– Mamy przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się Simons. – Wolelibyśmy być zaprowadzeni do nich, niż do przywódcy miasta.
– To niebezpieczne – odparł tłumacz. – Na północ stąd trwają zacięte walki – Tebriz jest ciągle w rękach zwolenników szacha. Muszę przekazać was ludziom, którzy mogą zapewnić wam ochronę.
– W porządku, ale czy możemy wreszcie wyjechać?
– Jasne. Ruszyli w drogę.
Wjechali do miasta, gdzie kazano im się zatrzymać pod jakimś domem. Tłumacz wszedł do środka, a wszyscy czekali. Ktoś kupił chleb i serek topiony na śniadanie. Coburn wysiadł ze swojego samochodu i podszedł do drugiego.
– Co się tam znowu dzieje? – zapytał.
– To jest dom mułły – wyjaśnił Rashid. – Pisze on właśnie list do mułły Rezaiyeh, w naszej sprawie.
Minęła prawie godzina, zanim tłumacz wyszedł z obiecanym listem.
Następnie pojechali na posterunek policji, gdzie zobaczyli pojazd mający ich eskortować: duży, biały ambulans, z błyskającym czerwonym światłem na dachu, wybitymi szybami i nabazgranym na boku czerwonym pisakiem fluorescencyjnym napisem w farsi, prawdopodobnie głoszącym: „Komitet Rewolucyjny Mahabadu” albo coś w tym guście. Samochód pełen był uzbrojonych Kurdów.
A mieli podróżować nie rzucając się w oczy…
W końcu wydostali się na szosę. Kolumnę otwierał ambulans.
Simons był niespokojny z powodu Dadgara. W Mahabadzie najwyraźniej nikt nie dostał polecenia szukania Paula i Billa, ale Rezaiyeh było dużo większym miastem. Simons nie wiedział, czy władza Dadgara sięgała na prowincję, wiedział natomiast, że jak dotąd zawsze zdumiewał on wszystkich swoim poświęceniem i zdolnością przetrwania zmian rządu. Simons wolałby, by grupa nie musiała stawać przed władzami w Rezaiyeh.
– Mamy dobrych przyjaciół w Rezaiyeh – odezwał się do młodego tłumacza. – Gdybyście mogli zawieźć nas do ich domu, bylibyśmy tam bezpieczni.
– O nie – odparł tłumacz. – Jeżeli nie wypełnię rozkazów i coś wam się stanie, będą cholerne kłopoty.
Simons zrezygnował. Było jasne, że są w równym stopniu gośćmi, jak więźniami Kurdów. Rewolucję w Mahabadzie charakteryzowała raczej komunistyczna dyscyplina, niż muzułmańska anarchia i jedynym sposobem pozbycia się eskorty byłoby użycie siły. A Simons nie był jeszcze zdecydowany na rozpoczęcie walki. Zaraz za miastem ambulans zjechał z drogi i zatrzymał się przy małej kafejce.
– Dlaczego stajemy? – spytał Simons.
– Śniadanie – rzucił tłumacz.
– Obejdziemy się bez śniadania – powiedział z naciskiem Simons.
– Ale…
– Obejdziemy się bez śniadania!
Tłumacz wzruszył ramionami i krzyknął coś do wysiadających z ambulansu Kurdów. Wsiedli z powrotem i konwój ruszył.
Późnym rankiem dojechali do przedmieść Rezaiyeh. Drogę jak zwykle zagradzała blokada. Wyglądała poważniej, niż poprzednie – zbudowano ją na sposób wojskowy, ze stojących pojazdów, worków z piaskiem i drutu kolczastego. Konwój zwolnił, a uzbrojony strażnik machając rękami nakazał im zjechać z drogi i zatrzymać się na podjeździe do stacji benzynowej, zamienionej na posterunek dowództwa. Karabiny maszynowe w budynku obejmowały swym zasięgiem cały podjazd.
Kierowcy ambulansu nie udało się zahamować dosyć wcześnie i samochód wjechał prosto w płot z drutu kolczastego.
Oba „Range Rovery” zatrzymały się łagodnie i ustawiły równo.
Ambulans został natychmiast otoczony przez strażników i rozpoczęła się dyskusja. Rashid i tłumacz podeszli, aby się włączyć. Rewolucjoniści z Rezaiyeh nie od razu chcieli przyjąć do wiadomości, że ci z Mahabadu są po ich stronie. Byli to Azerbejdżanie, nie Kurdowie, i dyskusja toczyła się zarówno po turecku, jak i w farsi.
Wyglądało na to, że żądano od Kurdów, aby oddali broń, a ci gniewnie odmawiali. Tłumacz pokazywał pismo od mułły Mahabadu. Przestano zwracać większą uwagę na Rashida.
W końcu tłumacz i Rashid wrócili do samochodu.
– Zabierzemy was do hotelu – powiedział tłumacz. – A potem pojadę zobaczyć się z mułłą.
Ambulans zaplątał się dokumentnie w drut kolczasty i zanim mogli ruszyć, trzeba było go uwolnić. Strażnicy z blokady odeskortowali ich do miasta.
Jak na irańską prowincję było ono duże. Miało sporo betonowych i kamiennych budynków oraz kilka brukowanych ulic. Konwój zatrzymał się na głównej ulicy. Słychać było odległe krzyki. Rashid z tłumaczem weszli do jakiegoś budynku, prawdopodobnie hotelu. Pozostali czekali.
Coburn poczuł kolejny przypływ optymizmu. Nie wsadza się więźniów do hotelu przed zastrzeleniem ich. To były po prostu jakieś rewolucyjne formalności.
Odległe okrzyki stały się głośniejsze i na końcu ulicy pojawił się tłum.
– Co to jest, u diabła? – spytał Coburn, siedzący w drugim samochodzie. Kurdowie wyskoczyli z ambulansu i otoczyli dwa „Range Rovery”, tworząc klin przed prowadzącym samochodem. Jeden z nich wskazał na drzwi Coburna i zrobił ruch, jakby przekręcał klucz.
– Zablokujcie drzwi – polecił wszystkim Coburn.
Tłum podszedł bliżej. Coburn zdał sobie sprawę, że był to rodzaj ulicznej parady. Na przedzie pochodu szła spora grupa oficerów w podartych mundurach. Jeden z nich płakał.
– Wiecie co? – odezwał się Coburn. – Wygląda na to, że wojsko właśnie poddało się i pędzą oficerów wzdłuż głównej ulicy.
Mściwy tłum przepłynął wokół samochodów, szturmując i popychając kurdyjskich strażników oraz rzucając przez szyby wrogie, pełne nienawiści spojrzenia. Kurdowie nie poddawali się i usiłowali odepchnąć tłum od samochodów. Wyglądało, jak gdyby za chwilę miało się to przemienić w walkę.
– Robi się nieprzyjemnie – mruknął Gayden.
Coburn cały czas patrzył na samochód z przodu, zastanawiając się, co zrobi Simons. Zauważył otwór lufy karabinu, celującego w szybę po stronie kierowcy.
– Paul, nie oglądaj się teraz, ale ktoś celuje ci w głowę – powiedział.
– Jezus Maria…
Coburn mógł sobie wyobrazić, co się potem stanie: motłoch zacznie kołysać samochodami, potem wywróci je…
Nagle wszystko się skończyło. Pokonani żołnierze stanowili główną atrakcję i gdy przeszli, tłum podążył za nimi. Coburn odetchnął z ulgą.
– Jeszcze chwila i… – wykrztusił Paul. Rashid i tłumacz wyszli z budynku.
– Nie chcą nawet słyszeć o gromadzie Amerykanów w ich hotelu – rzucił Rashid. – Nie będą ryzykować.
Coburn zrozumiał to tak, że emocje w mieście osiągnęły taki punkt, iż motłoch mógłby spalić hotel za przyjęcie cudzoziemców.
– Musimy jechać do kwatery głównej rewolucjonistów. Pojechali. Na ulicach panowało gorączkowe ożywienie. Rzędy półciężarówek wszelkich kształtów oraz rozmiarów załadowywano towarami, przeznaczonymi prawdopodobnie dla rewolucjonistów ciągle walczących w Tebrizie. Konwój stanął przed czymś, co wyglądało na szkołę. Wielki, hałaśliwy tłum stał na zewnątrz przed dziedzińcem, najwyraźniej czekając, aby dostać się do środka. Po krótkiej dyskusji Kurdowie przekonali wartę przy bramie, aby wpuściła ambulans i dwa „Range Rovery”. Tłum zareagował gniewnie, gdy cudzoziemcy wjechali, a Coburn odetchnął z ulgą, kiedy brama dziedzińca zamknęła się za nimi.
Wysiedli z samochodów. Dziedziniec był zatłoczony zniszczonymi pociskami pojazdami. Na stercie skrzyń z karabinami stał mułła, prowadząc z tłumem mężczyzn jakąś podniosłą, acz hałaśliwą uroczystość.
– Zaprzysięga świeże oddziały, które pojadą do Tebrizu walczyć za rewolucję – wyjaśnił Rashid.
Strażnicy poprowadzili Amerykanów w kierunku budynku szkoły, stojącego po jednej stronie dziedzińca. Jakiś człowiek zszedł po schodach i zaczął wrzeszczeć na nich wściekle, wskazując na Kurdów.
– Nie wolno im wejść z bronią do budynku – przetłumaczył Rashid. Coburnowi wydawało się, że Kurdowie stają się nerwowi – ku ich zdziwieniu znaleźli się na wrogim terenie. Przedstawili pismo od mułły Mahabadu, co wywołało nową dyskusję.
– Poczekajcie tu wszyscy – powiedział w końcu Rashid. – Pójdę porozmawiać z przywódcą komitetu rewolucyjnego. Wszedł po stopniach i zniknął.
Paul i Gayden zapalili papierosy. Paul był przestraszony i przygnębiony. Czuł, że ci ludzie na pewno zadzwonią do Teheranu i wszystkiego się o nim dowiedzą. Groźba odesłania z powrotem do więzienia była w tej chwili jego najmniejszym zmartwieniem.
– Naprawdę doceniam to, co zrobiliście dla mnie, ale ze wstydem przyznaję, że chyba przegraliśmy – odezwał się do Gaydena.
Coburna bardziej martwił tłum za bramą. Tu, w środku, przynajmniej ktoś próbował utrzymać porządek – tam kłębiło się istne stado wilków. Co by było, gdyby namówili jakiegoś głupkowatego strażnika do otwarcia bramy? Tłuszcza dokonałaby samosądu. Pewien facet w Teheranie – Irańczyk – który zrobił coś, co rozgniewało ludzi, został dosłownie rozszarpany na strzępy. Oszalały, rozhisteryzowany tłum powyrywał mu ręce i nogi.
Strażnicy, wymachując bronią, nakazali Amerykanom przesunąć się na jedną ze stron dziedzińca i ustawić pod murem. Bezbronni – posłuchali. Coburn spojrzał na mur. Było w nim mnóstwo dziur po kulach. Paul też je zobaczył i twarz mu zbielała.
– O Boże – powiedział. – Wpadliśmy w niezłe bagno.
Rashid zastanawiał się, jaki będzie sposób rozumowania przywódcy komitetu rewolucyjnego. „Ma przecież milion spraw do załatwienia – myślał. – Dopiero co przejął kontrolę nad miastem, nigdy przedtem zaś nie był u władzy. Musi zajmować się oficerami pokonanego wojska, powyłapywać ludzi podejrzanych o to, że są agentami SAVAK, i przesłuchać ich, musi sprawić, aby życie w mieście wróciło do normy, zabezpieczyć się przed kontrrewolucją oraz wysłać oddziały do walk w Tebrizie. Marzy tylko o tym – doszedł do wniosku Rashid aby uporać się z tym, co już ma na głowie. Nie ma czasu ani współczucia dla uciekających Amerykanów. Jeśli będzie musiał podjąć jakąś decyzję, po prostu wrzuci nas na razie do paki, a później, w wolnym czasie, zajmie się nami. Dlatego muszę zadbać, żeby to nie on decydował”.
Wskazano Rashidowi drogę do jednej z klas. Przywódca siedział na podłodze. Był to wysoki, silny mężczyzna, z miną zwycięzcy. Wyglądał na wyczerpanego, zakłopotanego i niespokojnego.
– Ten człowiek przybywa z Mahabadu z listem od mułły – odezwał się w farsi przewodnik Rashida. – Ma ze sobą sześciu Amerykanów.
Rashidowi przypomniał się film, w którym człowiek dostał się do strzeżonego budynku błyskając prawem jazdy zamiast przepustki. Wystarczająca doza pewności siebie może osłabić podejrzenia.
– Nie, przybywam z Komitetu Rewolucyjnego Teheranu – odezwał się. -
W stolicy jest pięć do sześciu tysięcy Amerykanów i postanowiliśmy odesłać ich do domu. Lotnisko jest nieczynne, więc wyprowadzimy ich wszystkich tą drogą.
Oczywiście musimy poczynić odpowiednie kroki i opracować sposób postępowania, aby przetransportować tych wszystkich ludzi. Dlatego właśnie jestem tutaj. Ale pan ma wiele palących spraw do załatwienia… Może powinienem omówić szczegóły z pańskim podwładnym?
– Tak – odparł krótko przywódca i kiwnął im, że mogą odejść. Była to technika „Wielkiego Kłamstwa”, ale zadziałała.
– Jestem zastępcą przywódcy – powiedział człowiek towarzyszący Rashidowi, gdy wyszli z klasy.
Poszli do innego pomieszczenia, gdzie pięć czy sześć osób piło herbatę. Rashid rozmawiał z zastępcą dosyć głośno, aby inni słyszeli.
– Ci Amerykanie chcą po prostu dostać się do domów i zobaczyć z rodzinami. Jesteśmy szczęśliwi, że się ich pozbywamy i chcemy ich traktować właściwie, żeby nie mieli nic przeciwko nowym rządom.
– Dlaczego są z panem Amerykanie? – spytał zastępca przywódcy.
– Na próbę. Widzi pan, w ten sposób widzimy, jakie problemy mogą zaistnieć w czasie ewakuacji.
– Ale nie musicie pozwalać im przekraczać granicę.
– Ależ owszem. To są dobrzy ludzie, którzy nigdy nie działali na szkodę naszego kraju i mają w domach żony i dzieci. Jeden z nich ma malutkie dziecko umierające w szpitalu. Dlatego Komitet Rewolucyjny w Teheranie polecił mi przeprowadzić ich przez granicę…
Tłumaczył dalej, a zastępca co jakiś czas przerywał mu, zadając pytania: Dla kogo Amerykanie pracują? Co ze sobą mają? Skąd Rashid wie, że nie są agentami SAVAK, szpiegującymi na rzecz kontrrewolucjonistów w Tebrizie? Na każde pytanie Rashid miał odpowiedź, możliwie zresztą jak najdłuższą. Tak długo, jak mówił, mógł być przekonujący, gdyby natomiast nie odzywał się, inni mieliby czas, żeby pomyśleć o zarzutach. Ciągle ktoś wchodził i wychodził, zastępca też wyszedł trzy czy cztery razy.
– Muszę to wyjaśnić z Teheranem – stwierdził w końcu. Rashidowi serce podeszło do gardła. Oczywiście nikt w Teheranie nie potwierdziłby jego opowieści. Ale z drugiej strony uzyskanie połączenia zajęłoby wieki.
– Wszystko zostało już sprawdzone w Teheranie i nie ma potrzeby robić tego ponownie – powiedział. – Ale jeśli obstajecie przy swoim, zabiorę Amerykanów do jakiegoś hotelu i poczekamy. Lepiej poślijcie z nami kilku strażników – dodał.
Zastępca i tak posłałby straż, a prosząc o nią mógł uspokoić ewentualne podejrzenia.
– Nie wiem… – zawahał się zastępca.
– To nie jest dobre miejsce do przetrzymywania ich – powiedział Rashid.
– Mogłoby to spowodować kłopoty i zaszkodzić im w jakiś sposób.
Wstrzymał oddech. Tutaj byli jak w pułapce, z hotelu mieliby przynajmniej szansę przebić się do granicy.
– W porządku – rzucił zastępca.
Rashidowi ulżyło, ale nie dał po sobie tego poznać.
* * *
Paul poczuł głęboką ulgę, widząc Rashida schodzącego po schodach szkoły. Czekali długo. Nie kierowano wprawdzie w ich stronę karabinów, ale za to okropnie dużo wrogich spojrzeń.
– Możemy jechać do hotelu – powiedział Rashid.
Kurdowie z Mahabadu podali im na pożegnanie rękę i pozostali w swoim ambulansie. Kilka chwil później Amerykanie wyjechali w obu „Range Roverach”, za którymi w innym samochodzie podążyło czterech czy pięciu uzbrojonych strażników. Pojechali do hotelu i tym razem wszyscy weszli do środka. Wywiązała się dyskusja między właścicielem a strażnikami, ale ci ostatni wyszli z niej zwycięsko i Amerykanie dostali cztery pokoje na drugim piętrze, na tyłach budynku. Kazano im zaciągnąć zasłony i trzymać się z dala od okien na wypadek, gdyby miejscowi snajperzy uznali Amerykanów za łakomy cel.
Zebrali się w jednym z pokoi. Słychać było odległe strzały. Rashid zorganizował lunch: kurczaka z rożna, ryż, chleb i coca colę. Zjadł z nimi, po czym wyszedł do szkoły.
Strażnicy, trzymając karabiny, kręcili się, wchodząc i wychodząc z pokoju. Jeden z nich zrobił na Coburnie wrażenie złośliwego. Był młody, niewysoki i dobrze umięśniony, miał czarne włosy oraz oczy węża. W miarę upływu popołudnia wydawał się coraz bardziej znudzony.
Raz wszedł i rzucił: „Carter niedobry”. Spojrzał wokół, czekając na reakcję.
– CIA niedobry – powiedział. – Ameryka niedobry. Nikt mu nie odpowiedział. Wyszedł.
– Ten gość może nam nawarzyć piwa – stwierdził cicho Simons. – Niech nikt nie da się sprowokować.
Trochę później strażnik spróbował ponownie.
– Jestem bardzo silny – oświadczył. – Zapaśnictwo. Mistrz w zapasach. Byłem w Rosji.
Nikt się nie odezwał.
. Usiadł i zaczął majsterkować przy swoim karabinie, jak gdyby nie umiał go ładować. Zwrócił się do Coburna.
– Znasz karabiny?
Coburn przecząco pokręcił głową. Strażnik spojrzał na innych.
– Znacie karabiny?
Był to typ Ml, broń, z którą wszyscy byli obeznani, ale nikt nic nie powiedział.
– Chcecie zahandlować? – spytał strażnik. – Ten karabin za plecak.
– Nie mamy plecaka i nie chcemy karabinu – odparł Coburn. Strażnik zrezygnował i ponownie wyszedł na korytarz.
– Gdzie, u diabła, jest Rashid? – warknął Simons.
* * *
Samochód szarpnął na wybojach. Podskok obudził Ralpha „Boulware’a. Czuł się zmęczony i rozbity po tym krótkim, niespokojnym śnie. Wyjrzał przez szyby. Był wczesny poranek. Zobaczył brzeg rozległego jeziora, tak dużego, że nie mógł dojrzeć jego przeciwległej strony.