Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 2 стр.


Zostali więc i czekali, aż sytuacja poprawi się – lub pogorszy.

Rozmyślania Coburna przerwało pukanie do drzwi. Wszedł Majid. Był to niski, krępy mężczyzna z bujnym wąsem, około pięćdziesiątki. Majid był niegdyś bogaty. Jego plemię posiadało dużo ziemi, ale straciło wszystko na skutek reformy rolnej w latach sześćdziesiątych. Obecnie Majid był zastępcą Coburna do spraw administracyjnych i użerał się z irańską biurokracją. Mówił płynnie po angielsku i był wyjątkowo zaradny. Coburn bardzo go lubił; kiedy przyjechał do Iranu z rodziną, Majid bardzo im pomógł.

– Wejdź – powiedział Coburn. – Siadaj. Co cię gnębi?

– Chodzi o Farę.

Coburn kiwnął głową. Fara, córka Majida, pracowała razem z ojcem. Do jej obowiązków należało pilnowanie, żeby wszyscy Amerykanie zatrudnieni w firmie mieli zawsze ważne wizy i zezwolenia na pobyt.

– Jakieś kłopoty? – zagadnął Coburn.

– Policja kazała jej wyjąć z akt dwa amerykańskie paszporty i nie mówić o tym nikomu.

Coburn zmarszczył brwi.

– Konkretnie, czyje paszporty?

– Paula Chiapparone’a i Billa Gaylorda.

Paul był szefem Coburna, kierownikiem oddziału irańskiego korporacji EDS. Bill był jego zastępcą i kierował największym przedsięwzięciem EDS, kontraktem z Ministerstwem Zdrowia.

– Co, u diabła, tu się dzieje?! – zdumiał się Coburn.

– Farze grozi wielkie niebezpieczeństwo – oświadczył Majid. – Kazano jej nikomu o tym nie mówić. Przyszła do mnie po radę. Oczywiście, powiedziałem ci, ale obawiam się, że Fara będzie miała poważne kłopoty.

– Czekaj, zacznijmy od początku – zaproponował Coburn. – Jak to się stało?

– Dziś rano miała telefon z policji, z wydziału wiz pobytowych, z sekcji amerykańskiej. Kazali jej przyjść do biura. Powiedzieli, że chodzi o Jamesa Nyfelera. Myślała, że to zwykła formalność. Przyjechała o wpół do dwunastej i zgłosiła się do kierownika sekcji amerykańskiej. Najpierw poprosił ją o paszport i zezwolenie na pobyt pana Nyfelera. Wyjaśniła mu, że pana Nyfelera nie ma już w Iranie. Potem zapytał o Paula Buchę. Powiedziała, że pana Buchy również nie ma w kraju.

– Naprawdę?

– Tak.

„Bucha b y ł w Iranie, ale Fara mogła o tym nie wiedzieć” – pomyślał Coburn. Bucha miał zezwolenie na pobyt stały, wyjechał i natychmiast wrócił. Nazajutrz miał lecieć do Paryża.

Majid mówił dalej:

– Urzędnik powiedział wtedy: „Zakładam, że pozostali dwaj też wyjechali”? Fara zobaczyła u niego na biurku cztery teczki i zapytała, o jakich dwóch chodzi. Odpowiedział, że o pana Chiapparone’a i pana Gaylorda. Wyjaśniła, że właśnie tego ranka odebrała zezwolenie na pobyt pana Gaylorda. Urzędnik kazał jej przynieść paszporty i zezwolenia na pobyt panów Gaylorda i Chiapparone’a. Miała to zrobić po cichu, żeby nie wywoływać podejrzeń.

– Co mu odpowiedziała? – zapytał Coburn.

– Że nie może dzisiaj przynieść paszportów. Kazał jej zgłosić się z dokumentami jutro rano. Powiedział, że jest za to osobiście odpowiedzialna i przekazał jej te instrukcje przy świadkach.

– To nie ma sensu – stwierdził Coburn.

– Jeśli dowiedzą się, że Fara ich nie posłuchała…

– Pomyślimy, jak ją zabezpieczyć – przerwał Coburn. Zastanawiał się, czy Amerykanie mają obowiązek okazywać paszporty na żądanie. On sam pokazywał paszport, kiedy miał drobny wypadek samochodowy, ale później dowiedział się, że nie musiał tego robić.

– Nie powiedzieli, po co im potrzebne te paszporty?

– Nie.

Bucha i Nyfeler byli poprzednikami Chiapparone’a i Gaylorda. Czy to było wytłumaczenie? Coburn nie miał pojęcia. Wstał.

– Przede wszystkim musimy zdecydować, co Fara ma powiedzieć na policji jutro rano – oznajmił. – Pomówię z Paulem Chiapparone i zaraz wracam.

* * *

Paul Chiapparone siedział w swoim gabinecie na parterze. On także miał biurko, parkiet i portret szacha na ścianie, i również był głęboko zatroskany.

Paul był to trzydziestodziewięcioletni mężczyzna średniego wzrostu, z lekką nadwagą – lubił bowiem dobrze zjeść. Ze swoją oliwkową cerą i gęstymi czarnymi włosami wyglądał jak typowy Włoch. Jego praca polegała na stworzeniu sprawnego, nowoczesnego systemu ubezpieczeń społecznych w prymitywnym kraju. Nie było to łatwe.

Na początku lat siedemdziesiątych Iran miał podstawowy system ubezpieczeń społecznych. System ten nie zapewniał jednak sprawnego potrącania składek i stwarzał tak duże możliwości defraudacji, że jeden człowiek mógł kilkakrotnie pobierać zasiłek na tę samą chorobę. Kiedy szach postanowił wydać część swoich dochodów z nafty, wynoszących dwadzieścia miliardów dolarów rocznie, by stworzyć państwo dobrobytu, EDS otrzymała kontrakt. EDS kierowała już programem służby zdrowia i opieki społecznej w kilku stanach USA, ale w Iranie trzeba było zaczynać od zera. Musieli wydrukować książki ubezpieczeniowe dla trzydziestu dwóch milionów Irańczyków, zorganizować potrącanie składek z poborów oraz przyznawanie zasiłków. Cały ten system, kierowany przez komputery, stanowił specjalność EDS.

Paul doszedł do wniosku, że różnica pomiędzy zainstalowaniem systemu przetwarzania danych w Stanach a zrobieniem tego w Iranie była taka sama, jak pomiędzy podgrzaniem zupy z puszki a przygotowaniem jej z naturalnych produktów. Często było to denerwujące. Irańczycy nie mieli rzutkości amerykańskich biznesmenów i z reguły sami stwarzali problemy zamiast je rozwiązywać. W centrali EDS w Dallas, w Teksasie, ludzie nie tylko dokonywali rzeczy niemożliwych, ale wszystko musiało być zrobione „na wczoraj”. Tutaj, w Iranie, wszystko było niemożliwe i każdą sprawę odkładano do jutra. Fardah – tłumaczone jako „jutro” – w praktyce oznaczało: „kiedyś w przyszłości”.

Paul znał tylko jedną metodę pokonywania trudności: ciężką pracę i determinację. Nie był geniuszem. W dzieciństwie nauka przychodziła mu ciężko, ale gdy jego ojciec, Włoch, z typową dla imigrantów wiarą w wykształcenie wypchnął go na studia, Paul ukończył je z dobrymi wynikami. Późniejszą karierę zawdzięczał wyłącznie swemu uporowi. Pamiętał jeszcze początki działalności EDS w Stanach w latach sześćdziesiątych, kiedy każdy nowy kontrakt mógł zadecydować o sukcesie lub porażce. Z jego pomocą EDS zdobyła powodzenie i stała się jedną z najbardziej dynamicznych firm na świecie. Paul był pewien, że operacja irańska również zakończy się sukcesem, zwłaszcza kiedy Jay Coburn, prowadzący program rekrutacyjno – szkoleniowy, dostarczy więcej Irańczyków na kierownicze stanowiska.

Mylił się jednak całkowicie i dopiero teraz zaczynał rozumieć dlaczego.

Kiedy w sierpniu 1977 roku przyjechał z rodziną do Iranu, petrodolarowa koniunktura już się skończyła. Rząd cierpiał na brak funduszów. Tego roku ustawa przeciw inflacji zwiększyła liczbę bezrobotnych, a właśnie wtedy na skutek nieurodzaju do miast zaczęło napływać coraz więcej głodujących wieśniaków. Despotyczną władzę szacha osłabiła polityka amerykańskiego prezydenta Jimmy’ego Cartera, głoszącego ochronę praw człowieka. Nadszedł czas politycznych niepokojów.

Z początku Paul nie interesował się zbytnio polityką lokalną. Wiedział o głosach niezadowolenia, ale głosy takie odzywały się niemal w każdym kraju na świecie, szach zaś z pozoru mocno dzierżył ster władzy. Paul, podobnie jak reszta świata, nie docenił znaczenia tego, co wydarzyło się w pierwszej połowie 1978 roku.

Siódmego stycznia gazeta „Etelaat” opublikowała ordynarną napaść na wygnanego ajatollacha nazwiskiem Chomeini, oskarżając go między innymi o homoseksualizm. Następnego dnia w leżącym osiemdziesiąt mil od Teheranu mieście Qom, głównym ośrodku nauczania religijnego w kraju, rozwścieczeni studenci teologii na znak protestu rozpoczęli strajk okupacyjny, który policja i wojsko krwawo stłumiły. Podczas dwudniowych zamieszek zginęło siedemdziesięciu ludzi. Po czterdziestu dniach duchowieństwo zgodnie z tradycją muzułmańską zorganizowało żałobną procesję dla uczczenia pamięci zabitych. Podczas niej doszło do dalszych rozruchów stłumionych przemocą. W czterdzieści dni później miała miejsce kolejna procesja… Odbywały się one przez całe sześć miesięcy i ofiar w ludziach było coraz więcej.

Patrząc wstecz, Paul domyślał się, że marsze te nazywano „procesjami żałobnymi” tylko po to, żeby obejść zarządzenie szacha, zakazujące demonstracji politycznych. Ale w owym czasie nie miał pojęcia, że na jego oczach rodzi się potężny i jak najbardziej polityczny ruch. Nikt tego nie dostrzegał.

W sierpniu 1978 roku Paul wyjechał na urlop do Stanów. (To samo zrobił ambasador USA w Iranie, William Sullivan). Paul uwielbiał wszystkie sporty wodne i wybrał się ze swoim kuzynem Joe Porrecą na wycieczkę wędkarską do Ocean City w New Jersey. Żona Paula, Ruthie, oraz córki Karen i Ann Marie pojechały do Chicago odwiedzić rodziców Ruthie. Paul był trochę zaniepokojony, ponieważ irańskie Ministerstwo Zdrowia nie zapłaciło dotąd rachunku EDS za czerwiec. Ale Irańczycy nie po raz pierwszy spóźniali się z zapłatą, toteż Paul pozostawił sprawę w rękach swojego zastępcy, Billa Gaylorda. Był całkowicie przekonany, że Bill wyciągnie od nich pieniądze.

Podczas pobytu Paula w USA z Iranu nadeszły złe wiadomości. Siódmego września wprowadzono prawo wojenne, a następnego dnia żołnierze zabili ponad stu ludzi demonstrujących na placu Jaleh w centrum Teheranu.

Kiedy rodzina Chiapparone wróciła do Iranu, panowała tam zupełnie inna atmosfera. Po raz pierwszy Paul i Ruthie usłyszeli w nocy strzały na ulicach. Przestraszyli się: nagle zrozumieli, że kłopoty Irańczyków oznaczają również kłopoty dla nich. Rozpoczęły się strajki. Wciąż odcinano dopływ elektryczności, posiłki jadano przy świecach, a Paul musiał nakładać w biurze płaszcz, żeby nie zmarznąć. Coraz trudniej było otrzymać pieniądze w banku, więc Paul zorganizował w biurze kantor wymiany dla pracowników. Kiedy kończył się olej do pieca centralnego ogrzewania, Paul chodził po ulicach, dopóki nie znalazł cysterny i nie przekupił kierowcy, żeby podjechał do domu i napełnił zbiorniki.

Kłopoty w pracy były o wiele poważniejsze. Minister zdrowia i opieki społecznej, doktor Sheikholeslamizadeh, został aresztowany na mocy 5 artykułu prawa wojennego, który pozwalał prokuratorowi uwięzić każdego bez podania powodu. W więzieniu przebywał również wiceminister Reza Neghabat, z którym Paul dotąd ściśle współpracował. Ministerstwo nadal nie zapłaciło czerwcowego rachunku ani też następnych, toteż obecnie było winne EDS ponad cztery miliony dolarów.

Przez dwa miesiące Paul próbował odzyskać te pieniądze. Osoby, z którymi poprzednio załatwiał sprawy, zniknęły. Ich następcy zazwyczaj nie odpowiadali na jego telefony. Czasami ktoś obiecywał, że zbada sprawę i zadzwoni później. Paul przez tydzień daremnie wyczekiwał na telefon i w końcu dzwonił jeszcze raz, żeby się dowiedzieć, że człowiek, z którym poprzednio rozmawiał, nie pracuje już w ministerstwie. Odwoływano umówione spotkania. Zadłużenie rosło co miesiąc o 1,4 miliona dolarów. 14 listopada Paul napisał do dr Heidargholi Emrani, wiceministra kierującego Organizacją Ubezpieczeń Społecznych, zawiadamiając go formalnie, że jeżeli ministerstwo nie zapłaci w ciągu miesiąca, EDS przerwie pracę. Szef Paula, dyrektor EDS World, powtórzył tę groźbę czwartego grudnia podczas osobistego spotkania z dr Emrani. To było wczoraj.

Jeśli EDS się wycofa, załamie się cały irański system ubezpieczeń społecznych. A jednak coraz wyraźniej widać było, że kraj zbankrutował i po prostu nie mógł płacić swych rachunków. Paul zastanawiał się, co teraz zrobi doktor Emrani?

Wciąż jeszcze myślał o tym, gdy Jay Coburn przyniósł mu odpowiedź.

* * *

Z początku do Paula nie dotarło, że próba kradzieży jego paszportu mogła świadczyć o zamiarze zatrzymania go, a zatem i EDS, w Iranie. Kiedy Coburn przedstawił mu fakty, Paul zapytał:

– Po co, u diabła, to zrobili?

– Nie wiem. Majid nie wie, Fara też nie.

Paul popatrzył na niego. Obaj mężczyźni zaprzyjaźnili się w ciągu ostatnich miesięcy. Przed resztą pracowników Paul udawał pewność siebie, ale z Coburnem rozmawiał szczerze i często zasięgał jego rady, gdy byli sami, pytał Jaya, co naprawdę myśli.

– Przede wszystkim – odezwał się Coburn – musimy coś zrobić z Farą. Ona może mieć kłopoty.

– Będzie musiała coś im odpowiedzieć.

– Wykazać chęć współpracy?

– Niech im powie, że Nyfeler i Bucha wyjechali…

– Już im to powiedziała.

– Może na dowód pokazać ich wizy wyjazdowe.

– No tak – mruknął Coburn z powątpiewaniem – ale oni teraz interesują się raczej tobą i Billem.

– Może im powiedzieć, że nie trzymamy paszportów w biurze.

– Oni pewnie wiedzą, że to nieprawda… Fara dawniej zanosiła im paszporty.

– Niech powie, że kierownicy nie muszą trzymać paszportów w biurze.

– To może zrobić.

– Powinna wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę, dlaczego nie była w stanie wypełnić ich polecenia.

– Dobrze. Omówię to z nią i z Majidem. – Coburn myślał przez chwilę. – Wiesz, Bucha ma rezerwację na jutrzejszy samolot. Może po prostu wyjechać.

– Chyba powinien, skoro i tak myślą, że już go tu nie ma.

– Mógłbyś zrobić to samo.

Paul zastanowił się. Może rzeczywiście powinien wyjechać. Co wtedy zrobią Irańczycy? Pewnie będą próbowali zatrzymać kogoś innego.

– Nie – powiedział. – Jeśli mamy wyjechać, ja zrobię to ostatni.

– Więc mamy wyjechać? – podchwycił Coburn.

– Sam nie wiem.

Już od tygodni zadawali sobie to pytanie codziennie. Coburn opracował plan ewakuacji, taki, który można byłoby zrealizować w każdej chwili. Paul wahał się i ciągle nie podejmował decyzji. Wiedział, że główny szef w Dallas żądał jego wyjazdu. Ale to oznaczało porzucenie przedsięwzięcia, nad którym Paul pracował tak ciężko przez ostatnie sześć miesięcy.

– Nie wiem – powtórzył. – Zadzwonię do Dallas.

* * *

Tej nocy, kiedy Coburn leżał w łóżku obok Liz, pogrążony we śnie, zadzwonił telefon.

Coburn po omacku podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Mówi Paul.

– Cześć. – Coburn zapalił światło i spojrzał na zegarek. Była druga w nocy.

– Zaczynamy ewakuację – oznajmił Paul.

– W porządku.

Coburn odłożył słuchawkę i usiadł na brzegu łóżka. Właściwie doznał ulgi. Czekają go dwa czy trzy dni gorączkowej krzątaniny, ale potem przynajmniej będzie miał pewność, że ludzie, o których bezpieczeństwo tak długo się martwił, są z powrotem w Stanach, daleko od tych zwariowanych Irańczyków.

W myślach przebiegł plan, który przygotował na tę okoliczność. Najpierw musiał zawiadomić sto trzydzieści rodzin, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyjadą z kraju. Podzielił całe miasto na sektory, każdy sektor otrzymał dowódcę: wystarczyło do nich zadzwonić, a zawiadomią wszystkie rodziny. Przygotował ulotki, z których ewakuowani dowiedzą się, gdzie iść i co robić. Musiał tylko wypełnić blankiety, wpisać daty, godziny i numery lotów, a następnie powielić je i doręczyć odbiorcom.

Wybrał młodego, energicznego i zaradnego irańskiego inżyniera, Rashida, przydzielając mu zadanie opiekowania się mieszkaniami, samochodami oraz zwierzętami domowymi pozostawionymi przez wyjeżdżających Amerykanów. Wszystko to można było odesłać do kraju później, drogą morską. Wyznaczył niewielką grupę, która miała załatwić bilety na samolot i zorganizować transport na lotnisko.

Wreszcie przeprowadził z kilkoma osobami próbną ewakuację na małą skalę.

Próba wypadła zadowalająco.

Coburn ubrał się i zaparzył kawę. W ciągu paru najbliższych godzin i tak nie mógł nic zrobić, ale zdenerwowanie nie pozwalało mu zasnąć.

O czwartej rano zadzwonił do kilku członków grupy transportowej, obudził ich i kazał zgłosić się do niego w „Bukareszcie” zaraz po godzinie policyjnej.

Godzina policyjna zaczynała się o dziewiątej wieczorem i kończyła o piątej rano. Przez godzinę Coburn siedział paląc papierosy, pijąc mnóstwo kawy i przeglądając swoje notatki.

Назад Дальше