Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 55 стр.


– Tak

– Zadzwoń do Harry’ego McKillopa, niech on to załatwi.

– Tak.

* * *

Sculley obudził wszystkich o szóstej. Coburna musiał wywlec z łóżka. Odczuwał on ciągle następstwa przeciwsennych pigułek Simonsa, był rozdrażniony, wyczerpany i nie obchodziło go, czy złapie samolot, czy nie.

Sculley zorganizował autobus do przewiezienia ich na lotnisko Gatwick, dobre dwie godziny drogi od lotniska Heathrow. Gdy wychodzili, Keane Taylor zmagał się z plastikową skrzynką zawierającą część z dużego zapasu alkoholu i papierosów, kupionych na lotnisku w Istambule.

– Hej, chłopaki – zawołał. – Czy ktoś z was zechce pomóc mi dźwigać to paskudztwo.

Nikt nie odpowiedział. Wsiedli do autobusu.

– W takim razie niech was diabli porwą! – krzyknął Taylor i oddał wszystko portierowi hotelowemu.

Po drodze do Gatwick usłyszeli w radiu, że Chiny dokonały inwazji na Wietnam Północny.

– To będzie nasze następne zadanie – powiedział ktoś.

– Jasne – rzucił Simons. – Mogliby nas rzucić między obie armie. Wszystko jedno. Wszystko jedno, w którą stronę byśmy strzelali i tak mielibyśmy rację.

Na lotnisku, idąc za swymi ludźmi, Perot zauważył, że inni pasażerowie odsuwają się, robiąc im miejsce. Nagle zdał sobie sprawę, jak okropnie wyglądają. Większość z nich od wielu dni nie myła się porządnie ani nie goliła, a ubrani byli w dziwaczny zestaw źle dopasowanej i bardzo brudnej odzieży. Prawdopodobnie też mocno cuchnęli.

Zapytał o oficera od spraw obsługi pasażerów. Braniff było linią lotniczą z Dallas i Perot latał nią wiele razy do Londynu, tak że większość personelu znała go.

– Czy mogę wynająć dla mojego towarzystwa cały górny pokład Boeinga 747? – spytał oficera.

Oficer wytrzeszczył na nich oczy. Perot wiedział, o czym myśli – towarzystwo pana Perota stanowiło zazwyczaj kilku spokojnych, dobrze ubranych biznesmenów, a teraz pojawił się z czymś, co wyglądało jak tłum mechaników samochodowych, którzy właśnie skończyli robotę przy wyjątkowo zasmarowanym silniku.

– Ehm… Nie możemy wynająć panu pokładu, sir, z powodu międzynarodowych przepisów lotniczych. Ale sądzę, że jeśli pańscy towarzysze wejdą na górny pokład, reszta pasażerów nie będzie wam zbytnio przeszkadzać – brzmiała odpowiedź oficera.

Perot zrozumiał.

Wsiadając odezwał się do stewardesy.

– Chcę, by ci ludzie dostali wszystko, czego tylko zapragną. Przeszedł dalej, a stewardesa z szeroko otwartymi oczami odwróciła się do koleżanki. – „A to kto u diabła?”

Koleżanka powiedziała jej.

Miała być wyświetlana „Gorączka sobotniej nocy”, ale nie działał projektor. Boulware był rozczarowany – widział już ten film i czekał na okazję do ponownego obejrzenia. Zamiast tego usiadł więc obok Paula i uciął sobie z nim pogawędkę.

Większość pozostałych poszła na górny pokład. Simons oraz Coburn znowu wyciągnęli się wygodnie i zasnęli.

W połowie drogi przez Atlantyk Keane Taylor, który od tygodni obracał sumą około ćwierć miliona dolarów i rozdawał pieniądze pełnymi garściami, postanowił zrobić podliczenie. Rozłożył na podłodze koc i zaczął zbierać banknoty. Członkowie grupy podchodzili jeden po drugim, wyciągali zwitki banknotów z kieszeni, butów, czapek oraz rękawów koszul, rzucając je na podłogę.

Kilku innych pasażerów z pierwszej klasy siedziało jednak na górnym pokładzie pomimo nieprzyjemnego wyglądu towarzystwa Perota, ale gdy teraz ta cuchnąca, łajdacko wyglądająca grupa brodaczy w wełnianych czapkach, brudnych butach i jakichś piekielnych płaszczach wywaliła na podłogę kilkaset tysięcy dolarów i zaczęła je liczyć, oni również zniknęli.

Kilka minut później przyszła stewardesa i zbliżyła się do Perota.

– Niektórzy pasażerowie pytają, czy nie powinniśmy powiedzieć o pańskim towarzystwie policji – powiedziała. – Czy zechciałby pan zejść na dół i rozproszyć ich obawy?

– Z przyjemnością.

Zszedł do kabiny pierwszej klasy i przedstawił się pasażerom na przednich siedzeniach. Jak się okazało, część z nich słyszała o nim. Zaczął opowiadać, co zdarzyło się Paulowi i Billowi.

Gdy mówił, zbliżyli się inni pasażerowie. Obsługa kabiny przestała pracować i stanęła w pobliżu, później. podeszła część załogi z klasy turystycznej. Wkrótce zebrał się cały tłum.

Perotowi przyszło do głowy, że jest to historia, którą świat będzie chciał usłyszeć.

Na górze grupa po raz ostatni zabawiała się kosztem Keane’a Taylora.

W czasie zbierania pieniędzy upuścił on trzy zwitki, każdy po dziesięć tysięcy dolarów i Bill niepostrzeżenie schował je do kieszeni. Oczywiście podliczanie się nie zgadzało. Powstrzymując śmiech, wszyscy siedli indiańskim sposobem w koło na podłodze, a Taylor przeliczył wszystko jeszcze raz.

– Jak może mi brakować trzydziestu tysięcy dolarów? – powiedział ze złością. – Cholera, przecież to jest wszystko! Może coś pochrzaniłem? Co się ze mną dzieje, do diabła?

W tym momencie podszedł do niego Bill.

– Masz jakieś kłopoty, Keane? – zapytał.

– Boże, brakuje nam trzydziestu tysięcy dolarów i nie mam pojęcia, co mogłem z nimi zrobić.

Bill wyjął z kieszeni trzy zwitki.

– Czy tego szukasz? – spytał. Wszyscy ryknęli śmiechem.

– Daj mi to! – ryknął ze złością Taylor. – Do diabła, Gaylord, żałuję, że nie zostawiłem cię w pace!

Roześmiali się jeszcze głośniej.

* * *

Samolot zbliżał się do Dallas.

Ross Perot przysiadł się do Rashida i podawał mu nazwy miejsc, nad którymi przelatywali. Rashid patrzył przez okno na płaską, brązową ziemię i duże, szerokie, proste drogi, ciągnące się milami. Ameryka…

Joe Poche czuł się wspaniale. Doświadczył już podobnego uczucia jako kapitan klubu rugby w Minnesocie, po długim meczu, który wygrała jego drużyna.

To samo towarzyszyło mu, gdy wrócił z Wietnamu. Należał do dobrego zespołu, przeżył, sporo się nauczył, dorósł. Jedyną rzeczą, której mu teraz brakowało do pełni szczęścia, była czysta bielizna.

Ron Davis usiadł obok Jaya Coburna.

– Hej, Jay, co będziemy teraz robić? – zapytał. Coburn uśmiechnął się.

– Nie wiem.

Davis pomyślał, że dziwnie byłoby znowu usiąść za biurkiem. Nie był pewny, czy mu to odpowiadało.

Przypomniał sobie nagle, że Marva jest w trzecim miesiącu ciąży. Niedługo powinno to już być widać. Zastanawiał się, jak będzie wyglądać z wydętym brzuchem.

„Wiem, czego mi potrzeba – pomyślał. – Coca coli… w puszce… z automatu na stacji benzynowej. I Kentacky Fried Chicken”.

Pat Sculley myślał: „Nigdy więcej pomarańczowych taksówek!”

Siedział obok Jima Schwebacha – znowu byli razem, para niewysokich, ale zawziętych zabijaków, choć podczas całej przygody nie wystrzelili ani razu. Rozmawiali o tym, czego EDS może się nauczyć z tej wyprawy. Firma pracowała w innych krajach Bliskiego Wschodu, wchodziła też na rynki dalekowschodnie. Może powinna istnieć stała grupa ratownicza, zespół do szybkiego rozwiązywania problemów – wytrenowany, sprawny, uzbrojony i chętny do potajemnych operacji w dalekich krajach? Stwierdzili jednak, że nie. Tym razem, w Iranie, sytuacja była wyjątkowa. Sculley zdał sobie sprawę, że ma dosyć prymitywnych krajów. Będąc w Teheranie nie cierpiał porannych usiłowań wciśnięcia się do pomarańczowej taksówki razem z dwoma trzy trzema gderliwymi facetami, ogłuszającej perskiej muzyki, dobiegającej z samochodowego radia i nieuniknionych kłótni z kierowcą o zapłatę. „Gdziekolwiek będę teraz pracować – pomyślał – cokolwiek będę robić, do biura będę jeździć sam, własnym samochodem, wielkim amerykańskim wozem z klimatyzacją i łagodną muzyką. A gdy będę iść do łazienki, będzie tam czysta, biała, amerykańska ubikacja zamiast jakiejś cholernej dziury w podłodze”.

Gdy samolot lądował, Perot odezwał się do Sculleya.

– Pat, będziesz ostatni. Chcę, żebyś dopilnował, aby wszyscy bez kłopotów załatwili formalności, i zajął się ewentualnymi problemami.

– Jasne.

Samolot wykołował i zatrzymał się. Drzwi otworzyły się i natychmiast na pokład weszła jakaś kobieta.

– Gdzie jest ten człowiek? – zapytała.

– Tutaj – powiedział Perot, wskazując na Rashida. Młody Irańczyk opuścił samolot pierwszy.

„Merv Stauffer zadbał o wszystko” – pomyślał Perot.

Wszyscy pozostali również wysiedli i przeszli przez kontrolę celną.

Pierwszą osobą, jaką Coburn zobaczył po drugiej stronie, był krępy człowiek w okularach, uśmiechający się do ucha do ucha – Merv Stauffer. Coburn objął go ramieniem i mocno uściskał, a Stauffer sięgnął do kieszeni i wyjął jego obrączkę. Jay był wzruszony. Wyjeżdżając zostawił ją Staufferowi na przechowanie. Od tamtej pory Merv był osią całej operacji, siedząc w Dallas ze słuchawką przy uchu i kierując wszystkim. Coburn rozmawiał z nim prawie codziennie, przekazując polecenia i prośby Simonsa, odbierając informacje i rady – wiedział lepiej, niż ktokolwiek inny, jak ważną rolę odegrał Stauffer, do jakiego stopnia można było ufać, że zrobi wszystko, co trzeba. I mimo tylu spraw na głowie, Merv nie zapomniał o obrączce.

Coburn włożył ją na palec. Długo i intensywnie rozmyślał nad swoim małżeństwem w czasie bezczynnych godzin w Teheranie, teraz jednak wszystko to wyleciało mu z głowy i czekał niecierpliwie na spotkanie z Liz.

Merv powiedział mu, aby wyszedł z lotniska i wsiadł do czekającego na zewnątrz autobusu. Jay posłuchał jego wskazówek. W autobusie zobaczył Margot Perot – uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. Nagle powietrze wypełniło się piskami i czwórka oszalałych z radości dzieciaków rzuciła się na niego. Byli to Kim, Kristi, Scott i Kelly. Coburn roześmiał się głośno i próbował objąć ich wszystkich razem.

Za dziećmi stała Liz. Jay łagodnie uwolnił się od uścisków dzieci, oczy zaszły mu łzami. Objął żonę nie mogąc wykrztusić ani słowa.

Gdy Keane Taylor wszedł do autobusu, żona w pierwszej chwili go nie poznała. Jej zazwyczaj tak elegancki mąż paradował w potwornie brudnej pomarańczowej kurtce narciarskiej i wełnianej czapce. Miał tygodniowy zarost i schudł piętnaście funtów. Stał tak przed nią przez kilkadziesiąt sekund, aż w końcu Liz Coburn odezwała się:

– Mary, nie masz zamiaru przywitać się z Keanem?

W tym momencie rzuciły się na niego dzieci, Mikę i Dawn. Był to dzień urodzin Taylora – skończył czterdzieści jeden lat. To były najszczęśliwsze urodziny w jego życiu.

John Howell zobaczył swoją żonę, Angelę, siedzącą na przedzie autobusu, za kierowcą, i trzymającą na kolanach jedenastomiesięcznego Michaela. Dziecko ubrane było w dżinsy i pasiastą koszulkę do rugby. Howell podniósł synka mówiąc: „Cześć, Michael, pamiętasz swojego tatusia?”

Usiadł obok Angeli i objął ją ramieniem. Było to trochę krepujące, poza tym Howell w ogóle był zbyt nieśmiały, żeby publicznie okazywać swoje uczucia, dalej jednak przytulał żonę i było mu tak bardzo dobrze.

Na Ralpha Boulware’a czekała Mary i dziewczynki – Stacy i Kecia. Podniósł Kecie ze słowami: „Wszystkiego dobrego w dniu urodzin”.

„Wszystko jest tak, jak powinno być” – pomyślał ściskając je. Zrobił to, co miał zrobić, a rodzina była tu, gdzie powinna być. Czuł się, jakby udało mu się coś udowodnić, nawet jeśli udowodnił to tylko sobie samemu. Przez wszystkie lata spędzone w lotnictwie, manipulując przy przyrządach czy siedząc w samolocie i patrząc na spadające bomby, nigdy nie czuł, aby jego odwaga była wystawiona na próbę. Jego koledzy dostawali medale za walkę w terenie, ale on sam zawsze miał to nieprzyjemne uczucie, że jego rola była łatwiejsza, tak jak tego faceta w filmach wojennych, który w porze śniadania nalewa jedzenie, zanim prawdziwi żołnierze wyjdą do walki. Zawsze się zastanawiał, czy miał w sobie to, co potrzeba. Teraz pomyślał o Turcji i o tym, jak ugrzązł w Adanie, o jeździe przez śnieżycę w tamtym cholernym „Chevrolecie” rocznik 64, o zmianie koła na „Krwawej Alei” z synami kuzyna Mr Fisha. Pomyślał też o toaście Perota za ludzi, którzy powiedzieli, co zrobią, a potem poszli i zrobili to. I znał już odpowiedź. Tak, miał w sobie to coś.

Córki Paula, Karen i Ann Marie, miały na sobie takie same spódniczki w szkocką kratę. Mniejsza Ann Marie dopadła do niego pierwsza – porwał ją w ramiona i uściskał mocno. Kaen była za duża, żeby ją podnieść, ale przytulił ją również silnie. Za nimi stała Ruthie, jego największa dziewczynka, ubrana w odcienie miodowokremowe. Pocałował ją, długo i mocno, po czym przyjrzał się jej z uśmiechem. Nie mógłby przestać się uśmiechać, nawet gdyby chciał – czuł się tak wspaniale. Było to najwspanialsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznał. Emily patrzyła na Billa tak, jak gdyby nie wierzyła, że naprawdę tam jest.

– Och – powiedziała słabym głosem – jak dobrze widzieć cię znowu, złotko.

Gdy ją całował, w autobusie zaległa cisza. Rachel Schwebach rozpłakała się. Bill ucałował dziewczynki, Vicki, Jackie i Jenny, po czym spojrzał na syna.

Chris wyglądał bardzo dorosło w niebieskim garniturze, który dostał na Gwiazdkę. Bill widział ten garnitur już wcześniej. Przypomniał sobie zdjęcie syna stojącego w nim przed choinką. Wisiało ono nad jego pryczą w więziennej celi, dawno temu i bardzo daleko…

Emily ciągle go dotykała, aby przekonać się, że naprawdę jest przy niej.

– Wyglądasz wspaniale – stwierdziła. Bill wiedział, że wygląda okropnie.

– Kocham cię.

Do autobusu wszedł Ross Perot.

– Wszyscy są? – zapytał.

– Nie ma mojego taty – odezwał się płaczliwy dziecięcy głos. Należał do Seana Sculleya.

– Nie martw się – powiedział Perot. – Zaraz tu będzie. Załatwia ostatnie sprawy.

Pat Sculley został zatrzymany przez celnika i poproszony o otwarcie walizki. Niósł w niej wszystkie pieniądze i urzędnik oczywiście je zobaczył. Przywołano jeszcze kilku celników i wzięto go na przesłuchanie.

Gdy wyciągnęli jakieś formularze, Sculley zaczął wyjaśniać, ale celnicy nie chcieli słuchać – chcieli tylko, żeby je wypełnił.

– Czy to pańskie pieniądze?

– Nie. Należą do EDS.

– Czy miał je pan przy opuszczaniu Stanów?

– Większość tak.

– Kiedy i jak opuścił pan Stany?

– Tydzień temu, prywatnym Boeingiem 707.

– Gdzie pan był?

– W Istambule, a potem na irańskiej granicy. Jeszcze jeden mężczyzna wszedł do biura.

– Czy pan Sculley? – zapytał.

– Tak.

– Jest mi bardzo przykro z powodu pańskich kłopotów. Proszę nam wybaczyć. Pan Perot czeka na pana na zewnątrz.

Zwrócił się do celników.

– Możecie podrzeć te formularze.

Sculley uśmiechnął się i wyszedł. Nie był już na Bliskim Wschodzie. To było Dallas, tu Perot był Perotem.

Wszedł do autobusu i zobaczył Mary, Seana i Jennifer. Uściskał i wycałował ich wszystkich, po czym zapytał:

– Co słychać?

– Czeka na ciebie małe przyjęcie – powiedziała Mary. Autobus ruszył, ale nie zajechał daleko – zatrzymał się zaledwie kilkanaście jardów dalej, przy innej bramie, gdzie wszystkich poproszono o przejście z powrotem na lotnisko i zaprowadzono do drzwi z napisem „Pokój Concorde”.

Gdy weszli, blisko tysiącosobowy tłum powstał z miejsc, klaszcząc i wznosząc radosne okrzyki. Ktoś rozwinął wielki transparent, głoszący: „JOHN HOWELL – TATUŚNUMER l”.

John Coburn czuł się zawstydzony rozmiarami tłumu i jego reakcją. Świetny pomysł z tym autobusem, miał im umożliwić przywitanie się z rodzinami na osobności, przed przyjazdem tutaj. A kto to w ten sposób zorganizował? Oczywiście Stauffer.

Gdy przechodził przez salę, ludzie z tłumu wyciągali do niego ręce, mówiąc:

„Dobrze cię znowu widzieć!”, „Witaj w domu!” Uśmiechał się i ściskał podawane dłonie – był tam David Behne, był Dick Morrison, było wiele innych zamglonych twarzy i słów zlewających się w jedno potężne powitanie.

Назад Дальше