Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 49 стр.


– Mamy tylko jeden samochód – odezwał się Coburn.

– I zostawimy go tutaj, żeby ich zbić z tropu. Pójdziemy do granicy na piechotę. Do cholery, to tylko trzydzieści czy czterdzieści mil. Możemy iść przez pola. Unikając szos, unikniemy blokad.

Coburn skinął głową. Na to właśnie cały czas czekał – znowu przejmowali inicjatywę w swoje ręce.

– Zbierzmy pieniądze do kupy – odezwał się Simons do Taylora. – Poproś strażników, żeby cię sprowadzili do samochodu. Przynieś tu pudełko po chusteczkach higienicznych oraz latarkę i wyjmij z nich forsę.

Taylor wyszedł.

– Właściwie moglibyśmy najpierw coś zjeść – stwierdził Simons. – Zanosi się na dłuższy spacer.

* * *

Taylor wszedł do pustego pokoju i wysypał pieniądze z latarki oraz z pudełka po chusteczkach na podłogę.

Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie. Serce podeszło Taylorowi do gardła. Spojrzał w górę i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Gaydena.

– Mam cię! – krzyknął Gayden. Taylor był wściekły.

– Gayden, ty sukinsynu! – wrzasnął. – Przestraszyłeś mnie, jak jasna cholera!

Gayden roześmiał się na całe gardło.

* * *

Strażnicy zabrali ich na dół, do jadalni. Amerykanie siedli przy dużym, kolistym stole, a strażnicy zajęli inny, w drugim końcu pokoju. Podano mięso jagnięcia z ryżem i herbatę. Był to ponury posiłek – wszyscy martwili się, co mogło się przytrafić Rashidowi i jak sobie poradzą bez niego.

Telewizor był włączony i Paul nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Spodziewał się w każdej chwili zobaczyć na nim swoją twarz, jak w liście gończym.

Gdzie, u diabła, podział się Rashid?

Byli tylko o godzinę drogi od granicy, a jednak jak w pułapce, pod strażą i w ciągłym niebezpieczeństwie odesłania do Teheranu, do więzienia. Ktoś krzyknął: – Hej, patrzcie, kogo tu mamy!

Wszedł Rashid. Podszedł do ich stołu, wodząc wokoło zarozumiałym wzrokiem.

– Panowie – odezwał się. – To jest wasz ostatni posiłek. Gapili się na niego, przerażeni.

– W Iranie, ma się rozumieć – dodał pośpiesznie. – Możemy wyjeżdżać. Wszyscy wznieśli radosny okrzyk.

– Dostałem list od komitetu rewolucyjnego – ciągnął Rashid – i pojechałem do granicy wypróbować go. Jest kilka blokad po drodze, ale wszystko zorganizowałem. Wiem, gdzie możemy dostać konie, żeby przejechać przez góry, ale nie sądzę, byśmy ich potrzebowali. Na granicy nie ma żadnych urzędników – przejście jest w rękach wieśniaków. Widziałem się z ich przywódcą, będziemy mogli spokojnie przejść. Poza tym jest tam Ralph Boulware. Rozmawiałem z nim. Simons wstał.

– Ruszajmy się – rzucił. – Szybko!

Zostawili na wpół tylko zjedzony posiłek. Rashid zagadał do strażników i pokazał im swój list od zastępcy przywódcy, a Keane Taylor zapłacił rachunek hotelowy. Rashid wręczył Billowi plik plakatów przedstawiających Chomeiniego, zakupionych wcześniej, do rozlepienia na samochodach.

W kilka minut już ich nie było.

Bill odwalił z plakatami dobrą robotę. Z którejkolwiek strony by spojrzeć na „Range Rovery”, patrzącego przeszywała wzrokiem dzika, brodata twarz ajatollaha.

Ruszyli. Rashid prowadził pierwszy samochód.

Przy wyjeździe z miasta nagle zahamował, wychylił się przez okno i gwałtownie zamachał na zbliżającą się taksówkę.

– Rashid, co ty, do cholery robisz?! – ryknął Simons.

Rashid bez słowa wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku taksówki.

– Chryste Panie! – jęknął Simons.

Rashid porozmawiał przez chwilę z taksówkarzem, po czym ten odjechał.

– Poprosiłem go, żeby pokazał nam wyjazd z miasta bocznymi uliczkami – wyjaśnił Rashid. – Jest tu jedna blokada, którą chcę ominąć, bo siedzą na niej uzbrojone dzieciaki i nie wiem, co mogą wymyślić. Taksówkarz ma już pasażera, ale zaraz będzie wracał. Poczekamy.

– Nie będziemy czekać diabli wiedzą jak długo – powiedział Simons. Taksówka wróciła po dziesięciu minutach. Poprowadziła ich przez ciemne, nie brukowane ulice, aż do głównej drogi. Taksówkarz skręcił w prawo, Rashid za nim, szybko biorąc zakręt. Po lewej stronie, dosłownie o kilka jardów, znajdowała się blokada, którą chciał ominąć. Kilkunastoletni chłopcy strzelali w powietrze. Taksówka i dwa „Range Rovery” odjechały daleko za zakręt, zanim dzieciaki zorientowały się, że ktoś przemknął im przed nosem.

Pięćdziesiąt jardów dalej Rashid zajechał na stację benzynową.

– Po jaką cholerę stajesz? – spytał Keane Taylor.

– Musimy zatankować.

– Mamy baki napełnione w trzech czwartych, aż nadto, by przekroczyć granicę. Spływajmy stąd!

– W Turcji mogą być duże kłopoty z dostaniem benzyny.

– Rashid, jedźmy! – polecił Simons. Rashid wyskoczył z samochodu.

Po napełnieniu zbiorników Rashid wciąż jeszcze targował się z taksówkarzem, oferując mu sto riali – trochę więcej niż dolara – za wyprowadzenie ich z miasta.

– Rashid, daj mu garść pieniędzy i jedźmy! – powiedział Taylor.

– Chce za dużo – wyjaśnił Rashid.

– Boże święty! – jęknął Taylor.

Rashid zgodził się zapłacić taksówkarzowi dwieście riali i wrócił do „Range Rovera”.

– Nabrałby podejrzeń, gdybym się nie targował – wyjaśnił. Wyjechali za miasto. Droga wiła się, prowadząc coraz wyżej w góry.

Nawierzchnia była dobra i szybko posuwali się naprzód. Po jakimś czasie szosa zaczęła prowadzić wzdłuż granicy. Po obu stronach były głębokie, zalesione wąwozy.

– Po południu, mniej więcej gdzieś tutaj był punkt kontrolny – odezwał się Rashid. – Może poszli do domu?

W świetle reflektorów spostrzegli dwóch mężczyzn stojących przy drodze i machających rękami w ich kierunku. Nie było bariery. Rashid nie hamował.

– Chyba lepiej stańmy – zaczął Simons. Rashid jechał dalej, mijając już obu mężczyzn.

– Powiedziałem stój! – wrzasnął Simons. Rashid zatrzymał się. Bill spojrzał przez przednią szybę.

– Popatrzcie tylko na to – rzekł.

Kilka jardów w przedzie dostrzegli most nad parowem. Z obu jego stron zaczęli wynurzać się członkowie jakiegoś szczepu. Było ich coraz więcej – trzydziestu, czterdziestu – i byli uzbrojeni po zęby.

Wyglądało to na zasadzkę. Gdyby samochody próbowały przedrzeć się rozpędem, oberwałyby sporo pocisków.

– Dzięki Bogu, że zatrzymaliśmy się – wydyszał z przejęciem Bill.

Rashid wyskoczył z samochodu i zaczął rozmawiać. Napastnicy założyli w poprzek mostu łańcuch i otoczyli „Rovery”. Szybko stało się jasne, że byli wrogo usposobieni. Takich ludzi grupa do tej pory nie spotkała. Okrążyli samochody, rzucając do środka nienawistne spojrzenia i podnosząc karabiny. Dwóch czy trzech z nich zaczęło wrzeszczeć na Rashida.

„To naprawdę irytujące – pomyślał Bill – zajechać tak daleko, pokonując tyle niebezpieczeństw i przeciwności losu, tylko po to, żeby zostać zatrzymanym przez gromadę głupich chłopów. Może zadowoliliby się tymi dwoma wspaniałymi Range Roverami i wszystkimi naszymi pieniędzmi? Kto wie?”

Zrobiło się jeszcze gorzej: napastnicy zaczęli szturchać i popychać Rashida.

„Za chwilę będą strzelać” – pomyślał Bill.

– Nie róbcie nic – powiedział Simons. – Siedźcie w samochodzie i pozwólcie Rashidowi załatwić sprawę.

Bill doszedł do wniosku, że Rashid potrzebuje pomocy. Wyciągnął z kieszeni różaniec i zaczął się modlić. Odmówił wszystkie modlitwy, jakie znał. „Jesteśmy teraz w rękach Boga – pomyślał. – Tylko cud mógłby nas uratować”.

Siedzący w drugim samochodzie Coburn zamarł, gdy stojący na zewnątrz napastnik skierował karabin prosto w jego głowę.

Siedzącego z tyłu Gaydena ogarnęło przerażenie.

– Jay! – wyszeptał. – Zablokuj drzwi!

Coburn poczuł, jak do gardła napływa mu histeryczny śmiech.

* * *

Rashid poczuł, że znalazł się na krawędzi śmierci. Ci napastnicy byli bandytami i zabiliby człowieka choćby za jego płaszcz – nie sprawiało im to żadnej różnicy. Rewolucja nic dla nich nie oznaczała. Nieważne, kto był u władzy – oni nie uznawali żadnego rządu, nie podporządkowywali się żadnym prawom. Nie mówili nawet w farsi, najpowszechniejszym języku Iranu, lecz po turecku.

Otoczyli go ciasno, wrzeszcząc na niego w jednym języku, podczas gdy on odkrzykiwał im w drugim. Nie prowadziło to do niczego. „Dojdzie do tego, że nas wystrzelają”, pomyślał Rashid.

Usłyszał warkot silnika samochodowego – para reflektorów zbliżała się od strony Razaiyeh. Był to „Land Rover”. Zatrzymał się i wyskoczyli z niego trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie długi czarny płaszcz. Napastnicy odnosili się do niego z szacunkiem.

– Poproszę o wasze paszporty – zwrócił się do Rashida.

– Już się robi – odparł.

Poprowadził mężczyznę do drugiego „Range Rovera” – w pierwszym siedział Bill i Rashid chciał, żeby człowiek w płaszczu znudził się oglądaniem paszportów, zanim dojdzie do niego. Zastukał w szybę i Paul ją opuścił.

– Paszporty.

Wyglądało na to, że mężczyzna miał już kiedyś do czynienia z paszportami. Dokładnie zbadał każdy z nich, porównując fotografię z twarzą właściciela. Potem, doskonałą angielszczyzną, zaczął zadawać pytania: Miejsce urodzenia? Adres zamieszkania? Data urodzenia? Na szczęście Simons kazał Paulowi i Billowi nauczyć się wszystkich szczegółów zawartych w ich fałszywych paszportach, więc Paul był w stanie bez wahania odpowiadać na wszystkie pytania człowieka w płaszczu.

Nieco ociągając się, Rashid zaprowadził go do pierwszego „Range Rovera”. Bill zamienił się miejscami z Keanem Taylorem i siedział teraz w głębi, daleko od światła.

Wszystko odbyło się tak samo. Na końcu mężczyzna obejrzał paszport Billa.

– To nie jest zdjęcie tego człowieka – odezwał się.

– Owszem, jest – tłumaczył gorączkowo Rashid. – On był ostatnio bardzo chory. Schudł i jego skóra zmieniła barwę. Czy nie rozumie pan, że jest umierający? Musi powrócić do Ameryki najszybciej, jak to możliwe, żeby otrzymać odpowiednią opiekę lekarską, a pan mu w tym przeszkadza. Chce pan, żeby umarł, dlatego że Irańczycy nie mają litości dla chorego człowieka? Czy w ten sposób dba pan o honor naszego kraju? Czy…

– Oni są Amerykanami – przerwał mężczyzna. – Proszę za mną. Odwrócił się i poszedł do stojącego przy moście małego baraku z cegieł. Rashid wszedł za nim.

– Nie macie prawa nas zatrzymywać – powiedział. – Dostałem instrukcje od Komitetu Rewolucji Islamskiej w Rezaiyeh, aby odeskortować tych ludzi do granicy. Opóźnianie naszego wyjazdu jest kontrrewolucyjną zbrodnią przeciw narodowi irańskiemu.

Zamachał mu przed oczami listem napisanym przez zastępcę przywódcy i podstemplowanym pieczątką biblioteki. Mężczyzna obejrzał pismo.

– Niemniej jednak tamten Amerykanin nie jest podobny do zdjęcia w swoim paszporcie.

– Powiedziałem panu, że jest chory! – wrzasnął Rashid. – Komitet rewolucyjny sprawdził ich i pozwolił jechać na granicę. A teraz niech pan zabiera z mojej drogi tych bandytów!

– My mamy swój komitet rewolucyjny – mężczyzna nie wyglądał na stropionego. – Będziecie musieli wszyscy pojechać do naszej kwatery głównej.

Rashid nie miał wyboru. Musiał się zgodzić.

Jay Coburn przyglądał się Rashidowi wychodzącemu z baraku w towarzystwie człowieka w długim czarnym płaszczu. Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego.

– Udajemy się do ich wioski, żeby nas sprawdzili – oznajmił. – Mamy jechać w ich samochodach.

„Wygląda to kiepsko” – pomyślał Coburn. Jak dotąd, za każdym razem, kiedy byli aresztowani, pozwalano im zostać w „Range Roverach”, dzięki czemu trochę mniej czuli się więźniami. Opuszczenie samochodu przeżywali bowiem jak utratę kontaktu z bazą.

W dodatku Rashid nigdy jeszcze nie był tak przerażony.

Wszyscy wsiedli do pojazdów napastników: półciężarówki oraz małego, poobijanego kombi. Powieziono ich polną drogą przez góry. Kręty szlak tonął w ciemnościach. „No, cholera – pomyślał Coburn – wpadliśmy: nikt nas już więcej nie zobaczy”.

Po przebyciu trzech czy czterech mil dojechali do wioski. Był tam jeden murowany budynek, otoczony podwórkiem. Resztę zabudowań stanowiły pokryte strzechą lepianki, na podwórku jednak stało sześć czy siedem wspaniałych jeepów.

– Jezus Maria, ci ludzie żyją z kradzieży samochodów – powiedział Coburn.

„Dwa „Range Rovery” stanowiłyby niezły dodatek do ich kolekcji” pomyślał. Oba pojazdy, w których jechali Amerykanie, zaparkowano na podwórku, potem ustawiono „Range Rovery”, a na końcu jeszcze dwa jeepy, blokując w ten sposób wyjazd i uniemożliwiając szybką ucieczkę.

Wysiedli.

– Nie musicie się obawiać – oznajmił mężczyzna w płaszczu. – Chcemy tylko z wami chwilę porozmawiać, a potem będziecie mogli odjechać.

Wszedł do budynku z cegieł.

– Kłamie – szepnął Rashid.

Wepchnięto ich do środka i nakazano ściągnąć buty. Miejscowych wyraźnie fascynowały kowbojskie buciory Keane’a Taylora. Jeden z nich porwał je i obejrzał dokładnie, a następnie puścił w obieg, żeby każdy mógł zobaczyć.

Zaprowadzono Amerykanów do dużego, nie umeblowanego pokoju, z perskim dywanikiem na podłodze oraz zwiniętymi pod ścianą materacami. Pomieszczenie było słabo oświetlone czymś w rodzaju lampy. Siedli w kole, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny napastników.

„Znowu będziemy sądzeni, całkiem jak w Mahabadzie” – pomyślał Coburn. Uważnie śledził Simonsa.

Do pokoju wszedł największy i najbardziej odpychający mułła, jakiego widzieli w życiu. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Mówił Rashid, używając mieszaniny farsi, tureckiego i angielskiego. Po raz kolejny przedstawił napisany w bibliotece list i podał nazwisko zastępcy przywódcy. Ktoś wyszedł, aby kontaktować się z komitetem w Rezaiyeh i sprawdzić. Coburn zastanawiał się, jak to zrobią – lampa naftowa świadczyła, że nie było tu elektryczności, jak więc mogły być telefony?

Ponownie sprawdzono wszystkie paszporty. Ciągle ktoś wchodził i wychodził.

„A co jeśli mają telefon? – pomyślał Coburn. – I co, jeśli komitet w Rezaiyeh dostał wiadomość od Dadgara?”

„Może byłoby lepiej dla nas, gdyby rzeczywiście nas sprawdzili – zastanawiał się – wtedy ktoś przynajmniej by wiedział, gdzie jesteśmy. W obecnej sytuacji mogliby nas zabić – ciała zniknęłyby bez śladu w śniegu i nikt nigdy nie dowiedziałby się, że byliśmy tutaj”.

Wszedł jakiś miejscowy, oddał Rashidowi list i przemówił do mułły.

– W porządku – powiedział Rashid. – Jesteśmy czyści. Nagle atmosfera zmieniła się diametralnie.

Szkaradny mułła zrobił się niesamowicie przyjacielski i ściskał wszystkim ręce.

– Wita was w swojej wiosce – przetłumaczył Rashid. Przyniesiono herbatę.

– Mamy zaproszenie, aby gościć we wsi przez noc – ciągnął Rashid.

– Powiedz mu, że absolutnie nie możemy z niego skorzystać – odezwał się Simons. – Nasi przyjaciele czekają na nas na granicy.

Pojawił się mały, może dziesięcioletni chłopiec. Starając się umocnić nową przyjaźń, Keane Taylor wyciągnął fotografię swojego jedenastoletniego syna Michaela i pokazał ją napastnikom. Bardzo się podniecili.

– Chcą, żebyśmy im zrobili zdjęcia – wyjaśnił Rashid.

– Keane, wyjmij swój aparat – rzucił Gayden.

– Skończył mi się film – odparł Taylor.

– Keane, wyjmij ten swój pieprzony aparat!

Taylor wyjął aparat. W rzeczywistości miał jeszcze trzy klatki, ale nie miał lampy błyskowej i potrzebowałby czegoś dużo bardziej wymyślnego niż „Instamatic”, żeby zrobić zdjęcia przy takim świetle. Mieszkańcy ustawili się jednak w rząd, wymachując w powietrzu swymi karabinami i Taylor zmuszony był ich pstryknąć.

To było niebywałe. Przed pięcioma minutami ci ludzie wyglądali, jakby gotowi byli zamordować Amerykanów, teraz zaś nosili się wokoło na barana, pogwizdywali i pokrzykiwali z uciechy, świetnie się przy tym bawiąc.

Prawdopodobnie równie szybko mogło się znowu odmienić.

W Taylorze wzięło górę jego poczucie humoru i zaczęło go roznosić – zachowywał się jak fotograf prasowy. Kazał napastnikom uśmiechać się albo stawać razem, żeby mógł ich objąć obiektywem i robił dziesiątki zdjęć.

Przyniesiono jeszcze herbaty. Coburn jęknął w duchu. Przez ostatnich kilka dni wypił tyle herbaty, że miał jej dosłownie po uszy. Ukradkiem wylał swoją porcję, robiąc brzydką brązową plamę na wspaniałym dywaniku.

Назад Дальше