Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 50 стр.


– Powiedz im, że musimy jechać – polecił Rashidowi Simons. Nastąpiła krótka wymiana zdań.

– Musimy wypić jeszcze jedną herbatę – oznajmił Rashid.

– Nie – odparł stanowczo Simons i wstał. – Ruszajmy! Łagodnie uśmiechając się i kłaniając mieszkańcom, Simons zaczął wydawać ostre polecenia głosem, który zadawał kłam jego uprzejmemu zachowaniu się.

– Wszyscy na nogi! Wkładajcie buty! Dalej, spadamy stąd, jedziemy! Wstali. Wszyscy miejscowi chcieli uścisnąć dłoń każdemu z gości.

Simons ciągle przepychał ich w kierunku drzwi. Odnaleźli swoje buty i włożyli je, ciągle kłaniając się i ściskając ręce. W końcu udało im się wydostać na zewnątrz i wsiąść do „Range Roverów”. Musieli poczekać, aż wieśniacy wymanewrują jeepami, które blokowały wyjazd, a w końcu ruszyli, podążając za nimi górską drogą.

Byli ciągle żywi, ciągle wolni, ciągle w drodze. Wieśniacy odwieźli ich do mostu i pożegnali się.

– Nie odeskortujecie nas do granicy? – spytał Rashid.

– Nie – odparł jeden z nich. – Nasze terytorium kończy się na moście.

Druga strona należy do Sero.

Mężczyzna w długim czarnym płaszczu uścisnął wszystkim ręce.

– Nie zapomnij przysłać nam zdjęć – powiedział do Taylora.

– Macie to jak w banku – odparł Keane z kamienną twarzą. Opuszczono przeciągnięty w poprzek mostu łańcuch. „Range Rovery” przejechały na drugą stronę i przyspieszyły.

– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć takich samych kłopotów w następnej wiosce – odezwał się Rashid. – Widziałem się dziś po południu z przywódcą i wszystko z nim ustaliłem.

„Range Rovery” nabrały szybkości.

– Zwolnij – rzucił Simons.

– Nie, musimy się spieszyć. Byli o jakąś milę od granicy.

– Zwolnij ten cholerny wóz – warknął Simons. – Nie mam ochoty zginąć na tym etapie.

Przejeżdżali obok czegoś, co wyglądało jak stacja benzynowa. W małym baraku paliło się światło.

– Stop! Stop! – wrzasnął nagle Taylor.

– Rashid… – rzucił Simons.

Prowadzący drugi samochód Paul zatrąbił, błysnął światłami.

Kątem oka Rashid zobaczył dwóch mężczyzn biegnących od strony stacji, w biegu odbezpieczających i ładujących karabiny.

Prawie stanął na pedale hamulca. Samochód zatrzymał się z piskiem. Paul stanął już wcześniej, przy samej stacji. Rashid wyskoczył z wozu.

Dwaj mężczyźni wycelowali w niego karabiny.

„Znowu się zaczyna” – pomyślał.

Zaczął po swojemu, ale nie słuchali go, wsiedli, każdy do innego „Range Rovera”. Rashid powrócił na siedzenie kierowcy.

– Jedź – rozkazano mu.

Minutę później znaleźli się u stóp wzgórza, na którym była granica. Mogli już dojrzeć światła posterunku granicznego.

– Skręć w prawo – rzucił anioł stróż Rashida.

– Nie – sprzeciwił się Rashid. – Mamy pozwolenie na jazdę do granicy i…

Mężczyzna groźnym gestem podniósł karabin. Rashid zatrzymał samochód.

– Posłuchaj, przyjechałem do waszej wioski dziś po południu i dostałem pozwolenie na przejechanie…

– Zjedź tam.

Byli mniej niż pół mili od Turcji i od wolności. Ich siedmiu przeciw dwóm strażnikom – to było kuszące…

Ze wzgórza, od strony posterunku granicznego, zjechał pędem jakiś jeep i zarzucając zatrzymał się przed „Range Roverem”. Wyskoczył zeń podniecony młodzieniec z pistoletem w ręku i podbiegł do okna Rashida.

Rashid opuścił szybę i odezwał się:

– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Młody człowiek skierował swój pistolet w jego głowę.

– Zjedź tamtą drogą! – krzyknął.

Rashid ustąpił. Pojechali drogą w dół. Była jeszcze węższa od poprzedniej. Wioska leżała o niecałą milę. Gdy dojechali, Rashid wyskoczył z samochodu, mówiąc: „Zostańcie tu. Ja to załatwię”.

Kilkunastu mężczyzn wyszło z chat, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyglądali jeszcze bardziej na bandytów niż mieszkańcy poprzedniej wioski.

– Gdzie jest przywódca? – zapytał głośno Rashid.

– Tu go nie ma.

– To go przyprowadźcie. Rozmawiałem z nim dziś po południu. Jestem jego przyjacielem. Otrzymałem od niego pozwolenie, aby przekroczyć granicę z tymi Amerykanami.

– Dlaczego jesteś z Amerykanami? – zapytał ktoś.

– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Nagle, dosłownie znikąd, pojawił się przywódca wioski, z którym Rashid rozmawiał po południu. Podszedł i pocałował Rashida w oba policzki.

– Hej, to mi się podoba – powiedział siedzący w drugim „Range Roverze” Gayden.

– Dziękujmy za to Bogu – zauważył Coburn. – Nie byłbym już w stanie wypić więcej herbaty dla uratowania życia.

Przywódca, ubrany w ciężki afgański płaszcz, podszedł do nich, nachylił się do okna i każdemu podał rękę.

Rashid i obaj strażnicy wrócili do samochodów.

Kilka minut później podjeżdżali pod wzgórze, do przejścia granicznego.

Paul, siedzący za kierownicą drugiego samochodu, znów pomyślał o Dadgarze. Cztery godziny temu, w Rezaiyeh, wydawało się rozsądne zrezygnować z pomysłu przekraczania granicy konno, aby ominąć drogi i posterunki. Teraz nie był już tego taki pewien. Dadgar mógł wysłać zdjęcia jego i Billa na każde lotnisko, przejście graniczne, do każdego portu morskiego. Nawet jeśli nie było tam ludzi wiernych rządowi, fotografie mogły gdzieś zostać wywieszone. Irańczycy najwyraźniej chętnie korzystali z każdego pretekstu, żeby zatrzymać Amerykanów i przepytywać ich. Od samego początku EDS nie doceniało Dadgara…

Posterunek graniczny był jasno oświetlony wysokimi lampami jarzeniowymi. Oba samochody wolno przejechały obok budynku i zatrzymały się w miejscu, w którym rozciągnięty w poprzek drogi łańcuch oznaczał koniec terytorium irańskiego.

Rashid wysiadł. Porozmawiał z wartownikami, po czym wrócił.

– Nie mają klucza do otworzenia łańcucha – oznajmił. Wysiedli.

– Przejdź na stronę turecką i sprawdź, czy jest tam Boulware – polecił Rashidowi Simons.

Irańczyk zniknął.

Simons uniósł łańcuch, nie mógł go jednak podnieść tak wysoko, aby „Range Rovery” przejechały pod spodem.

Ktoś znalazł kilka desek i oparł je o łańcuch, aby zobaczyć, czy samochody nie mogłyby po nich przejechać. Simons potrząsnął głową – tak nie da rady.

Zwrócił się do Coburna.

– Czy w torbie z narzędziami jest piła do metalu? Coburn powrócił do samochodu.

Paul i Gayden zapalili papierosy.

– Musisz zdecydować, co chcesz zrobić z tym paszportem – odezwał się Gayden.

– Co masz na myśli?

– Zgodnie z prawem amerykańskim za używanie fałszywego paszportu grozi kara więzienia i grzywna w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Grzywnę zapłacę, ale będziesz musiał karę odsiedzieć.

Paul zastanowił się. Jak dotąd, nie naruszył żadnych przepisów. Okazywał swój fałszywy dokument, ale tylko bandytom i rewolucjonistom, którzy i tak nie mieli żadnego prawa do sprawdzania dokumentów. Byłoby dobrze, gdyby nadal nie musiał mijać się z prawem.

– Racja – odezwał się Simons. – Jak tylko wydostaniemy się z tego cholernego kraju, koniec z łamaniem prawa. Nie mam ochoty wyciągać was z jakiejś tureckiej paki.

Paul wręczył swój paszport Gaydenowi, Bill uczynił to samo. Gayden dał je

Taylorowi, który włożył dokumenty do swych kowbojskich butów.

Coburn wrócił z piłą do metalu – Simons wziął ją i zaczął piłować łańcuch. Irańscy wartownicy rzucili się z krzykiem w jego kierunku. Simons zaprzestał piłowania.

Od strony tureckiej nadszedł Rashid, ciągnąc ze sobą kilku strażników i jakiegoś oficera. Porozmawiał chwilę z Irańczykami, potem odezwał się do Simonsa:

– Nie może pan przecinać łańcucha. Oni mówią, że musimy poczekać do rana. Poza tym Turcy też nie chcą, żebyśmy przechodzili dzisiaj.

– Mógłbyś się za chwilę źle poczuć – mruknął Simons do Paula.

– Co masz na myśli?

– Kiedy dam ci znak, po prostu źle się poczuj, OK?

Paul zrozumiał – strażnicy tureccy chcieli spać, a nie spędzić noc z gromadą Amerykanów. Za to gdyby jeden z nich nagle potrzebował opieki szpitalnej, nie bardzo mogliby odprawić go z kwitkiem.

Turcy wrócili na swoją stronę granicy.

– Co teraz robimy? – spytał Coburn.

– Czekamy – odparł Simons.

Było bardzo zimno i prawie wszyscy irańscy strażnicy, z wyjątkiem dwóch, weszli do wartowni.

– Udawajcie, że jesteśmy gotowi czekać całą noc – powiedział Simons. Pozostali dwaj strażnicy też poszli się ogrzać.

– Gayden, Taylor – rzucił Simons. – Idźcie tam i zaproponujcie strażnikom pieniądze za zaopiekowanie się naszymi samochodami.

– Zaopiekowanie się? – powiedział z niedowierzaniem Taylor. – Oni je po prostu ukradną.

– Zgadza, się – rzekł Simons. – Będą mogli je ukraść, o ile przedtem nas puszczą.

Taylor i Gayden weszli do wartowni.

– To jest to – odezwał się Simons. – Coburn, weź Paula i Billa i po prostu przejdźcie granicę.

– Dalej, chłopaki, idziemy – rzucił Coburn.

Paul i Bill przeszli nad łańcuchem. Szli dalej. Coburn trzymał się blisko za nimi.

– Po prostu idźcie przed siebie, bez względu na to, co się może zdarzyć – powiedział. – Jeśli usłyszycie krzyki albo strzały, puścicie się biegiem. Pod żadnym warunkiem nie zatrzymujemy się ani nie wracamy.

Podszedł do nich Simons.

– Idźcie szybciej – ponaglił. – Nie chcę mieć dwóch trupów na tym przeklętym pustkowiu.

Słyszeli jakąś dyskusję po irańskiej stronie.

– Nie odwracajcie się, po prostu idźcie – rzucił Coburn.

Po irańskiej stronie granicy Taylor wyciągał garść pieniędzy w stronę dwóch strażników, którzy najpierw zerkali na czwórkę przekraczających granicę mężczyzn, a potem na dwa „Range Rovery”, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów każdy…

– Nie wiemy, kiedy będziemy mogli wrócić po te samochody – mówił Rashid – to może potrwać dość długo…

– Mieliście wszyscy zostać tu do rana… – odezwał się jeden ze strażników.

– Te samochody są naprawdę bardzo cenne i trzeba ich pilnować… Strażnicy przenieśli wzrok z samochodów na ludzi idących do Turcji, potem z powrotem na samochody – wahali się zbyt długo…

Paul i Bill przeszli na stronę turecką i zniknęli w baraku straży.

Bill spojrzał na zegarek. Był kwadrans do północy, wtorek, 15 lutego, dzień po dniu świętego Walentego. Tego samego dnia, w 1960 roku, włożył zaręczynowy pierścionek na palec Emily. Sześć lat później, też 15 lutego, urodziła się Jackie – dzisiaj były jej trzynaste urodziny.

„Oto twój prezent, Jackie – pomyślał Bill. – Ciągle jeszcze masz ojca”. Coburn wszedł za nimi do baraku. Paul objął go ramieniem.

– Jay…

Po stronie irańskiej strażnicy zobaczyli, że połowa Amerykanów jest już w Turcji i postanowili zmyć się, dopóki była po temu okazja, zabierając ze sobą pieniądze oraz samochody.

Rashid, Gayden i Taylor podeszli do łańcucha. Gayden przystanął.

– Dalej, idźcie – powiedział. – Chcę być ostatni.

I był.

* * *

Ralph Boulware, tłusty tajniak Ilsman, tłumacz „Charlie Brown” i dwaj synowie kuzyna Mr Fisha siedzieli wokół kopcącego pieca w hotelu w Yuksekovej. Czekali na telefon z posterunku granicznego. Podano obiad: jakieś mięso, może jagnięce, zawinięte w gazetę.

Ilsman powiedział, że widział kogoś, kto zrobił Rashidowi i Boulware’owi zdjęcie na granicy.

– Gdybyście kiedykolwiek mieli jakieś problemy w związku z tymi zdjęciami, mogę to załatwić – oznajmił, a „Charlie” przetłumaczył jego słowa.

Boulware zastanawiał się, co to miało oznaczać.

– On wierzy, że jest pan uczciwym człowiekiem i to, co pan robi, jest szlachetne – wyjaśnił „Charlie”.

Boulware poczuł, że propozycja tajniaka brzmiała dość złowrogo – jakby jakiś mafioso mówił ci, że jesteś jego przyjacielem.

Do północy nie usłyszeli ani słowa od grupy „Podejrzanych”, ani od Pata Sculleya i Mr Fisha, którzy powinni byli być już w drodze wynajętym autobusem. Boulware postanowił iść spać. Przed położeniem się do łóżka zawsze pił wodę. Na stole stał pełen dzbanek. „Do diabła – pomyślał – raz kozie śmierć”. Pociągnął łyk i poczuł, że połyka coś stałego. „O Boże, co to było”? Postanowił o tym zapomnieć.

Właśnie kładł się do łóżka, kiedy zawołano go do telefonu. Był to Rashid. – Ralph?

– Tak.

– Jesteśmy na granicy!

– Zaraz tam będę.

Zebrał pozostałych i zapłacił rachunek za hotel. Synowie kuzyna Mr Fisha prowadzili w czasie jazdy drogą, na której – jak ciągle powtarzał Ilsman – w poprzednim miesiącu bandyci zabili trzydzieści dziewięć osób. Po drodze złapali jeszcze jedną gumę. Musieli zmieniać koło w ciemności, bo wyczerpały im się baterie w latarce. Stojąc na drodze i czekając, Boulware nie wiedział, czy powinien bać się, czy nie. Ilsman mógł jeszcze okazać się kłamcą, oszustem wykorzystującym zdobyte zaufanie. Z drugiej strony, jego papiery chroniły ich wszystkich. Jeśli turecki wywiad był równie dobry, jak tureckie hotele, to, do licha, Ilsman mógł być tutejszym Jamesem Bondem.

Koło zmieniono i samochody ruszyły w dalszą drogę. Jechali nocą. „Wszystko będzie w porządku – pomyślał Boulware. – Paul i Bill są na granicy Sculley i Mr Fish jadą tu już autobusem, a Perot czeka w Istambule z samolotem. Musi nam się udać”.

Dotarli do granicy. W baraku straży paliło się światło. Boulware wyskoczył z samochodu i wbiegł do środka. Powitały go okrzyki radości.

Wszyscy byli na miejscu: Paul i Bill, Coburn, Simons, Taylor, Gayden i Rashid.

Boulware wymienił gorące uściski dłoni z Paulem i Billem. Zaczęli zbierać swoje płaszcze i bagaże.

– Hej, hej, spokojnie, zaczekajcie chwilę – zawołał Boulware. – Mr Fish jedzie tu autem. Wyjął z kieszeni butelkę „Chivas Regal”, którą zachował na tę chwilę. – Możemy się za to wszyscy napić!

Wszyscy, oprócz Rashida, który nie brał alkoholu do ust, wznieśli uroczysty toast. Simons pociągnął Boulware’a w róg pokoju.

– No dobra, co się dzieje? – zapytał.

– Rozmawiałem po południu z Rossem. Mr Fish jest już w drodze, razem z Sculleyem, Schwebachem i Davisem. Mają autobus. Moglibyśmy wyruszyć wszyscy już teraz – w dwanaście osób akurat zmieścilibyśmy się do dwóch samochodów – ale myślę, że powinniśmy poczekać na ten autobus. Wtedy, po pierwsze, będziemy wszyscy razem i nikt się już nie zgubi, a po drugie – droga, którą mamy jechać, wygląda na „Krwawą Aleję”. Wie pan, bandyci i tym podobni. Nie wiem, czy to nie przesada, ale oni w kółko to powtarzają i zaczynam wierzyć. Jeśli droga jest rzeczywiście niebezpieczna, lepiej trzymać się razem. W końcu – po trzecie – jeśli pojedziemy do Yuksekovej i tam będziemy czekać na Mr Fisha, będziemy mogli jedynie zatrzymać się w najgorszym hotelu pod słońcem, narażając się na pytania i kłopoty ze strony nowej grupy urzędników.

– OK – powiedział niechętnie Simons. – Poczekamy trochę. „Wygląda na zmęczonego – pomyślał Boulware. – Jak stary człowiek, który chciałby odpocząć”. Coburn wyglądał podobnie: wyczerpany, bez sił, bliski załamania. Boulware myślał o tym, co też musieli przejść, żeby tutaj dotrzeć.

On sam czuł się wspaniale pomimo tego, że przez ostatnie czterdzieści osiem godzin spał bardzo niewiele. Przypomniał sobie nie kończące się dyskusje z Mr Fishem o tym, jak dotrzeć do granicy. Niepowodzenie w Adanie, kiedy nawalił autobus, jazdę taksówką. W zamieci przez góry… I oto, mimo wszystko, udało mu się – jest tutaj.

Mała wartownia była przejmująco zimna, a piec na węgiel drzewny nie dawał nic poza zapełnianiem pomieszczenia dymem. Wszyscy byli zmęczeni, a wódka jeszcze bardziej ich usypiała. Jeden po drugim kładli się na drewnianych ławkach lub podłodze.

Simons nie spał. Rashid obserwował go, kiedy chodził w tę i z powrotem, jak uwięziony w klatce tygrys, paląc jeden za drugim swoje cygara z plastikowymi ustnikami. O świcie zaczął wyglądać przez okno, w stronę Iranu.

– Jest tam ze stu ludzi z karabinami – odezwał się do Rashida i Bulware’a.

– Jak myślicie, co zrobią, jeśli przypadkiem odkryją, kto prześlizgnął im się w nocy przez granicę?

Назад Дальше