Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 47 стр.


– Gdzie jesteśmy? – zapytał.

– To jest jezioro Wan – odparł „Charlie Brown”.

Były tam domy, wsie i cywilne samochody – wyjechali już z dzikiej górskiej krainy i wrócili do tego, co w tej części świata uchodziło za cywilizację.

Boulware spojrzał na mapę. Ocenił, że są o jakieś sto mil od granicy.

– Hej, to mi się podoba! – krzyknął.

Zauważył stację benzynową. Naprawdę wrócili do cywilizacji.

– Zatankujemy – zdecydował.

Na stacji dostali też chleb i kawę. Kawa zadziałała prawie tak dobrze jak prysznic. Boulware poczuł się świetnie i nabrał ochoty do dalszej jazdy.

– Powiedz staremu, że chcę prowadzić – odezwał się do „Charliego”. Taksówkarz jechał trzydzieści – czterdzieści mil na godzinę, ale Boulware wyciągnął z wiekowego „Chevroleta” siedemdziesiątkę. Wyglądało, jakby miał rzeczywiście szansę dotrzeć do granicy na czas, żeby spotkać Simonsa.

Prując drogą położoną nad jeziorem, Boulware usłyszał przytłumiony trzask, a zaraz po nim dźwięk, jakby coś się rozdzierało: samochód zaczął podskakiwać i turkotać, rozległ się zgrzyt metalu o kamień. Rozwalił oponę. Zahamował ostro, klnąc.

Wszyscy wysiedli i zaczęli oglądać oponę: Boulware, starszawy taksówkarz, „Charlie Brown” oraz tłusty Ilsman. Była całkowicie porwana na strzępy, koło zaś zdeformowane. A zapasowe koło zużyli już w nocy.

Boulware przyjrzał się bliżej. Nakrętki kół straciły gwint – nawet gdyby mogli zdobyć jeszcze jedno koło, nie byliby w stanie wymienić zniszczonego.

Rozejrzał się. W pewnej odległości, na wzgórzu, stał dom.

– Chodźmy tam – powiedział. – Możemy zadzwonić. „Charlie Brown” pokręcił głową.

– Tu nie ma telefonów.

Po wszystkim, co przeszedł, Boulware nie miał zamiaru się poddać. Był zbyt blisko.

– OK – rzucił do „Charliego”. – Wróć stopem do ostatniego miasta i zorganizuj nam nową taksówkę.

„Charlie” ruszył. Dwa samochody przejechały nie zatrzymując się, chwilę później stanęła jakaś ciężarówka. Wiozła siano i gromadkę dzieciaków. „Charlie” wskoczył na skrzynię i samochód zniknął z pola widzenia.

Boulware, Ilsman oraz taksówkarz stali w miejscu, patrząc na jezioro i jedząc pomarańcze.

Godzinę później nadjechał pędem mały europejski samochód typu kombi i z piskiem zahamował. Wyskoczył z niego „Charlie”.

Boulware dał kierowcy z Adany pięćset dolarów, po czym wsiadł z Ilsmanem i „Charliem” do nowej taksówki. Odjechali, zostawiając nad jeziorem „Chevroleta” wyglądającego jak wieloryb na brzegu.

Nowy taksówkarz pędził jak wiatr i w południe byli w Wan, na wschodnim brzegu jeziora. Było to małe miasteczko, z budynkami z cegły w centrum oraz lepiankami na przedmieściach. Ilsman poprowadził kierowcę do domu kuzyna Mr Fisha.

Zapłacili za jazdę i weszli do środka. Ilsman wdał się w długą dyskusję z gospodarzem. Boulware siedział w salonie słuchając, choć nic nie rozumiał i niecierpliwiąc się z powodu przestoju.

– Słuchaj – powiedział po godzinie do „Charliego”. – Weźmy po prostu jeszcze jedną taksówkę, obejdziemy się bez tego kuzyna.

– Droga stąd do granicy jest bardzo niebezpieczna – odparł „Charlie”. – Jesteśmy cudzoziemcami, potrzebujemy ochrony.

Boulware zmusił się do cierpliwości.

W końcu Ilsman i kuzyn Mr Fisha uścisnęli sobie ręce.

– Jego synowie zawiozą nas do granicy – oznajmił „Charlie”. Było dwóch synów i dwa samochody.

Wjechali w góry. Boulware nie widział nawet śladu niebezpiecznych bandytów, przed którymi go chroniono – tylko pokryte śniegiem pola, chude kozy i kilku obdartych, żyjących w ruderach ludzi.

W miasteczku Yuksekova, kilka mil od granicy, zostali zatrzymani przez policję i skierowani do małego, pobielonego posterunku. Ilsman pokazał swoje papiery i szybko ich wypuszczono. Na Boulware’em wywarło to wrażenie – może Ilsman rzeczywiście pracował dla tureckiej CIA?

Dotarli do granicy o czwartej, w czwartek po południu, po dwudziestu czterech godzinach drogi.

Posterunek graniczny znajdował się dokładnie w środku pustkowia. Strażnica składała się z dwóch drewnianych budynków. Była też poczta i Boulware zastanawiał się, kto może z niej korzystać. Być może kierowcy ciężarówek. Dwieście jardów dalej, po stronie irańskiej, widniało nieco większe skupisko budynków.

Nie było natomiast śladu po grupie „Podejrzanych”.

Boulware był zły. Leciał na złamanie karku, żeby dotrzeć tu mniej więcej na czas – gdzie, do cholery, podziewał się Simons?

Z jednego z baraków wyszedł strażnik i zbliżył się do niego.

– Szuka pan Amerykanów? – zapytał.

Boulware zdumiał się. Cała sprawa miała być trzymana w absolutnej tajemnicy. Wyglądało, że trafił ją szlag.

– Tak – odparł. – Szukam Amerykanów.

– Jest telefon do pana.

Boulware zdziwił się jeszcze bardziej. „Jakiś szwindel” – pomyślał. Synchronizacja była fenomenalna. Kto, u licha, wiedział, że on tu jest? Poszedł ze strażnikiem do baraku i wziął słuchawkę.

– Tak?

– Tu konsulat amerykański – powiedział głos. – Kim pan jest?

– A o co chodzi? – ostrożnie spytał Boulware.

– Dobra, czy może mi pan tylko powiedzieć, co pan tam robi?

– Nie wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru panu mówić, co robię.

– W porządku, niech pan posłucha, ja wiem, kim pan jest i wiem co pan robi. Gdyby pan miał jakieś kłopoty, niech pan do mnie zadzwoni. Ma pan coś do pisania?

Boulware zapisał numer, podziękował rozmówcy i zdziwiony odłożył słuchawkę. „Godzinę temu sam nie wiedziałem, że tu będę” – pomyślał, więc jak mógł o tym wiedzieć ktokolwiek inny? A już najmniej konsulat amerykański. Znowu przyszedł mu na myśl Ilsman. Może był on w kontakcie ze swymi szefami, turecką MIT, która była w kontakcie z CIA, które z kolei było w kontakcie z konsulatem? Ilsman mógł poprosić kogoś o telefon w Wan, czy nawet na posterunku w Yuksekovej.

Zastanawiał się, czy było to dobrze, czy źle, że konsulat wiedział, co się dzieje. Przypomniał sobie „pomoc”, jaką Paul i Bill otrzymali z ambasady USA w Teheranie. Jak się ma przyjaciół w Departamencie Stanu, wrogowie są już niepotrzebni.

Odsunął w myślach konsulat na dalszy plan. Głównym problemem w tej chwili było, gdzie są „Podejrzani”.

Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się po tym pustkowiu. Postanowił przejść się, porozmawiać z Irańczykami. Zawołał na Ilsmana i „Charliego Browna”, żeby z nim poszli.

Zbliżając się do strony irańskiej zauważył, że strażnicy nie mieli na sobie mundurów. Prawdopodobnie byli rebeliantami, którzy przejęli posterunek po upadku rządu.

– Zapytaj ich, czy słyszeli coś o jakichś amerykańskich biznesmenach, jadących w dwóch jeepach – polecił „Charliemu”.

„Brown” nie musiał tłumaczyć odpowiedzi: Irańczycy energicznie pokręcili głowami.

Po irańskiej stronie pojawił się jakiś ciekawski tubylec w obdartej opasce na głowie i z wiekową strzelbą. Nastąpiła dość długa wymiana zdań.

– Ten człowiek mówi, że wie, gdzie są Amerykanie, i zaprowadzi pana do nich, jeśli pan zapłaci – odezwał się w końcu „Charlie”.

Boulware chciał wiedzieć ile, ale Ilsman sprzeciwił się przyjęciu oferty po jakiejkolwiek cenie. Gwałtownie przemówił do „Browna”, a ten przetłumaczył.

– Nosi pan skórzany płaszcz, skórzane rękawiczki i wspaniały zegarek. Boulware, który miał słabość do zegarków, miał właśnie na ręce ten, który dostał od Mary, gdy się pobrali.

– No i co?

– Z takim ubraniem myślą, że jest pan z SAVAK. A oni tu nienawidzą SAVAK.

– Przebiorę się. Mam inny płaszcz w samochodzie.

– Nie – rzucił „Charlie”. – Musi pan zrozumieć, że oni po prostu chcą pana dostać w swoje łapy i rozwalić panu łeb.

– No dobra – rzucił Boulware.

Wrócili na turecką stronę. Skoro już była w pobliżu poczta, postanowił zadzwonić do Istambułu i zameldować się u Rossa Perota. Wszedł do środka. Musiał podać nazwisko, a urzędnik poinformował go, że uzyskanie połączenia zajmie trochę czasu.

Wyszedł. „Charlie” powiedział mu, że tureccy strażnicy graniczni stają się nerwowi. Jeden z Irańczyków przyplątał się do nich, gdy wracali, a strażnicy nie lubili ludzi szwendających się po pasie ziemi niczyjej – wprowadzało to bałagan.

„No, niczego tu nie zdziałam” – pomyślał Boulware.

– Czy ci faceci zadzwoniliby po nas, gdyby grupa przekroczyła granicę, gdy będziemy w Yuksekovej? – zapytał.

„Charlie” przetłumaczył i strażnicy zgodzili się. „W miasteczku jest hotel – powiedzieli – tam zadzwonią”.

Boulware, Ilsman, „Charlie” oraz dwóch synów kuzyna Mr Fisha wsiedli do dwóch samochodów i odjechali z powrotem do Yuksekovej.

Zameldowali się w najgorszym hotelu pod słońcem. Zamiast podłóg miał klepisko, łazienkę stanowiła dziura w ziemi pod schodami, a wszystkie łóżka znajdowały się w jednym pokoju. Gdy „Charlie Brown” zamówił jedzenie, przyniesiono je zawinięte w gazetę.

Boulware nie był pewien, czy postąpił właściwie opuszczając posterunek graniczny. Tak wiele rzeczy mogło się nie udać: wbrew obietnicy strażnicy mogli nie zadzwonić. Postanowił skorzystać z oferowanej przez konsulat pomocy i poprosił ich o załatwienie zezwolenia na przebywanie na granicy. Z jedynego w hotelu staroświeckiego telefonu zadzwonił pod otrzymany numer. Dodzwonił się, ale było źle słychać i obie strony miały kłopoty ze zrozumieniem się nawzajem. W końcu człowiek po drugiej stronie powiedział coś o oddzwonieniu i odłożył słuchawkę. Boulware stał przy ogniu, denerwując się. Po chwili stracił cierpliwość i postanowił wrócić na granicę bez zezwolenia. Po drodze złapali gumę.

Wszyscy stali na drodze, podczas gdy synowie zmieniali koło. Ilsman denerwował się.

– On mówi, że to jest bardzo niebezpieczne miejsce – wyjaśnił „Charlie”.

– Wszyscy ludzie to mordercy i bandyci.

Boulware nie był przekonany. Ilsman zgodził się zrobić to wszystko za ustaloną z góry zapłatę ośmiu tysięcy dolarów i Boulware podejrzewał teraz, że grubas szykuje się do podniesienia ceny.

– Zapytaj go, ile osób zabito na tej drodze w zeszłym miesiącu – polecił „Charliemu”.

Obserwował twarz Ilsmana, gdy ten odpowiadał.

– Trzydzieści dziewięć – przetłumaczył Charlie.

Wyglądało, że mówi poważnie. „Cholera – pomyślał Boulware – ten facet mówi prawdę”. Rozejrzał się wokoło. Góry, śnieg… Wzdrygnął się.

* * *

W Rezaiyeh, Rashid wziął jeden z „Range Roverów” i pojechał z hotelu z powrotem do szkoły zamienionej w kwaterę główną rewolucjonistów.

Zastanawiał się, czy zastępca przywódcy zadzwonił do Teheranu. Coburnowi nie udało się dostać połączenia poprzedniej nocy – czy rewolucyjne dowództwo mogło mieć ten sam problem? Rashid sądził, że prawdopodobnie tak. A w takim razie, jeśli zastępca nie dodzwonił się, to co postanowił? Miał tylko dwie możliwości: zatrzymać Amerykanów lub wypuścić ich bez sprawdzania. Facet mógłby czuć się głupio, pozwalając im odjechać w ten sposób – mógł nie chcieć, żeby Rashid wiedział, że organizacja tutaj jest taka beznadziejna. Postanowił działać tak, jakby było oczywiste, że telefon został wykonany i potwierdzenie nadeszło. Wjechał na dziedziniec. Zastępca stał tam, opierając się o „Mercedesa”. Rashid zaczął z nim rozmawiać o problemie przewiezienia przez miasteczko sześciu tysięcy Amerykanów w drodze do granicy. Ile osób można ulokować na noc w Rezaiyeh? Jak ułatwić ich odprawę na przejściu w Sero? Podkreślił, że ajatollah Chomeini wydał instrukcję, aby Amerykanie byli dobrze traktowani opuszczając Iran, bo nowy rząd nie chciał konfliktów ze Stanami Zjednoczonymi. Poruszył też sprawę dokumentów – może komitet w Rezaiyeh powinien wydać Amerykanom przepustki, upoważniające ich do przejścia przez Sero? On, Rashid, na pewno będzie potrzebował dzisiaj takiej przepustki, aby przewieźć tych sześciu Amerykanów. Podsunął zastępcy, aby wraz z nim udał się do szkoły i wydał dokument.

Zastępca zgodził się.

Poszli do biblioteki. Rashid znalazł papier i pióro. Podał je zastępcy.

– Co powinniśmy napisać? – spytał. – Chyba powinno to być, że osoba mająca ten list może przewieźć sześciu Amerykanów przez Sero. Nie, lepiej Barzagan i Sero, na wypadek, gdyby Sero było zamknięte.

Zastępca napisał.

– Może powinniśmy napisać, hm… „Oczekuje się, że wszystkie straże okażą jak największą pomoc i współpracę. Są całkowicie sprawdzeni oraz zidentyfikowani, a w razie potrzeby będą eskortowani”.

Zastępca napisał i złożył podpis.

– Może powinniśmy dodać Komitet Dowódczy Rewolucji Islamskiej? – podpowiedział Rashid. Zastępca zrobił to.

Rashid przyjrzał się dokumentowi. Wydawał się jakby niepełny, improwizowany. Potrzebne mu było coś, dzięki czemu wyglądałby bardziej oficjalnie. Rashid znalazł jakąś pieczątkę wraz z poduszeczką do niej. Przyłożył ją do listu. Potem przeczytał, co było na pieczątce: „Biblioteka Szkoły Religijnej, Rezaiyeh. Rok założenia 1344”. Włożył dokument do kieszeni.

– Powinniśmy chyba wydrukować sześć tysięcy takich przepustek, żeby wystarczyło tylko je podpisać – powiedział.

Zastępca skinął głową.

– Możemy o tym wszystkim porozmawiać szerzej jutro – mówił dalej Rashid. – Chciałbym teraz pojechać do Sero, aby na miejscu omówić sprawę z urzędnikami granicznymi.

– W porządku. Rashid wyszedł. Nic nie jest niemożliwe.

Wsiadł do „Range Rovera”. To był dobry pomysł, z jazdą do granicy – stwierdził: będzie mógł wybadać ewentualne kłopoty przed podróżą z Amerykanami.

Na przedmieściach Rezaiyeh ustawiono blokadę drogową, obsadzoną przez nastolatków z karabinami. Nie przeszkadzali Rashidowi, ale martwił się, jak mogą zareagować na szóstkę Amerykanów – wyraźnie swędziały ich ręce do użycia broni.

Dalej droga była czysta. Była to polna droga, ale dosyć gładka, i jechał całkiem szybko. Wziął jakiegoś autostopowicza i spytał go o przekroczenie granicy konno. „Żaden problem” – odparł podróżny. Da się zrobić i tak się składa, że jego brat ma konie.

Rashid przebył czterdziestomilową drogę w niewiele ponad godzinę. Zatrzymał swego „Range Rovera” na przejściu granicznym. Strażnicy byli w stosunku do niego nieufni. Pokazał im przepustkę napisaną przez zastępcę przywódcy. Wartownicy zadzwonili do Rezaiyeh i – jak powiedzieli – rozmawiali z zastępcą, który poręczył za Rashida.

Stał patrząc w stronę Turcji. Widok był przyjemny. Wszyscy przeszli liczne udręki właśnie po to, aby tu dotrzeć. Dla Paula i Billa miało to oznaczać wolność, dom i rodzinę. Dla wszystkich ludzi EDS miał to być koniec koszmaru. Dla Rashida oznaczało to coś innego – Amerykę.

Rozumiał mentalność członków kierownictwa EDS. Mieli silne poczucie obowiązku. Jeśli im pomogłeś, chętnie okazywali swoje uznanie, żeby wyrównać rachunki. Wiedział, że wystarczy mu poprosić, a zabiorą go z sobą do krainy jego marzeń.

Posterunek graniczny podlegał wsi Sero, położonej o pół mili w dół górskiej drogi. Rashid postanowił pojechać i zobaczyć się z przywódcą wioski, aby ustanowić przyjacielskie stosunki i przetrzeć szlak na później.

Właśnie wykręcał, kiedy po tureckiej stronie pojawiły się dwa samochody. Wysoki Murzyn w skórzanym płaszczu wysiadł z pierwszego z nich i podszedł do łańcucha na skraju ziemi niczyjej.

Serce Rashida zabiło mocniej z radości. Znał tego człowieka. Zaczął machać i krzyczeć.

– Ralph! Ralph Boulware! Hej, Ralph!

* * *

Czwartkowy poranek zastał Glenna Jacksona – myśliwego, baptystę i specjalistę od rakiet – w powietrzu nad Teheranem, w wyczarterowanym odrzutowcu. Jackson został w Kuwejcie po tym, jak wymyślili, że może to być droga ucieczki z Iranu dla Paula i Billa. W niedzielę, w dniu, w którym ci dwaj wydostali się z więzienia, Simons, za pośrednictwem Merva Stauffera, przesłał rozkazy, że Jackson ma jechać do Ammanu w Jordanie i tam spróbować wyczarterować samolot na lot do Iranu.

Jackson dotarł do Ammanu w poniedziałek i od razu przystąpił do pracy. Wiedział, że Perot poleciał do Teheranu z Ammanu wyczarterowanym odrzutowcem linii Arab Wings. Wiedział też, że szef Arab Wings, Akel Biltaji, okazał się pomocny, pozwalając Perotowi lecieć pod pretekstem przewozu taśm sieci NBC. Teraz Jackson skontaktował się z Biltajim i ponownie poprosił go o pomoc.

Назад Дальше