Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 53 стр.


Irańczycy zobaczyli etykietkę, wzięliby go za Billa i aresztowali.

Domyślił się, jak do tego doszło. Jego własne walizki zostały zniszczone w Hyatcie przez rebeliantów, którzy ostrzelali pokoje. Kilka innych zostało jednak w miarę nie uszkodzonych i Young pożyczył sobie jedną, właśnie tę.

Zerwał etykietkę i wepchnął ją głęboko w kieszeń z zamiarem pozbycia się jej przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Przeszli przez drzwi z napisem „Tylko dla pasażerów”, po czym musieli zapłacić cło lotniskowe. Rozbawiło to Pochego – rebelianci uznali widać, że jest to jedyne dobre zarządzenie szacha.

Następna kolejka ustawiła się do kontroli paszportów.

Nim Howell dotarł do bariery, minęło południe. Wartownik dokładnie sprawdził jego dokumenty wyjazdu i podstemplował je. Następnie spojrzał na zdjęcie w paszporcie i surowo spojrzał na twarz Howella. W końcu porównał nazwisko w paszporcie z listą, którą miał na biurku.

Howell wstrzymał oddech, ale wartownik wręczył mu paszport i kiwnął, że może przejść.

Joe Poche przeszedł przez kontrolę paszportów jako ostatni. Wartownik przyjrzał mu się wyjątkowo dokładnie, bo Poche miał teraz brodę, w końcu jego również przepuszczono.

Gdy cała grupa „Czystych” znalazła się w hali odlotów, ogarnął ich radosny nastrój. Teraz, gdy już przeszli przez kontrolę paszportową, skończyły się wszelkie kłopoty, myślał Howell.

O drugiej po południu zaczęli przechodzić przez bramki, gdzie normalnie znajdowała się kontrola bezpieczeństwa. Tym razem, oprócz broni, strażnicy konfiskowali mapy, zdjęcia Teheranu i duże sumy pieniędzy. Nikt jednak z grupy „Czystych” nie stracił ani centa, strażnicy nie zajrzeli też do butów Pochego.

Za bramkami, na polu startowym, stała w rzędzie część bagaży. Pasażerowie musieli sprawdzić, czy nie było tam ich rzeczy i jeśli tak, otworzyć je do przeszukania przed załadowaniem na samolot. Na szczęście żaden z pakunków grupy „Czystych” nie został wybrany do tej specjalnej kontroli.

Weszli do autobusów. Przewieziono ich w poprzek pasa startowego do miejsca, gdzie czekały dwa Boeingi. Tam były kamery.

U stóp schodów przeprowadzono jeszcze jedną kontrolę paszportów. Howell ustawił się w pięciusetosobowej kolejce do samolotu do Frankfurtu. Niepokoił się teraz mniej niż przedtem – wyglądało na to, że nikt go nie szuka.

Wszedł do samolotu i znalazł miejsce. Na pokładzie kręciło się kilkunastu uzbrojonych rebeliantów, zarówno w kabinie pasażerskiej, jak i w pomieszczeniach załogi.

Kiedy ludzie, którzy mieli lecieć do Aten, zdali sobie sprawę, że są w samolocie do Frankfurtu i odwrotnie, nastąpiło zamieszanie. Wszystkie miejsca – również i te załogi – zostały zajęte i ciągle znajdowali się ludzie, którzy nie mieli gdzie usiąść.

Kapitan włączył głośniki pokładowe i poprosił wszystkich o uwagę. Trochę się uciszyło.

– Prosi się pasażerów: Paula Johna i Williama Deminga o ujawnienie się – powiedział.

Howella oblał zimny pot. John było drugim imieniem Paula Chiapparone, a Deming było drugim imieniem Billa Gaylorda. A więc jeszcze szukali tych dwóch.

Oczywiście nie była to po prostu kwestia nazwisk na jakiejś liście na lotnisku – Dadgar sprawował tu pełną kontrole, a jego ludzie starali się znaleźć Paula i Billa za wszelką cenę.

Dziesięć minut później kapitan ponownie przemówił przez głośniki.

– Panie i panowie, w dalszym ciągu nie odnaleźliśmy Pula Johna ani Williama Deminga. Zostaliśmy poinformowani, że nie będziemy mogli wystartować, zanim ci dwaj ludzie nie zgłoszą się. Jeśli ktokolwiek na pokładzie zna ich miejsce pobytu, bardzo proszę, aby nas o tym powiadomił.

„Idźcie do diabła!” – pomyślał Howell.

Bob Young przypomniał sobie nagle o etykietce na bagażach, oznaczonej „William D. Gaylord”, którą miał w kieszeni. Poszedł do łazienki i wrzucił ją do toalety.

Rebelianci raz jeszcze przeszli między rzędami prosząc o paszporty. Sprawdzili każdy bardzo dokładnie, porównując zdjęcie z twarzą właściciela.

John Howell wyjął książkę, którą wziął z domu Dvoranchików – „Dubaj”, „dreszczowiec” Robina Moore’a o intrygach na Bliskim Wschodzie. Usiłował czytać, starając się wyglądać beztrosko, ale nie mógł się skupić – przeżywał prawdziwy „dreszczowiec”. „Wkrótce – pomyślał – Dadgar musi zdać sobie sprawę, że Paula i Billa nie ma w tym samolocie”.

I co wtedy zrobi?

Jest taki zawzięty, a przy tym cwany. Czy jest lepszy sposób kontroli paszportów niż w samolocie, gdy wszyscy pasażerowie są na miejscach i nikt nie może się ukryć?

Ale co zrobi potem? Wejdzie sam na pokład tego cholernego samolotu i przejdzie się wzdłuż rzędów, przyglądając się każdemu? Nie pozna Richa, Cathy ani Pochego, ale pozna Boba Younga. A najprędzej rozpozna mnie.

* * *

T. J. Marquez w Dallas rozmawiał przez telefon z Markiem Ginsbergiem, pracownikiem Białego Domu, który próbował pomóc w sprawie Paula i Billa. Ginsberg był w Waszyngtonie i kontrolował sytuację w Teheranie.

– Pięciu waszych ludzi jest w samolocie stojącym na pasie startowym lotniska w Teheranie – powiedział.

– Świetnie – ucieszył się Marquez.

– Wcale nie świetnie. Irańczycy szukają Chiapparone’a i Gaylorda i nie pozwolą samolotowi odlecieć, dopóki ich nie znajdą.

– Och, cholera!

– Nad Iranem nie ma kontroli ruchu powietrznego, więc samolot musi wystartować przed zmrokiem. Nie wiemy dokładnie, co się będzie działo, ale nie zostało już dużo czasu. Mogą zabrać waszych ludzi z samolotu.

– Nie możecie im na to pozwolić!

– Będę z panem w kontakcie.

Marquez odłożył słuchawkę. Czy po tym wszystkim, co przeszli Paul, Bill i grupa „Podejrzanych”, EDS miało teraz skończyć mając za kratkami teherańskiego więzienia jeszcze więcej swoich ludzi? To nie mieściło się w głowie.

Do zapadnięcia ciemności zostały im jeszcze dwie godziny. T. J. podniósł słuchawkę.

– Dajcie mi Perota.

* * *

– Panie i panowie – odezwał się pilot – Paul John i William Deming nadal nie zostali odnalezieni. Dowodzący lotniskiem dokona teraz kolejnego sprawdzenia paszportów.

Wśród pasażerów rozległy się pomruki niezadowolenia.

Howell zastanawiał się, kim jest ten dowodzący. Dadgar? Jeśli nie on, to w każdym razie ktoś z jego sztabu. Niektórzy z nich znali Howella, inni nie.

Popatrzył wzdłuż rzędów. Ktoś wszedł na pokład. Howell wytrzeszczył oczy, po chwili jednak odprężył się – był to człowiek w mundurze PanAm. Przeszedł wolno przez samolot, sprawdzając każdy z pięciuset paszportów, porównując twarze ze zdjęciami i badając, czy paszporty zostały podstemplowane.

– Panie i panowie – mówi ponownie kapitan. – Postanowiono sprawdzić załadowane bagaże. Jeśli usłyszycie państwo numer waszego bagażu, proszę się zgłosić.

Wszystkie kwitki miała w swojej torebce Cathy. Gdy wywołano pierwsze numery, Howell zobaczył, jak zaczyna je przeglądać. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę, dać jej znać, aby się nie zgłaszała – to mógł być podstęp.

Wywołano więcej numerów, ale nikt nie wstał. Howell stwierdził, że wszyscy wolą raczej stracić bagaż, niż ryzykować opuszczenie samolotu.

– Panie i panowie, proszę się zgłaszać, gdy słyszycie państwo wasze numery. Nie będziecie musieli opuszczać samolotu, jedynie przekazać klucze, aby można było otworzyć i przeszukać walizki.

Nie rozproszyło to wątpliwości Howella. Patrzył na Cathy, ciągle starając się przyciągnąć jej wzrok. Wywoływano wciąż nowe numery, lecz ona nie wstawała.

– Panie i panowie, mam dobrą wiadomość. Skontaktowaliśmy się z kierownictwem linii PanAm na Europę i uzyskaliśmy zezwolenie na lot z nadmiarem pasażerów.

Tu i ówdzie odezwały się stłumione okrzyki radości.

Howell spojrzał w kierunku Pochego. Włożywszy paszport do górnej kieszeni marynarki, siedział z zamkniętymi oczami, odchylony do tyłu i najwyraźniej spał.

„Musi mieć nerwy ze stali” – pomyślał Howell.

W miarę jak zachodziło słońce, na pewno ostro naciskano na Dadgara. Było już jasne, że Paula i Billa nie ma w samolocie. Gdyby trzeba było wysadzić z samolotu tysiąc osób i odeskortować z powrotem do ambasady, władze rewolucyjne musiałyby jutro jeszcze raz przechodzić przez te wszystkie nonsensy – i ktoś tam u nich z pewnością ostro się temu sprzeciwił.

Howell wiedział, że tak on, jak i reszta grupy „Czystych” byli teraz, w świetle tutejszego prawa, winni popełnienia przestępstw. Współdziałali w ucieczce Paula oraz Billa i czy Irańczycy zwali to spiskiem, czy współuczestnictwem w zbrodni, czy też jeszcze inaczej – z pewnością było to sprzeczne z przepisami.

Jeszcze raz przebiegł w myślach historyjkę, wymyśloną wcześniej przez wszystkich na wypadek aresztowania. Mieli powiedzieć, że wyjechali z Hyatta w poniedziałek rano i pojechali do domu Keane’a Taylora. (Howell chciał powiedzieć prawdę, że do domu Dvoranchików, ale inni zwrócili uwagę, że mogłoby to narobić kłopotu gospodyni Dvoranchików, podczas gdy gospodarz Taylora mieszkał gdzie indziej, więc nic mu nie groziło). Poniedziałek i część wtorku spędzili u Taylora, a we wtorek po południu przenieśli się do Lou Goelza – od tego momentu mieli mówić prawdę.

Historyjka ta zresztą i tak by ich nie ochroniła. Howell wiedział aż za dobrze, że Dadgara nie obchodziło, czy jego zakładnicy są winni czy nie.

– Panie i panowie – odezwał się o szóstej kapitan – mamy zezwolenie na start.

Zatrzaśnięto drzwi i po kilku sekundach samolot ruszył. Pasażerom, którzy nie mieli miejsc, stewardesy kazały usiąść na podłodze.

„Teraz już się na pewno nie zatrzymamy – pomyślał Howell, gdy kołowali.

– Nawet gdyby nam kazali…

Boeing nabrał prędkości i oderwał się od ziemi. Ciągle jednak byli w przestrzeni powietrznej Iranu – Irańczycy mogli wysłać przeciw nim myśliwce…

Po jakimś czasie kapitan odezwał się po raz kolejny.

– Panie i panowie, właśnie opuściliśmy przestrzeń powietrzną Iranu. Zmęczeni pasażerowie wydali z siebie słaby okrzyk radości.

„Udało się” – pomyślał Howell, biorąc do ręki swój „dreszczowiec”. Joe Poche wstał z miejsca i poszukał głównego stewarda.

– Czy istnieje jakaś możliwość przesłania wiadomości do Stanów? – spytał.

– Nie wiem – odparł steward. – Proszę napisać swoją wiadomość, a ja zapytani.

Poche wrócił na miejsce, wyjął kawałek papieru i pióro. „ Do Merva Stauffera, 7171 Forest Lane, Dallas, Teksas”.

Zastanawiał się przez chwilę, co napisać. Przypomniał sobie motto EDS: „Orły nie latają stadami, trzeba je wynajdywać po jednym”. Napisał: „ Orły wyleciały z gniazda”.

* * *

Ross Perot chciał przed powrotem do Stanów spotkać się z grupą „Czystych”. Aż palił się do tego, żeby zebrać wszystkich razem, żeby każdego mógł zobaczyć i dotknąć, upewnić się, że są bezpieczni, cali i zdrowi. W piątek w Istambule nie udało mu się jednak uzyskać potwierdzenia kierunku lotu ewakuacyjnego, którym mieli opuścić Teheran. Problem pomógł mu rozwiązać John Coburn, pilot wydzierżawionego Boeinga 707.

– Samoloty ewakuacyjne muszą przelatywać nad Istambułem – powiedział.

– Będziemy po prostu siedzieć na pasie startowym, aż nadlecą, wtedy zawołamy ich przez radio i zapytamy o kierunek.

W końcu obyło się bez tego, bo w sobotę rano zadzwonił Stauffer i powiedział, że jego ludzie polecą do Frankfurtu.

Perot z pozostałymi wymeldowali się w południe z hotelu Sheraton i pojechali na lotnisko, aby dołączyć do Boulware’a i Simonsa w samolocie. Wystartowali późnym popołudniem.

Gdy byli w powietrzu, Perot połączył się z Dallas – przy użyciu radia o modulacji jednowstęgowej było to równie łatwe, jak zatelefonowanie z Nowego Jorku. Odebrał Merv Stauffer.

– Co się dzieje z grupą „Czystych”? – spytał Perot.

– Dostałem wiadomość – odparł Stauffer. – Przyszła z kierownictwa PanAm na Europę. Mówi tylko: „Orły wyleciały z gniazda”.

Perot uśmiechnął się. Wszystko było w porządku.

Wrócił z kabiny załogi na pokład pasażerski. Jego bohaterowie byli bladzi i zmęczeni. Na lotnisku w Istambule, Perrot wysłał Taylora do sklepu wolnocłowego po papierosy, jakieś przekąski i wino. Taylor wydał ponad tysiąc dolarów. Wznieśli toast na cześć ucieczki grupy „Czystych”, ale nikt jakoś nie był w odpowiednim nastroju i dziesięć minut później siedzieli na pluszowej tapicerce, ciągle z pełnymi kieliszkami. Ktoś zaczął pokera, ale nic z tego nie wyszło.

W załodze Boeinga były dwie śliczne stewardesy. Perot namówił je, by objęły Taylora i zrobił zdjęcie. Zagroził, że pokaże je jego żonie Mary, gdyby Taylor kiedykolwiek mu podpadł.

Większość z nich była zbyt zmęczona, żeby spać, ale Gayden poszedł do luksusowej sypialni i położył się na łożu królewskich rozmiarów, co zirytowało nieco Perota: uważał, że to łóżko powinien zająć Simons, który był starszy i wyglądał na całkowicie wyczerpanego.

Simonsa jednak zaprzątała rozmowa z jedną ze stewardes, Anitą Melton. Była to pełna życia, dwudziestokilkuletnia Szwedka o blond włosach, błazeńskim poczuciu humoru, żywej wyobraźni i pewnej skłonności do dziwactw. Była zabawna. Simons znalazł w niej pokrewną duszę, indywidualność, kogoś, kto nie dbał za bardzo o to, co myślą inni. Podobała mu się. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy od śmierci Lucille poczuł sympatię do kobiety.

Naprawdę wrócił do życia.

Ron Davis poczuł się senny. Pomyślał, że królewskie łoże jest dość duże dla dwóch, więc poszedł do sypialni i położył się obok Gaydena.

Bill otworzył oczy.

– Davis? – bąknął z niedowierzaniem. – Co ty, do diabła, robisz ze mną w łóżku?

– Nie podniecaj się. Teraz będziesz mógł powiedzieć wszystkim swoim przyjaciołom, że spałeś z czarnuchem.

Zamknął oczy.

Gdy samolot zbliżał się do Frankfurtu, Simons przypomniał sobie, że wciąż jest odpowiedzialny za Paula i Billa. Jego umysł znowu zaczął pracować, przewidując możliwe posunięcia przeciwnika.

– Czy Niemcy mają układ o ekstradycji z Iranem? – zapytał Perota.

– Nie wiem – odparł Perot i widząc spojrzenie Simonsa dodał szybko: – Sprawdzę to.

Połączył się z Dallas i poprosił o prawnika Toma Luce’a.

– Tom, czy RFN ma układ o ekstradycji z Iranem?

– Jestem w 99%.

– Widywałem zabitych ludzi, bo byli w 99%.

– Upewnij się na 100%.

Wylądowali we Frankfurcie i zameldowali się w hotelu, położonym w obrębie lotniska. Niemiecki recepcjonista wyglądał na ciekawskiego. Zapisał dokładnie wszystkie numery paszportów, co jeszcze powiększyło niepokój Simonsa.

Zebrali się w pokoju Perota, który ponownie zadzwonił do Dallas. Tym razem rozmawiał z T. J. Marquezem.

– Zadzwoniłem do jednego prawnika w Waszyngtonie obeznanego z prawem międzynarodowym i on sądzi, że między Iranem a RFN jest układ o ekstradycji – oznajmił Marquez. – Powiedział też, że Niemcy są aż do przesady sumienni w takich sprawach i jeśli zostaną poproszeni o zatrzymanie Paula i Billa, z pewnością to zrobią, nie oglądając się na nic.

Perot powtórzył to wszystko Simonsowi.

– OK – rzucił Simons. – W tym punkcie gry nie będziemy ryzykować.

W podziemiach lotniska jest kino z trzema salami. Paul i Bill mogą się tam ukryć… A gdzie jest Bill?

– Poszedł kupić pastę do zębów – odezwał się ktoś.

– Jay, idź poszukaj go. Coburn wyszedł.

– Paul idzie do jednej sali kinowej z Jayem, Bill z Keanem do drugiej – mówił dalej Simons. – Pat Sculley pilnuje na zewnątrz. Ma bilet, więc może wejść i skontaktować się z resztą.

Perot pomyślał, że naprawdę miło patrzeć, jak wszystko zaczyna grać, gdy Simons przemienia się ze starego człowieka odpoczywającego w samolocie z powrotem w dowódcę grupy.

– W podziemiach, przy kinie, jest wyjście na stację metra – mówił Simons.

– Przy najmniejszej oznace zbliżającego się niebezpieczeństwa Sculley wyciąga naszą czwórkę z filmów i wszyscy kierują się do centrum miasta. Wynajmują samochód i jadą do Anglii. Jeśli natomiast nic nie będzie się działo, zabierzemy ich przed samym odlotem. Dobra, do roboty.

Назад Дальше