Podobnie jak Coburn, wszyscy zebrani w pokoju hotelowym byli po trzydziestce.
Wszyscy byli żonaci.
I wszyscy mieli dzieci.
Drzwi otworzyły się i wszedł Perot.
Ściskał im ręce mówiąc: „Jak się masz?” i „Cieszę się, że cię widzę!” – w taki sposób, jakby się rzeczywiście cieszył. Wspominał imiona ich żon i dzieci. „Ma podejście do ludzi” – pomyślał Coburn.
– Schwebach i Davis jeszcze nie przyjechali – poinformował Coburn.
– W porządku – odparł Perot siadając. – Zobaczę się z nimi później. Jak tylko przyjadą, przyślij ich do mojego biura.
Milczał przez chwilę.
– Powiem im dokładnie to samo, co mam zamiar powiedzieć wam. Znowu umilkł, jakby zbierając myśli. Potem zmarszczył brwi i zmierzył ich twardym spojrzeniem.
– Potrzebuję ochotników do realizacji przedsięwzięcia, które może wiązać się z narażeniem życia. Na razie nie mogę powiedzieć wam, o co chodzi, choć zapewne możecie się tego domyślać. Chcę, żebyście przez pięć albo dziesięć minut – nie więcej – przemyśleli to, a potem wrócili pojedynczo i porozmawiali ze mną. Przemyślcie to dobrze. Jeżeli uznacie, z jakiegokolwiek bądź powodu, że nie chcecie się w to mieszać, powiedzcie mi. Nikt poza mną o tym się nie dowie.
Jeżeli zdecydujecie zgłosić się, powiem wam więcej. A teraz idźcie i pomyślcie. Wszyscy wstali i kolejno, jeden po drugim, wyszli z pokoju.
* * *
Mogłem się zabić na Autostradzie Centralnej – pomyślał Joe Poche. Doskonale wiedział, co to było za niebezpieczne przedsięwzięcie: mieli wydostać Billa i Paula z więzienia.
Podejrzewał to już od wpół do trzeciej rano, kiedy w domu teściowej w San Antonio obudził go telefon Pata Sculleya. Sculley, najbardziej nieudolny kłamca na świecie, powiedział: „Ross prosił, żebym zadzwonił do ciebie. Chce, żebyś był rano w Dallas i zaczął pracę nad badaniami w Europie”.
– Do diabła, Pat – odpowiedział Poche. – Dzwonisz do mnie o wpół do trzeciej rano, żeby mi powiedzieć, że Ross chce, żebym pracował nad badaniami w Europie?
– To dość ważne. Musimy wiedzieć, kiedy możesz tu być.
„OK – pomyślał z rezygnacją Poche – pewnie to coś takiego, o czym nie może mówić przez telefon”.
– Mam pierwszy samolot chyba około szóstej albo siódmej rano.
– Wspaniale.
Poche zarezerwował telefonicznie miejsce w samolocie i wrócił do łóżka. Kiedy nastawiał budzik na piątą rano, powiedział żonie:
– Nie wiem, o co tu chodzi, ale bardzo bym chciał, żeby choć raz ktoś był ze mną szczery.
W gruncie rzeczy domyślał się, w czym rzecz, i jego podejrzenia potwierdziły się jeszcze tego samego dnia, kiedy Ralph Boulware spotkał go na dworcu autobusowym przy Goit Road i zamiast do EDS, zawiózł go do hotelu, odmawiając po drodze jakichkolwiek wyjaśnień.
Poche lubił przemyśleć wszystko dokładnie i miał dużo czasu, aby rozważyć pomysł odbicia Paula i Billa z więzienia. Sprawił mu on przyjemność, cholerną przyjemność. Przypominały mu się dawne czasy, kiedy w całym EDS zatrudnionych było zaledwie trzy tysiące osób i kiedy rozmawiali o wyznaniu „Wiary”. Było to ich słowo, obejmujące całe mnóstwo postaw i przekonań co do tego, jak firma powinna postępować z pracownikami. Ostatecznie wszystko sprowadzało się wtedy do jednego: EDS dbało o swoich ludzi. Dopóki pracujesz dla firmy z maksymalnym wysiłkiem, dopóty znajdziesz w niej oparcie na dobre i na złe: kiedy chorujesz, gdy masz osobiste albo rodzinne kłopoty, kiedy wpakujesz się w jakiekolwiek tarapaty… Zupełnie jak w rodzinie. Poche, chociaż o tym nie mówił, dobrze czuł się w tym układzie. W ogóle niewiele mówił o swoich uczuciach.
EDS zmieniło się od tamtych dni. Kiedy pracuje tu dziesięć, zamiast trzech tysięcy osób, atmosfera rodzinna nie może być tak silna. Nikt już nie mówił o wyznaniu „Wiary”. Ale ona wciąż była, dowodziło tego choćby to spotkanie. I mimo iż jego twarz jak zwykle nic nie wyrażała, Joe Poche był zadowolony. Oczywiście, że pojadą tam i wyciągną przyjaciół z mamra. Pochemu wystarczało do szczęścia tylko to, że mógł brać w tym udział.
* * *
Wbrew oczekiwaniom Coburna, Ralph Boulware wcale nie wyszydził pomysłu oswobodzenia Paula i Billa. Sceptyczny, niezależny w poglądach Boulware zapalił się do tego, jak wszyscy.
On również domyślił się, o co chodzi i podobnie jak Pochemu, dopomógł mu w tym fakt, że Sculley zupełnie nie potrafił kłamać w przekonywający sposób. Boulware przebywał wraz z rodziną u przyjaciół w Dallas. W Nowy Rok obijał się właściwie bez celu i żona zapytała go, dlaczego nie poszedł do biura. Odpowiedział, że nie ma tam nic do roboty. Nie dała się jednak na to nabrać. Mary Boulware była jedyną osobą na świecie, która mogła zmusić Ralpha do czegokolwiek. Ostatecznie poszedł więc do biura. Tam natknął się na Sculleya.
– Co się stało? – spytał Boulware.
– Och, nic specjalnego – odparł Sculley.
– Co robisz?
– Przede wszystkim załatwiam rezerwacje biletów lotniczych. Sculley sprawiał dość dziwne wrażenie, Boulware znał go dobrze – w Teheranie jeździli razem rano do pracy – i instynktownie wyczuł, że Sculley nie mówi prawdy.
– Coś jest nie tak – rzekł Boulware. – Co się dzieje?
– Nic się nie dzieje, Ralph!
– Jak wygląda sprawa Paula i Billa?
– Wykorzystują wszystkie kanały, żeby ich wyciągnąć. Kaucja wynosi trzynaście milionów dolarów i musimy dostarczyć te pieniądze…
– Chrzanisz. Tam się rozleciał cały system państwowy i prawny. Nie ma już żadnych kanałów. Co macie zamiar zrobić?
– Słuchaj, nie łam tym sobie głowy.
– Czyż nie macie zamiaru spróbować ich stamtąd wyciągnąć? Sculley nie odpowiedział.
– Słuchaj, możecie na mnie liczyć – powiedział Boulware.
– Co chcesz przez to powiedzieć – „na mnie liczyć”?
– Przecież to oczywiste, że coś zamierzacie. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nie bawmy się w ciuciubabkę. Po prostu możecie na mnie liczyć.
– OK.
To była dla niego prosta decyzja. Paul i Bill byli jego przyjaciółmi i równie dobrze to Boulware mógł teraz tkwić w mamrze. A wtedy spodziewałby się, że przyjaciele przybędą wyciągnąć go stamtąd.
Był jeszcze jeden powód. Boulware cholernie lubił Pata Sculleya. Do diabła, wręcz go k o c h a ł. Był również bardzo wobec niego opiekuńczy. Według Boulware’a, Sculley na dobrą sprawę nie orientował się, że cały ten świat pełen jest zepsucia, zbrodni i grzechu. Widział to, co chciał widzieć – kurę w każdym garnku. „Chevroleta” przed każdym domem, świat dobrych mamuś i szarlotkę. Jeżeli Sculley miał brać udział w oswobodzeniu więźniów, to Boulware będzie musiał nim zaopiekować się. Może to dość dziwne uczucie, jeżeli wziąć pod uwagę, że dotyczyło człowieka mniej więcej w jego wieku, ale tak właśnie sprawy się miały. Boulware rozmyślał o tym przez cały Nowy Rok i wciąż czuł to samo. Dlatego też wrócił do pokoju hotelowego i powiedział Perotowi te same słowa, co Sculleyowi:
Może pan na mnie liczyć.
* * *
Glenn Jackson nie bał się umrzeć.
Wiedział, co go czeka po śmierci, i nie obawiał się. Jeśli Pan zechce przywołać go do domu swego – cóż, jest gotów.
Niemniej jednak niepokoił się o los swojej rodziny. Dopiero co została ewakuowana z Iranu i przebywała obecnie u jego matki we wschodnim Teksasie. Nie miał jeszcze czasu, aby rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem. Jeżeli zaangażuje się w tę sprawę, nie zdoła zwolnić się na trochę dla uporządkowania spraw rodzinnych, wszystko spadnie na Carolyn. Będzie musiała sama odbudować życie całej rodziny w Stanach. Będzie musiała znaleźć dom, załatwić szkołę dla Cheryl, Cindy i Glenna juniora, kupić albo wypożyczyć meble…
Samodzielność nie stanowiła silnej strony Carolyn. Wszystko to nie przyjdzie jej łatwo.
Poza tym, była już na niego wściekła. Tego ranka przyjechała z nim do Dallas, ale Sculley powiedział mu, żeby odesłał ją do domu. Nie pozwolono jej zamieszkać w Hiltonie razem z mężem. To ją rozzłościło.
Ale Paul i Bill również mieli rodziny.
„Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Tak mówiła Biblia, i to dwukrotnie: Księga Kapłańska rozdział 19, wers 18 i Ewangelia według św. Mateusza, rozdział 19, wers 19.
„Gdybym to ja siedział w więzieniu w Teheranie – pomyślał Jackson – z pewnością miłowałbym kogoś, kto by coś dla mnie uczynił”.
Dlatego też zgłosił się.
* * *
Sculley dokonał wyboru parę dni wcześniej.
Zanim Perot zaczął mówić o udzieleniu pomocy, Sculley już przeprowadził dyskusję na ten temat. Po raz pierwszy sprawa wypłynęła nazajutrz po aresztowaniu Paula i Billa, tego dnia, kiedy Sculley odleciał z Teheranu razem z Joem Pochem i Jimem Schwebachem. Sculley czuł się przygnębiony tym, że zostawiali Paula i Billa, tym bardziej że Teheran w ciągu ostatnich kilku dni stał się miastem niezwykle niebezpiecznym. W dzień Bożego Narodzenia dwóch Afganów, przyłapanych na kradzieży na bazarze, natychmiast powiesili, a próbującemu przepchać się bez kolejki do stacji benzynowej taksówkarzowi, żołnierz wpakował kulę w łeb. A co, jak już zaczną, będą wyprawiać z Amerykanami? Wolał o tym nie myśleć.
W samolocie Sculley siedział obok Jima Schwebacha. Obaj doszli do wniosku, że życie Paula i Billa jest w niebezpieczeństwie. Schwebach, który miał doświadczenie w tajnych, komandoskich akcjach, przyznał mu rację w tym, że kilku zdecydowanych na wszystko Amerykanów mogłoby uwolnić dwóch ludzi z irańskiego więzienia.
* * *
Sculley poczuł się więc przyjemnie zaskoczony, kiedy trzy dni później Perot powiedział: – Myślałem o tym samym.
Sculley wpisał swoje nazwisko na listę.
Nie potrzebował czasu, aby to przemyśleć. Zgłosił się.
Sculley wpisał na listę również Coburna, nie mówiąc mu o tym.
Aż do tej chwili beztroski, żyjący z dnia na dzień Coburn, nawet nie pomyślał o tym, że również mógłby zostać włączony do zespołu. Ale Sculley miał rację – Coburn chciał jechać.
„Lizie to się nie spodoba” – pomyślał.
Westchnął. Ostatnimi czasy jego żonie nie podobało się wiele rzeczy. „Czepia się” – pomyślał. Nie podobało się jej, kiedy był w wojsku, nie podobały się jego zainteresowania, które go jej zabierały, nie podobało jej się, że pracuje dla szefa, który bez wahania dzwonił do niego o każdej porze dnia i nocy, aby zlecić mu jakieś specjalne zadanie.
Nigdy nie żył w taki sposób, w jaki by sobie tego życzyła, i pewnie było już za późno, aby zaczynać wszystko od nowa. Jeżeli teraz pojedzie do Teheranu, żeby ratować Paula i Billa, Liza może go z tego powodu znienawidzi. Ale jeżeli tego nie zrobi, najprawdopodobniej znienawidzi za to sam siebie.
„Przepraszam, Lizo” – pomyślał. Znowu zaczyna się.
* * *
Jim Schwebach przybył późnym popołudniem i usłyszał od Perota to samo. Schwebach miał niezwykle rozwinięte poczucie obowiązku. Swego czasu chciał zostać księdzem, ale dwa lata w seminarium zniechęciło go do zorganizowanych form religijności. Spędził jedenaście lat w wojsku i zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie, powodowany również tym samym poczuciem obowiązku. W Azji widział wielu ludzi, którzy wykonywali swoje obowiązki źle, i wiedział, że on swoje spełniał dobrze. „Jeżeli wycofam się z tego – pomyślał – ktoś inny przyjdzie na moje miejsce i na pewno spaprze robotę. W rezultacie, ktoś może stracić rękę, nogę albo i życie. Zostałem wyszkolony i jestem w tym dobry. A poza tym jestem im to winien”.
O uwolnieniu Paula i Billego myślał właściwie tak samo. Był jedynym członkiem proponowanego składu, który robił już coś takiego. Potrzebowali go.
A poza tym lubił to. Miał żyłkę do walki. Być może z powodu swojego niskiego wzrostu. Walka była jego powołaniem, czuł wtedy, że żyje. Zgłosił się bez wahania.
Nie mógł doczekać się, kiedy zaczną.
* * *
Ron Davis, drugi czarny na liście i jednocześnie najmłodszy z nich wszystkich, wahał się.
Przybył do Dallas wczesnym wieczorem i natychmiast przywieziono go do centrali EDS na Forest Lane. Nigdy dotąd nie zetknął się z Perotem, ale rozmawiał z nim przez telefon z Teheranu podczas ewakuacji. Przez kilka dni utrzymywali wtedy łączność telefoniczną między Teheranem i Dallas przez całą dobę. Ktoś musiał spać w Teheranie ze słuchawką przy uchu i obowiązek ten często spadał na Davisa. Pewnego razu sam Perot podszedł do telefonu.
– Ron, wiem, że macie tam paskudną sytuację i w pełni doceniamy, że tam jesteś. Czy mógłbym teraz coś dla ciebie zrobić?
Davis był zaskoczony. Robił to samo, co jego przyjaciele i nie oczekiwał jakichś specjalnych podziękowań. Miał jednak jedno szczególne zmartwienie.
– Moja żona jest w ciąży – powiedział Perotowi. – Gdybym mógł pana prosić, żeby ktoś do niej zadzwonił i powiedział, że u mnie wszystko jest w porządku i będę w domu najszybciej, jak to możliwe. Byłbym panu bardzo zobowiązany. Davis z zaskoczeniem dowiedział się później od Marvy, że Perot nie polecił nikomu, aby do niej zadzwonił – zatelefonował sam.
Teraz, przy pierwszym spotkaniu z Perotem, Davis ponownie był pod jego wrażeniem. Perot serdecznie uścisnął mu rękę i powiedział: – Cześć, Ron, jak się masz? – zupełnie jakby przyjaźnili się od lat.
Mimo to jednak, słuchając przemowy Perota o „zagrożeniu życia”, Davis miał wątpliwości. Chciał wiedzieć coś więcej o operacji ratunkowej. Z radością dopomógłby Paulowi i Billowi, ale chciał mieć pewność, że cała akcja będzie dobrze, profesjonalnie zorganizowana.
* * *
Perot powiedział mu o Bullu Simonsie i to przeważyło szalę. Perot by z nich po prostu dumny.
Zgłosili się wszyscy, co do jednego.
Siedział w swoim biurze. Na zewnątrz było ciemno. Czekał na Simonsa. Uśmiechnięty Jay Coburn, chłopięcy Pat Sculley, Joe Poche – człowiek z żelaza, Ralph Boulware – wysoki, czarny i sceptyczny, łagodny Glenn Jackson, zabijaka Jim Schwebach, zgrywus Ron Davis.
Co do jednego!
Był z nich dumny i jednocześnie wdzięczny, ciężar bowiem, który brali na swoje barki, bardziej należał do niego, niż do nich.
Pod każdym względem był to udany dzień. Simons natychmiast zgodził się przyjechać i pomóc. Paul Walker, pracownik służby bezpieczeństwa EDS, który przypadkowo służył z Simonsem w Laosie, w środku nocy wskoczył do samolotu i poleciał do Red Bay, żeby zaopiekować się świniami i psami Simonsa. I siedmiu młodych kierowników, którzy natychmiast rzucili wszystko i zgodzili się polecieć do Iranu, aby uwolnić kolegów z więzienia.
Teraz byli za hallem w sali konferencyjnej EDS i czekali na Simonsa, który przyjechał już do Hiltona i poszedł z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem na obiad.
Perot myślał o Staufferze. Ten czterdziestoletni ekonomista, krępy, w okularach, był jego prawą ręką. Doskonale przypominał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy rozmawiał ze Staufferem. Merv, podówczas absolwent jakiegoś college’u z Kansas, ubrany w tanią marynarkę i spodnie wyglądał jak chłopak prosto z farmy. A do tego nosił białe skarpetki.
W rozmowie Perot możliwie najłagodniej wytłumaczył mu, że białe skarpetki nie są właściwym szczegółem garderoby podczas urzędowego spotkania.
Ale skarpetki były jedynym błędem Stauffera. Wywarł na Perocie wrażenie człowieka sprytnego, twardego, dobrze zorganizowanego i przywykłego do ciężkiej pracy.