Tak czy inaczej, Simons przestał martwić się o chłopców. Wychował ich tak, jak najlepiej potrafił: na dobre i złe. Obaj byli dorośli i już nie potrzebowali jego troski. On opiekował się Lucille.
Lucille była piękna. Wysoka, posągowo zbudowana kobieta, która uwielbiała nosić wielkie kapelusze. Gdy siedziała za kierownicą ich czarnego „Cadillaka”, wyglądała niezwykle imponująco. Ale tak naprawdę wcale nie była taka. Była łagodna, uległa i kochająca. To ona, potrzebowała w życiu kogoś, kto podjąłby za nią decyzję, komu mogłaby ślepo zaufać. Tego kogoś znalazła w osobie Arta Simonsa. On z kolei, poza nią świata nie widział. Byli już małżeństwem od trzydziestu lat, gdy odszedł na emeryturę. Przez cały ten czas Simons nigdy nie interesował się innymi kobietami. Kiedyś rozdzielał ich tylko jego zawód, wymagał jednak częstych wyjazdów. Teraz to się skończyło. Simons powiedział Lucille:
„Moje życie to ty”.
Spędzili razem siedem cudownych lat. Lucille zmarła na raka 16 marca 1978 roku.
I Bull Simons załamał się zupełnie.
Podobno każdy człowiek ma określony próg wytrzymałości. Simons uważał do tej pory, że akurat jego to nie dotyczy. Teraz – dowiedział się, że nie ma racji. Śmierć Lucille złamała go. Zabił wielu ludzi i wiele razy widział, jak inni umierają, dotąd jednak nie rozumiał znaczenia słowa „śmierć”. Przez trzydzieści siedem lat byli razem – a teraz nagle ona odeszła.
Odtąd życie straciło dla niego sens. Nic nie miało znaczenia. Simons, który skończył sześćdziesiąt lat, nie wiedział teraz, po co ma żyć dalej. Nie dbał o siebie. Żywił się zimnym jedzeniem z puszek i nie przycinał włosów. Karmił swoje świnie – jak w pacierzu – codziennie za piętnaście czwarta, chociaż doskonale wiedział, że nie ma żadnego znaczenia, o której godzinie to robi. Przygarniał bezdomne psy i wkrótce miał w domu trzynaście kundli, które obgryzały meble i paskudziły na podłogę.
Wiedział, że znajduje się na krawędzi szaleństwa. I tylko żelazna samodyscyplina, która od dawna była jego drugą naturą, utrzymywała go przy zdrowych zmysłach. Kiedy po raz pierwszy wpadł na pomysł, żeby podpalić dom, był wytrącony z równowagi i dokładnie zdawał sobie z tego sprawę. Postanowił, że zaczeka jeszcze rok i zobaczy, jak będzie się wtedy czuł.
Wiedział o tym, że Stanley – jego brat – martwi się o niego. Stan próbował go nakłonić, żeby wziął się w garść. Proponował mu wykłady, namawiał go nawet do wstąpienia do armii izraelskiej. Simons był z pochodzenia Żydem, uważał się jednak za Amerykanina. Nie chciał wyjeżdżać do Izraela. Nie potrafił wziąć się w garść. Mógł tylko żyć z dnia na dzień, jak dotąd.
Nigdy nie potrzebował niczyjej opieki. Po co? Przeciwnie, potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować. Robił to przez całe swoje życie. Opiekował się Lucille, opiekował się swoimi podwładnymi. Nikt nie mógł go wyratować z tego, co czuł, ponieważ to on zawsze ratował innych. Dlatego właśnie mógł pojednać się z Harrym, ale nie potrafił zaprzyjaźnić się z Bruce’m, Harry wpadł w nałóg i przyszedł do niego po ratunek, Bruce natomiast chciał uratować Arta Simonsa, nawracając go na prawdziwą wiarę. Dowodząc operacjami wojskowymi Simons nigdy nie tracił z oczu nadrzędnego celu: przyprowadzić swoich ludzi z powrotem całych i zdrowych. Akcja w Son Tay mogła być wspaniałym ukoronowaniem jego kariery, gdyby tylko w obozie byli jeńcy czekający na ratunek.
I tak naprawdę Bull Simons mógł uratować się tylko wtedy, gdy musiał ratować kogoś innego.
Zdarzyło się to o drugiej w nocy, 2 stycznia 1979 roku. Obudził go telefon.
– Bull Simons? – Głos jakby był znajomy.
– Tak.
– Mówi T. J. Marquez z EDS w Dallas.
Simons szybko skojarzył: EDS, Ross Perot, kampania na rzecz jeńców wojennych, przyjęcie w San Francisco…
– Cześć, Tom – powiedział.
– Przepraszam, że cię obudziłem.
– Nie szkodzi. Co mogę dla ciebie zrobić?
– Mamy dwóch ludzi uwięzionych w Teheranie. Wygląda na to, że nie będziemy mogli ich wyciągnąć przy użyciu środków konwencjonalnych. Czy zechcesz nam pomóc?
Czy zechce?
– Do diabła, tak – odparł Simons. – Kiedy zaczynamy?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ross Perot wyjechał z EDS i skręcił w lewo, w Forest Lane, potem zaś w prawo na Autostradę Centralną. Jechał do hotelu Hiltona na Central i Mockingbird. Miał właśnie poprosić siedmiu ludzi, aby zaryzykowali swoje życie.
Sculley i Coburn sporządzili właściwą listę. Obaj znajdowali się na pierwszych miejscach. Wytypowali jeszcze pięć osób.
Iluż to amerykańskich prezesów korporacji w dwudziestym wieku poprosiło siedmiu swoich pracowników, aby zorganizowali ucieczkę z więzienia? Zapewne żaden.
Podczas tej nocy Coburn i Sculley zadzwonili do pozostałych pięciu, którzy po swoim pospiesznym wyjeździe z Teheranu przebywali z przyjaciółmi i krewnymi rozproszeni po całych Stanach Zjednoczonych. Każdy z nich usłyszał tylko, że Perot chce się z nim zobaczyć dzisiaj w Dallas. Przywykli już do telefonów o północy oraz nagłych wezwań – to był styl pracy Perota – i zgodzili się przyjechać.
Kiedy przybyli do Dallas, starano się trzymać ich z daleka od centrali EDS i skierowano do hotelu Hiltona. Większość z nich powinna już być na miejscu i czekać na Perota.
Zastanawiał się, jaka będzie ich reakcja, gdy powie im, że chce, aby wrócili do Teheranu i uwolnili z więzienia Paula i Billa.
Byli dobrymi, lojalnymi wobec niego ludźmi, ale lojalność wobec pracodawcy zazwyczaj nie oznacza konieczności ryzykowania życia. Niektórzy z nich mogą odnieść wrażenie, że cały ten pomysł ratowania Paula i Billa przy użyciu siły jest szaleństwem. Inni mogą pamiętać o swoich żonach i dzieciach i odmówić dla ich dobra. Byłoby to zupełnie zrozumiałe.
„Nie mam prawa prosić ich o to – pomyślał. – Muszę uważać, żeby nie wywierać na nich żadnego nacisku. Żadnych komiwojażerskich sztuczek, Perot – tylko szczerość. Muszą zrozumieć, że mogą swobodnie powiedzieć: „Nie, szefie.
Dziękuję, niech pan na mnie nie liczy”„. Ilu z nich zgłosi się na ochotnika?
Perot przypuszczał, że jeden z całej piątki.
Gdyby tak się stało, pewnie straciłby kilka dni na zebranie całego zespołu i mogłoby się okazać, że ostatecznie znaleźliby się w nim ludzie, którzy nie znają Teheranu.
A co będzie, jeżeli nikt się nie zgłosi?
Zjechał na parking Hiltona i wyłączył silnik.
* * *
Jay Coburn rozejrzał się wokoło. Oprócz niego znajdowało się w pokoju jeszcze czterech mężczyzn: Pat Sculley, Glenn Jackson, Ralph Boulware i Joe Poche. Dwóch kolejnych było w drodze: Jim Schwebach jechał z Eau Claire w Wisconsin, a Ron Davis z Columbus w stanie Ohio.
To na pewno nie jest „Parszywa Dwunastka”.
W garniturach, białych koszulach, stonowanych krawatach, krótko ostrzyżeni, gładko ogoleni i dobrze odżywieni, wyglądali na tych, kim byli w istocie: zwyczajnych amerykańskich pracowników szczebla kierowniczego. Trudno było sobie wyobrazić ich jako oddział najemników.
Coburn i Sculley sporządzili osobne listy, ale nazwiska tych pięciu mężczyzn znalazły się na obu. Każdy z nich pracował w Teheranie, większość była w zespole ewakuacyjnym Coburna. Każdy mógł się wykazać doświadczeniem wojskowym bądź jakąś istotną dla operacji umiejętnością. Każdemu z nich Coburn ufał bez reszty.
W czasie kiedy Sculley telefonował do nich wczesnym rankiem tego dnia, Coburn sięgnął do akt personalnych i założył wszystkim teczki. Zgromadził tam, takie dane jak: wiek, wzrost, waga, stan cywilny oraz znajomość Teheranu. Kiedy przyjechali do Dallas, każdy wypełnił następną ankietę, dotyczącą doświadczenia wojskowego, ukończonych szkół wojskowych, przebytych szkoleń strzeleckich i innych specjalnych umiejętności. Teczki te były przeznaczone dla pułkownika Simonsa, który podążał z Red Bay. Ale przed jego przybyciem Perot musiał zadać tym ludziom pytanie, czy w ogóle mają zamiar zgłosić się na ochotnika.
Na spotkanie z Perotem Coburn wynajął trzy sąsiadujące ze sobą pokoje. Tylko środkowy pokój miał być wykorzystany – pokoje po obu stronach zostały wynajęte, aby uniknąć podsłuchu.
Przypominało to film o melodramatycznej, sensacyjnej fabule.
Coburn przyglądał się pozostałym mężczyznom, zastanawiając się, o czym myślą. Jeszcze nie mówił im, o co chodzi, ale pewnie już się tego sami domyślili. Nie mógł zorientować się, o czym myśli Joe Poche. Nikt nigdy nie był w stanie tego dokonać. Niski, spokojny, trzydziestodwuletni Poche doskonale kontrolował swoje emocje. Mówił zawsze cicho i spokojnie, jego twarz zazwyczaj pozbawiona była wyrazu. Przez sześć lat służył w wojsku i brał udział w walkach w Wietnamie jako dowódca baterii haubic. Strzelał zadowalająco prawie z każdej broni palnej, jaka znajdowała się w armii, a w Wietnamie dla zabicia czasu trenował strzelanie z pistoletu kał. 0. 45. Jako pracownik EDS spędził w Teheranie dwa lata. Początkowo projektował system rejestracji – program komputerowy zawierający nazwiska osób, którym przysługiwały zasiłki na opiekę zdrowotną. Później został programistą odpowiedzialnym za wprowadzenie zbiorów danych, które tworzyły bazę całego systemu. Coburn znał go jako człowieka rozważnego, myślącego logicznie, który nie zgodzi się na udział w żadnym planie czy przedsięwzięciu dopóty, dopóki nie przeanalizuje go dokładnie i nie przemyśli powoli i starannie wszystkich jego konsekwencji. Poczucie humoru i intuicja nie stanowiły jego silnej strony, były nią natomiast: myślenie i cierpliwość.
Ralph Boulware, jeden z dwóch czarnych mężczyzn na liście, był o całe pięć cali wyższy od Pochego. Miał pucołowatą twarz, małe, rozbiegane oczy i mówił bardzo szybko. Sześć lat spędził w lotnictwie jako technik, zajmując się zespolonymi komputerami pokładowymi i radarowymi systemami bombowców. W Teheranie był zaledwie dziewięć miesięcy. Zaczął tam jako kierownik przygotowania danych i szybko otrzymał awans na stanowisko kierownika centrum. Coburn znał go dobrze i bardzo lubił. W Teheranie popijali razem. Ich dzieci bawiły się wspólnie, a żony zaprzyjaźniły ze sobą. Boulware kochał swoją rodzinę, kochał swoich przyjaciół, kochał swoją pracę, kochał swoje życie. Cieszył się życiem bardziej niż ktokolwiek, kto Coburnowi przychodził na myśl, może z wyjątkiem Rossa Perota. Boulware był również wyjątkowo niezależnie myślącym facetem. Nigdy nie miał najmniejszego problemu z wypowiadaniem tego, co myśli. Podobnie, jak wielu czarnych, którym powiodło się w życiu, był nieco przewrażliwiony i lubił podkreślać, że nie pozwoli sobą komenderować. W Teheranie, podczas święta Ashura, kiedy ostro grał w pokera z Coburnem i Paulem, wszyscy dla bezpieczeństwa nocowali w gmachu, tak jak poprzednio uzgodniono. Wszyscy – poza Boulwarem. Nie było żadnej dyskusji, żadnych oświadczeń – Boulware po prostu poszedł do domu. Kilka dni później uznał, że praca, którą wykonuje w Teheranie, nie rekompensuje podejmowanego przezeń ryzyka i powrócił do Stanów. Nie należał do ludzi, którzy biegną wraz ze stadem tylko dlatego, że stado biegnie. Skoro uznał, że stado podąża w złym kierunku, opuszczał je. Był największym sceptykiem spośród wszystkich członków grupy zebranych w Hiltonie. Jeżeli ktokolwiek z nich miał wyszydzić pomysł odbicia więźniów, to tym kimś mógł się okazać właśnie Boulware.
Glenn Jackson najmniej z nich wszystkich wyglądał na najemnika. Łagodny, w okularach, nie miał doświadczenia wojskowego, ale był zapalonym myśliwym i świetnym strzelcem. Dobrze znał Teheran, pracował tam bowiem dla Bell Helicopter oraz dla EDS. „Jackson jest zbyt prostolinijnym, szczerym i uczciwym gościem – pomyślał Coburn – żeby go sobie wyobrazić działającego podstępem i przemocą, czego może wymagać odbicie więźniów”. Był baptystą, pozostali – katolikami poza Pochem, który nie zadeklarował żadnego wyznania. Baptyści znani byli z tego, że grzmocili raczej Biblią w pulpit, niż pięścią w zęby. Coburn zastanawiał się, jak Jackson da sobie radę.
Te same wątpliwości miał w stosunku do Pata Sculleya. Sculley miał dobrą opinię wojskową – służył pięć lat i pod koniec w stopniu kapitana został instruktorem komandosów. Nie miał jednak doświadczenia bojowego. Agresywny w interesach, był jednym z inteligentniejszych i bardziej rzutkich przedstawicieli młodej kadry kierowniczej EDS. Podobnie jak Coburn, Sculley był niepoprawnym optymistą, o ile jednak sposób bycia Coburna utemperowała wojna, o tyle Sculley pozostał młodzieńczo naiwny. „Gdy zacznie robić się gorąco – zastanawiał się Coburn – czy Sculley okaże się wystarczająco twardy, aby sobie poradzić?”
Z dwóch ludzi, którzy jeszcze nie przybyli, jeden nadawał się do uwalniania więźniów w najwyższym stopniu, drugi zaś – chyba w najmniejszym.
Jim Schwebach wiedział o walce więcej, niż Coburn o komputerach. Spędził w wojsku jedenaście lat, służył w 5 Grupie Sił Specjalnych w Wietnamie, prowadząc ten sam rodzaj działań komandoskich, w których specjalizował się Bull Simons (tajne operacje za liniami nieprzyjaciela). Miał nawet więcej odznaczeń od Coburna. Ponieważ spędził w wojsku tak wiele czasu, mimo swoich trzydziestu pięciu lat zajmował wciąż dosyć niskie stanowisko. Kiedy wyjechał do Teheranu, był inżynierem systemów szkoleniowych, Coburn jednak, widząc, że jest człowiekiem dojrzałym, na którym można polegać, zrobił go na czas ewakuacji szefem grupy. Przy wzroście zaledwie pięć stóp i sześć cali Schwebach w sposób charakterystyczny dla wielu niskich ludzi chodził wyprostowany, z lekko zadartym podbródkiem i odznaczał się nieposkromioną bojowością, która dla najmniejszego chłopaka w całej klasie bywa jedynym środkiem obrony. Bez względu na rezultat, Schwebach zawsze pozostanie na pierwszej linii, rwąc się do walki i kombinując, jakby tu dołożyć jeszcze raz. Coburn podziwiał go za to, że powodowany najgłębiej pojmowanym patriotyzmem, zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie. „W czasie walki – pomyślał Coburn – Schwebach byłby ostatnim facetem, którego chciałbym wziąć do niewoli. Na miejscu nieprzyjaciela, wolałbym tego małego drania zabić na miejscu. Inaczej ani chybi narobiłby kłopotów”.
Mimo wszystko, zadziorność Schwebacha nie rzucała się w oczy. Wyglądał bardzo zwyczajnie, tak że na dobrą sprawę prawie się go nie zauważało. W Teheranie mieszkał najdalej ze wszystkich na południe, w dzielnicy, w której nie spotykało się innych Amerykanów. Mimo to, często chodził ulicami ubrany w swoją wytartą bluzę wojskową, niebieskie dżinsy i włóczkową czapkę, nie zaczepiany przez nikogo. Potrafił zmieszać się z tłumem składającym się z dwóch osób – była to umiejętność, która może być użyteczna przy uwalnianiu więźniów.
Drugim nieobecnym z listy był Ron Davis. Najmłodszy z nich wszystkich, miał trzydzieści lat, był synem biednego, czarnego agenta ubezpieczeniowego i zrobił szybką karierę w białym światku korporacyjnej Ameryki. Niewielu spośród tych, którzy podobnie jak on zaczynali od produkcji, osiągnęło szczeble kierownicze w pionie obsługi klientów. Perot był z Davisa szczególnie dumny: „Kariera Rona przypomina start rakiety księżycowej” – mawiał. Podczas półtorarocznego pobytu w Teheranie, kiedy pracował pod kierunkiem Keane’a Taylora, nie w ramach kontraktu ministerstwa, lecz przy mniejszym, odrębnym przedsięwzięciu skomputeryzowania, należącego do szacha Banku Omran, Davis nauczył się dobrze farsi. Był wesoły, nonszalancki, zawsze trzymały się go dowcipy. Stanowił jakby młodzieńczą wersję Richarda Pryora, lecz bez jego demonstracyjnego chamstwa. Coburn uważał go za najbardziej szczerego człowieka na liście. Davis bez trudu umiał się otworzyć i mówić o swoich uczuciach czy życiu osobistym.
Z tego też powodu Coburn obawiał się, że jest także najmniej odporny. Z drugiej strony jednak ta zdolność mówienia innym ludziom prawdy o samym sobie mogła być oznaką dużej wewnętrznej siły i pewności siebie.
Bez względu na to, jak wyglądała prawda o emocjonalnej odporności Davisa, fizycznie był twardy jak skała. Nie miał wprawdzie doświadczenia wojskowego, ale za to posiadał czarny pas w karate. Pewnego razu w Teheranie zaatakowało go trzech mężczyzn usiłując obrabować. W ciągu paru sekund rozłożył ich wszystkich. Karate Davisa, podobnie jak zdolność niezwracania na siebie uwagi Schwebacha, mogło przydać się.