Również reszta grupy wtłoczyła się za nimi. Ron Davis błaznował jak zwykle. Perot pożyczył mu przedtem ciepłe ubranie, teraz zaś udawał, że bardzo chce je odzyskać – Davis zdjął kapelusz, płaszcz oraz rękawiczki i dramatycznym gestem cisnął je na podłogę.
– Masz, Perot, oto twoje cholerne szmaty. Nagłe wszedł Sculley.
– Simonsa aresztowano na lotnisku – powiedział. Cała radość Perota ulotniła się.
– Dlaczego? – przeraził się.
– Przewoził sporo pieniędzy w papierowej kopercie i przypadkiem akurat jego przeszukali.
– Do diabła, Pat, dlaczego miał przy sobie te pieniądze? – spytał ze złością Perot.
– To były pieniądze z kanistra. Widzisz…
– Jak mogliście po tym wszystkim, co Simons zrobił, pozwolić mu na podejmowanie całkiem niepotrzebnego ryzyka? – przerwał Perot. – Teraz posłuchaj. Odlatuję w południe. Jeśli Simons nie wyjdzie do tego czasu z więzienia, ty zostaniesz w tym pieprzonym Istambule, dopóki go nie zwolnią.
* * *
Sculley i Boulware naradzali się z Fishem.
– Musimy wydostać pułkownika Simonsa z więzienia – zaczął Boulware.
– Taaa – powiedział Fish. – To nam zabierze jakieś dziesięć dni…
– Nie ma rady – uciął Boulware. – Perot na to nie pójdzie. Chce go mieć na wolności zaraz.
– Jest piąta rano – zaprotestował Fish.
– Ile? – rzucił krótko Boulware.
– Nie mam pojęcia. Zbyt wielu ludzi o tym wie, zarówno w Ankarze, jak w Istambule.
– Pięć tysięcy dolarów wystarczy?
– Za taką sumę sprzedaliby własne matki.
– Świetnie – stwierdził Boulware. – Załatwmy to. Fish zadzwonił pod sobie tylko znany numer.
– Mój adwokat spotka się z nami przy więzieniu niedaleko lotniska – oznajmił, skończywszy rozmowę.
Boulware i Fish wsiedli do poobijanego, starego samochodu Fisha, a Sculley został, aby zapłacić rachunek za hotel. Podjechali do więzienia, gdzie czekał na nich adwokat. Prawnik dosiadł się.
– Sędzia jest w drodze – oznajmił. – Rozmawiałem już z policją. Gdzie są pieniądze?
– Więzień je ma – odparł Boulware. – Jak to?
– Pan tam pójdzie i wyprowadzi więźnia, a on da panu pięć tysięcy dolarów. Było to szaleństwo, ale adwokat zrobił tak, jak mu powiedziano – wszedł do więzienia i po kilku minutach wyszedł prowadząc ze sobą Simonsa. Wsiedli do samochodu.
– Nie będziemy płacić tym błaznom – powiedział Simons. – Przeczekam to. Oni po prostu zagadają się na śmierć i za kilka dni i tak mnie wypuszczą.
– Bill, proszę. Niech pan nie utrudnia – westchnął Boulware. – Proszę dać mi kopertę.
Simons wręczył mu kopertę, Boulware wyjął pięć tysięcy dolarów i dał je prawnikowi.
– Oto pieniądze – odezwał się. – Zrób z nich właściwy użytek. Adwokat posłuchał tej rady.
Pół godziny później Boulware, Simons i Fish zostali odwiezieni policyjnym samochodem na lotnisko. Jakiś gliniarz wziął ich dokumenty i przeprowadził przez kontrolę paszportową oraz celną. Kiedy wyszli na pole startowe, ten sam samochód stał tam, aby zawieźć ich do czekającego na pasie Boeinga 707.
Gdy weszli na pokład samolotu, Simons przyjrzał się aksamitnym zasłonom, pluszowej tapicerce, telewizorom i barkom.
– Co to, jak rany? – zapytał.
Załoga czekała już na pokładzie. Jedna ze stewardes podeszła do Boulware’a.
– Czy życzy pan sobie drinka? – zapytała. Boulware uśmiechnął się.
* * *
W hotelowych apartamentach Perota zadzwonił telefon i przypadkiem odebrał go Paul.
– Halo? – powiedział głos.
– Halo? – rzucił Paul.
– Kto mówi?
– A kto pyta? – spytał podejrzliwie Paul.
– Hej… Paul?
Paul rozpoznał głos Merva Stauffera.
– Cześć, Merv.
– Paul, mam tu kogoś, kto chce z tobą mówić. Nastąpiła krótka przerwa, po czym kobiecy głos zapytał:
– Paul?
To była Ruthie.
– Witaj, Ruthie.
– Och, Paul!
– Cześć! Co porabiasz?
– Co to znaczy, „co porabiasz?” – powiedziała płaczliwym głosem Ruthie.
– Czekam na ciebie!
* * *
Zadzwonił telefon. Zanim Emily odebrała, ktoś podniósł słuchawkę przy drugim aparacie, w pokoju dziecinnym. Chwilę później usłyszała dziewczęcy krzyk.
– To tatuś! To tatuś!
Wpadła pędem do pokoju. Wszystkie dzieciaki podskakiwały i biły się o słuchawkę. Emily opanowywała się przez kilka minut, po czym odebrała im telefon.
– Bill?
– Witaj, Emily.
– Na Boga, masz taki pewny głos. Nie spodziewałam się tego. Och, Bill…
* * *
W Dallas Merv zaczął spisywać zakodowaną wiadomość od Perota. Weź… ten…
Znał teraz szyfr tak dobrze, że mógł od razu przepisywać tekst.
… kod… i…
Był lekko zdziwiony. Przez ostatnie trzy dni Perot robił mu tylko same kłopoty z szyfrem – nie miał cierpliwości, żeby go używać i Stauffer musiał nalegać, przypominając mu ciągle, że tak chce Simons. Teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło, dlaczego Perot nagle zaczął posługiwać się kodem?
… wsadź… go… sobie… w…
Stauffer odgadł dalszy ciąg i wybuchnął śmiechem.
Ron Davis zadzwonił po obsługę i zamówił dla wszystkich jajka na boczku. Gdy już jedli, znowu zadzwoniono z Dallas. Przy telefonie był Stauffer i prosił Perota.
– Ross, właśnie dostaliśmy „Dallas Times Herald”. Czy miał to być nowy dowcip?
– Główny tytuł na pierwszej stronie brzmi: „Według doniesień ludzie Perota wracają. Znana jest droga ucieczki lądem z Iranu” – mówił dalej Stauffer.
Perot poczuł, że krew zaczyna mu się gotować.
– Myślałem, że zniszczyliśmy tamten przeciek.
– Ross, stary, próbowaliśmy. Właściciele czy dyrektorzy gazety po prostu chyba nie są w stanie kontrolować wydawcy.
Słuchawkę przejął wściekły jak diabli Tom Luce.
– Ross, te sukinsyny chętnie doprowadzą do śmierci grupy ratowniczej, zniszczenia EDS i wsadzenia cię za kratki tylko po to, aby być pierwszymi, którzy o tym napiszą. Ostrzegaliśmy ich, ale to nic nie dało. Stary, jak to się skończy, powinniśmy ich skarżyć, bez względu na to, ile to potrwa i ile będzie kosztowało…
– Może – odparł Perot. – Nie podejmuj pochopnie walki z ludźmi, którzy farbę drukarską kupują na beczki, a papier na tony. Jak myślisz, jakie są szansę, aby te wieści dotarły do Teheranu?
– Nie wiem. W Teksasie jest pełno Irańczyków i większość z nich dowie się o tym. Ciągle jest bardzo ciężko uzyskać połączenie z Teheranem, ale nam się kilka razy udało, więc im może też.
– I jeśli to zrobią…
– Wtedy oczywiście Dadgar połapie się, że Paul i Bill prześliznęli mu się przez palce…
– I może postanowić wziąć innych zakładników – powiedział lodowatym głosem Perot.
Był oburzony na Departament Stanu za przeciek informacji, wściekły na „Dallas Times Herald” za wydrukowanie jej, a do szału doprowadzała go myśl, że nic na to nie może poradzić.
– A grupa „Czystych” ciągle jest w Teheranie – odezwał się. Koszmar jeszcze się nie skończył.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
W południe w piątek 16 lutego, Lou Goelz zadzwonił do Joe Pochego i powiedział mu, aby sprowadził ludzi EDS do ambasady amerykańskiej o piątej po południu. Rozdanie biletów i sprawdzenie bagaży nastąpi w nocy w ambasadzie i będą mogli odlecieć ewakuacyjnym lotem PanAm w sobotę rano.
John Howell był zdenerwowany. Wiedział od Abolhasana, że Dadgar ciągle działał, a nie miał pojęcia, co dzieje się z grupą „Podejrzanych”. Gdyby Dadgar odkrył, że Paul i Bill zniknęli, albo gdyby po prostu zrezygnował z nich i chciał wziąć jeszcze kilku zakładników, grupa „Czystych” zostałaby aresztowana. A gdzie lepiej dokonać aresztowania, niż na lotnisku, gdzie każdy musi pokazać paszport?
Zastanawiał się, czy z ich strony rozsądnie było korzystać z pierwszego możliwego lotu. Według Goelza miała ich być cała seria, może więc powinni poczekać i zobaczyć, co się stanie z pierwszą grupą ewakuowanych osób – czy w ogóle będą kogoś poszukiwać. Wtedy przynajmniej zawczasu wiedzieliby, jak sprawy stoją. Irańczycy jednak też. Dobrą stroną korzystania z pierwszego lotu było to, że prawdopodobnie będzie panował wielki bałagan, a to może pomóc Howellowi i grupie „Czystych” przemknąć się niezauważenie.
W końcu zdecydował, że pierwszy lot jest najlepszy. Nadal jednak był niespokojny.
Podobnie czuł się Bob Young. Chociaż nie pracował już dla EDS w Iranie, tylko w Kuwejcie, był tutaj na początku negocjacji w sprawie kontraktu z Ministerstwem Zdrowia. Spotkał się wtedy oko w oko z Dadgarem i nazwisko Younga mogło figurować na jakiejś liście w jego aktach.
Joe Poche też wolał pierwszy lot, chociaż nie wypowiadał się specjalnie na ten temat – w ogóle zresztą nie mówił wiele. Howell stwierdził, że jest on bardzo skryty.
Rich i Cathy Gallagher nie byli pewni, czy chcą opuścić Iran. Stanowczo oznajmili Pochemu, że niezależnie od tego, co powiedział pułkownik Simons, Poche nie „dowodził” nimi i mieli prawo podjąć własną decyzję. Poche zgodził się z tym, zwracając jednak uwagę, że jeśli zdecydują się zaryzykować i zostać w Iranie, nie powinni liczyć na to, że Perot wyśle po nich jeszcze jedną grupę ratunkową, gdyby znaleźli się za kratkami. W końcu więc Gallagherowie również zdecydowali się lecieć.
Po południu przejrzeli wszystkie dokumenty i zniszczyli wszystko, co miało jakikolwiek związek z Paulem i Billem.
Poche dał każdemu po dwa tysiące dolarów, do własnej kieszeni włożył pięćset, a resztę pieniędzy ukrył w swoich butach, po dziesięć tysięcy dolarów w każdym. Zmieścił je, bo nosił buty pożyczone od Gaydena, o numer za duże. W kieszeni miał też jeszcze milion riali, które planował dać Lou Goelzowi dla Abolhasana, aby ten dokonał ostatniej wypłaty dla pozostających irańskich pracowników EDS.
Kilka minut przed piątą, gdy żegnali się ze służącym Goelza, zadzwonił telefon. Odebrał Poche. To był Tom Walter.
– Mamy tych ludzi – powiedział. – Rozumiesz? Mamy tych ludzi.
– Rozumiem – rzucił krótko Poche.
Wszyscy wsiedli do samochodu, Cathy ze swym pudlem Buffym, którego prowadził Poche. Nie przekazał pozostałym tajnej wiadomości od Toma Waltera.
Zaparkowali w bocznej uliczce nie opodal ambasady i wysiedli z samochodu. Miał tam stać, dopóki ktoś nie zdecyduje się go ukraść.
Napięcie Howella nie zmalało, gdy wkraczał na teren ambasady. Wałęsało się tam co najmniej z tysiąc Amerykanów, ale także dziesiątki uzbrojonych Strażników Rewolucji. Teren ambasady teoretycznie był ziemią amerykańską, nietykalną, ale irańscy rewolucjoniści najwyraźniej nie zwracali najmniejszej uwagi na takie drobiazgi.
Całą grupę „Czystych” ustawiono w kolejce. Większość nocy spędzili w różnych ogonkach do wypełnienia formularzy, do oddania paszportów, do sprawdzenia bagaży. Wszystkie walizki zostały złożone w wielkim hallu, wysiedleńcy musieli odszukać swoje rzeczy i poprzyczepiać do nich etykietki z nazwiskami. Na koniec stali w kolejce do otwarcia bagaży, aby rebelianci mogli je przeszukać – każda sztuka została sprawdzona.
Howell dowiedział się, że będą dwa samoloty, oba należące do PanAm, Boeingi 747. Jeden miał lecieć do Frankfurtu, drugi do Aten. Ewakuowanych posegregowano według firm, ale ludzie EDS zostali włączeni do tej części personelu ambasady, która wylatywała również. Przydzielono im samolot do Frankfurtu.
O siódmej rano w sobotę wsadzono ich do autobusów jadących na lotnisko. Była to potworna jazda. Do każdego autobusu wsiadło dwóch lub trzech uzbrojonych rebeliantów. Wyjeżdżając za bramę ambasady zobaczyli tłum reporterów i ekip telewizyjnych – Irańczycy widocznie stwierdzili, że odlot upokorzonych Amerykanów będzie wydarzeniem telewizyjnym na skalę światową. Autobusy podskakiwały na drodze na lotnisko. Obok Pochego stał między siedzeniami może piętnastoletni strażnik, kołysząc się zgodnie z ruchami autobusu, z palcem na spuście swego karabinu. Poche zauważył, że broń była odbezpieczona.
Gdyby się potknął…
Ulice pełne były ludzi, panował duży ruch. Wyglądało na to, że wszyscy wiedzą, iż w autobusie są Amerykanie. Dawało się wyczuć powszechną nienawiść. Wznoszono okrzyki i wygrażano pięściami. Kiedy mijała ich jakaś ciężarówka, jej kierowca wychylił się przez okno i splunął na jeden z autobusów.
Konwój zatrzymywano wiele razy. Wydawało się, że poszczególne obszary miasta są pod kontrolą różnych grup rebeliantów i każda z nich musiała zademonstrować swoją władzę zatrzymując autobusy, a następnie zezwalając im na dalszą jazdę.
Przebycie sześciu mil do lotniska zabrało dwie godziny.
Sytuacja była dość chaotyczna. Było tam jeszcze więcej kamer telewizyjnych i reporterów, plus setki uzbrojonych mężczyzn, niektórzy z nich mieli na sobie strzępy mundurów. Jedni biegali tam i z powrotem, inni kierowali ruchem, a wszyscy dowodzili i każdy miał odmienne zdanie co do tego, gdzie autobusy powinny jechać.
W końcu, o wpół do dziesiątej, Amerykanie dotarli do terminalu. Personel ambasady zaczął rozdawać paszporty zebrane w nocy. Pięciu z nich brakowało: Howella, Pochego, Younga i Gallagherów.
Przedtem, gdy Paul i Bill jeszcze w grudniu oddali swoje paszporty na przechowanie do ambasady, odmówiono ich zwrotu bez powiadomienia policji. Czy teraz robiliby tę samą sztuczkę?
Nagle nadszedł Poche, przepychając się przez tłum z pięcioma paszportami w ręku.
– Znalazłem je na półce za ladą – powiedział. – Sądzę, że położono je tam przypadkowo.
Bob Young zobaczył dwóch Amerykanów trzymających jakieś zdjęcia i badawczo przyglądających się tłumowi. Ku jego przerażeniu, zaczęli zbliżać się do ludzi EDS. Podeszli do Richa i Cathy.
Chyba Dadgar nie weźmie Cathy jako zakładnika?!
Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się i oznajmili, że mają część bagaży Gallagherów. Young odprężył się.
Przyjaciele Gallagherów uratowali niektóre pakunki z Hyatta i poprosili tych dwóch Amerykanów, aby przywieźli je na lotnisko i spróbowali przekazać właścicielom. Ci zgodzili się, ale nie znali Richa i Cathy – stąd właśnie zdjęcia.
Ten alarm okazał się wprawdzie fałszywy, ale i tak zwiększył ich niepokój.
Joe Poche postanowił spróbować dowiedzieć się czegoś. Wyszedł i odszukał biletera linii PanAm.
– Pracuję dla EDS – powiedział mu. – Czy Irańczycy szukają kogoś?
– Tak – odparł agent. – gorączkowo szukają dwóch ludzi.
– Nikogo więcej?
– Nie. Zresztą listy osób do zatrzymania nie zmieniano od wielu tygodni.
– Dzięki.
Wrócił i zdał relację pozostałym.
Ewakuowani zaczęli przechodzić z hali odpraw pasażerów do hali odlotów.
– Proponuję, żebyśmy się podzielili – powiedział Poche. – W ten sposób nie będziemy wyglądać jak grupa i nawet jeśli jeden czy dwóch z nas wpadnie w tarapaty, pozostali będą mogli przejść. Ja będę ostatni, więc gdyby ktoś musiał pozostać w tyle, zostanę z nim.
Bob Young rzucił okiem na swoją walizkę i zobaczył, że miała ona etykietkę bagażową z napisem „William D. Gaylord”. Przeżył chwilę grozy – gdyby