebyś wrócił do Iranu.
– Po jaką cholerę?! – wrzasnął Taylor. Coburn zerknął na Perota. Perot potrząsnął głową.
– No, jest kupa roboty, trzeba uporządkować różne sprawy administracyjne…
– Powiedz Perotowi, że nie zamierzam tam wracać z powodu jakichś administracyjnych bzdur!
Sculley zaczął się śmiać.
– Keane – powiedział Coburn – jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać.
– Keane, mówi Ross – odezwał się Perot.
– Och… Hmm… Cześć, Ross.
– Wysyłam cię tam, żebyś zrobił coś bardzo ważne go.
– Aha.
– Rozumiesz, co mówię?
Nastąpiła długa przerwa, a potem Keane powiedział: – Tak jest.
– Dobrze.
– Zaraz wyjeżdżam.
– Która tam jest godzina? – zapytał Perot.
– Siódma rano.
Perot spojrzał na swój zegarek. Była północ.
Rozpoczynał się rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty.
Taylor siedział na brzegu łóżka w hotelowym pokoju we Frankfurcie i rozmyślał o swojej żonie.
Mary przebywała w Pittsburgu z dziećmi, Mike’em i Dawn. Mieszkała u brata Taylora. Taylor zadzwonił do niej z Teheranu przed wyjazdem i powiedział, że wraca do domu. Bardzo się ucieszyła. Zrobili plany na przyszłość: powrócą do Dallas, wyślą dzieci do szkoły…
Teraz musiał zadzwonić i powiedzieć jej, że jednak nie wraca do domu. Mary przestraszy się.
Do diabła, on sam był przestraszony.
Pomyślał o Teheranie. Nie pracował przy przedsięwzięciu dla Ministerstwa Zdrowia, ale kierował mniejszym zamówieniem – skomputeryzowaniem staroświeckiego, ręcznego systemu księgowości w Banku Omran. Pewnego dnia, jakieś trzy tygodnie temu, przed budynkiem zebrał się tłum – Bank Omran należał do szacha. Taylor odesłał swoich ludzi do domu. On i Glenn Jackson mieli wyjść ostatni. Zaryglowali drzwi i poszli w kierunku północnym. Kiedy skręcili za rogiem na główną ulicę, wpadli prosto w tłum. W tej samej chwili żołnierze otworzyli ogień i rozpoczęli natarcie.
Taylor i Jackson schronili się w bramie. Ktoś otworzył drzwi i wrzasnął na nich, żeby weszli do mieszkania. Weszli – ale zanim ich wybawca zdążył zamknąć drzwi, do środka wepchnęła się czwórka demonstrantów ściganych przez pięciu żołnierzy.
Taylor i Jackson przykleili się do ściany i patrzyli, jak żołnierze biją demonstrantów pałkami i kolbami karabinów. Jednemu z bitych udało się uciec. Miał niemal oddarte dwa palce u ręki; krew zalała całe szklane drzwi. Wydostał się na ulicę, ale zaraz upadł. Pozostałych trzech wywlekli żołnierze. Jeden był cały zakrwawiony, ale przytomny, dwaj pozostali nieprzytomni lub martwi.
Taylor i Jackson zostali tam, dopóki ulica nie opustoszała. Irańczyk, który ich uratował, powtarzał ciągle: „Uciekajcie, póki możecie”.
„A teraz” – myślał Taylor – muszę powiedzieć Mary, że przed chwilą zgodziłem się tam wrócić”.
Żeby zrobić coś bardzo ważne go.
Oczywiście chodziło o Paula i Billa. A jeśli Perot nie mógł o tym mówić przez telefon, widocznie planował jakąś tajną, a może nawet nielegalną akcję.
Właściwie Taylor był zadowolony, mimo że bał się irańskiego motłochu. Przed wyjazdem z Teheranu rozmawiał przez telefon z Emily Gaylord, żoną Billa. Przyrzekł jej, że nie wróci bez Billa. Potem przyszło polecenie z Dallas, że wszyscy oprócz Biggsa i Gallaghera mają wyjechać. Taylor musiał złamać przyrzeczenie. Teraz otrzymał inne polecenie, więc mimo wszystko dotrzyma słowa danego Emily.
„No cóż – pomyślał – nie mogę się już wycofać. Lepiej zamówię sobie bilet na samolot”. Podniósł słuchawkę telefonu.
* * *
Jay Coburn dobrze pamiętał, kiedy po raz pierwszy zobaczył Perota w akcji. Nie zapomni tego do końca życia.
Zdarzyło się to w 1971 roku. Coburn pracował w EDS niecałe dwa lata. Mieszkał w Nowym Jorku i zajmował się rekrutowaniem nowych pracowników. Tego roku w małym, katolickim szpitalu przyszedł na świat Scott. Poród przebiegał prawidłowo i z początku Scott wydawał się normalnym, zdrowym dzieckiem.
W dzień po porodzie, kiedy Coburn odwiedził żonę, Liz powiedziała, że tego ranka nie przyniesiono jej Scotta na karmienie. Coburn najpierw nie zwrócił na to uwagi. Po paru minutach weszła jakaś kobieta i powiedziała:
– To są zdjęcia pani dziecka.
– Nie przypominam sobie, żeby robiono jakieś zdjęcia – odparła Liz. Kobieta pokazała jej zdjęcia.
– Nie, to nie jest moje dziecko.
Kobieta przez chwilę wydawała się zmieszana, a potem zawołała:
– Och, prawda, przecież pani dziecko jest chore!
Wówczas po raz pierwszy Coburn i Liz usłyszeli o jakiejś chorobie.
Coburn poszedł zobaczyć jednodniowego Scotta i przeżył okropny wstrząs. Dziecko leżało pod namiotem tlenowym, dysząc ciężko. Było całkiem sine. Lekarze zebrali się przy nim na konsylium.
Liz dostała histerii, a Coburn zadzwonił do ich domowego lekarza i kazał mu przyjść do szpitala. Potem już tylko czekał.
Coś tu nie pasowało. Jak to możliwe, żeby w szpitalu nie powiedziano matce, że jej nowo narodzone dziecko umiera? Coburn nic nie rozumiał.
Zadzwonił do Dallas i poprosił swojego szefa, Gary’ego Griggsa.
– Gary, sam nie wiem, po co do ciebie dzwonię, ale nie mam pojęcia, co robić. – I wyjaśnił sytuację.
– Zaczekaj chwilę – powiedział Griggs.
Po chwili w słuchawce rozległ się nieznajomy głos.
– Jay?
– Tak.
– Mówi Ross Perot.
Coburn widział Perota dwa czy trzy razy, ale nigdy nie pracował bezpośrednio z nim. Wątpił, czy Perot w ogóle go pamięta. EDS zatrudniała wówczas ponad tysiąc pracowników.
– Cześć, Ross.
– Słuchaj, Jay, potrzebuję paru informacji. – Perot zaczął zadawać pytania: Jaki jest adres szpitala? Jak się nazywają lekarze? Jaką postawili diagnozę? Ogłupiały Coburn odpowiadał i jednocześnie myślał: „czy Perot w ogóle wie, kim jestem?”