Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 54 стр.


Bill przebywał na dole, w centrum handlowym. Wymienił trochę pieniędzy i kupił pastę, szczoteczkę do zębów oraz grzebień. Później stwierdził, że nowa, świeża koszula pozwoliłaby mu poczuć się znowu człowiekiem i poszedł wymienić więcej pieniędzy. Coburn znalazł go stojącego w kolejce do kantoru.

– Ross chce widzieć cię w hotelu – oznajmił.

– Po co?

– Nie mogę teraz o tym mówić, musisz wrócić na górę.

– Chyba żartujesz.

– Dalej, chodźmy.

Poszli do pokoju Perota i ten wyjaśnił Billowi, o co chodzi. Bill nie mógł w to uwierzyć. Był pewny, że w nowoczesnych, cywilizowanych Niemczech jest bezpieczny – „Czy kiedykolwiek będzie bezpieczny? – zastanawiał się. Czy Dadgar będzie go ścigał po krańce ziemi i nie spocznie, póki Bill nie wróci do Iranu albo nie zginie?” Coburn nie wiedział, czy we Frankfurcie Paul i Bill rzeczywiście mogą popaść w tarapaty, ale znał wartość drobiazgowych środków bezpieczeństwa podejmowanych przez Simonsa. Wiele z jego planów w ciągu minionych siedmiu tygodni spełzło na niczym – atak na pierwsze więzienie, koncepcja wyrwania Paula i Billa z aresztu domowego, ucieczka przez Kuwejt. Z drugiej strony jednak niektóre z ewentualności branych pod uwagę przez Simonsa rzeczywiście miały miejsce i to często te najbardziej naciągane: zdobyto więzienie Gasr i Rashid tam był, droga do Sero, którą wraz z Coburnem dokładnie zbadał, rzeczywiście stała się w końcu ich trasą ucieczki. Nawet nakazanie Paulowi i Billowi, żeby nauczyli się wszystkich informacji ze swych fałszywych paszportów, okazało się, że miało decydujące znaczenie w chwili, gdy człowiek w długim czarnym płaszczu zaczął ich wypytywać. Coburna nie trzeba było przekonywać – zgadzał się na wszystko, co powiedział Simons.

Zeszli do kina. Grano tam trzy filmy – „Szczęki II” i jakieś dwa porno. Billowi i Taylorowi trafiły się „Szczęki II”, a Paul z Coburnem poszli oglądać nagie syrenki z Morza Południowego. Paul, znudzony i zmęczony, siedział gapiąc się na ekran. Film był wprawdzie w niemieckiej wersji językowej, ale nie można powiedzieć, aby dialogi odgrywały w nim dużą rolę. „Cóż może być gorszego – pomyślał – niż kiepskie porno?” Nagle usłyszał głośne chrapnięcie. Spojrzał na Coburna. Spał twardo.

* * *

Gdy John Howell i reszta grupy „Czystych” lądowali we Frankfurcie, Simons miał już wszystko przygotowane do szybkiej przesiadki.

Ron Davis stał przy wejściu hali przylotów, czekając, aby wypchnąć grupę „Czystych” z kolejki i skierować ją do przejścia, za którym stał Boeing 707. Ralph Boulware obserwował z pewnej odległości. Gdyby tylko zobaczył pierwszego z nich, miał zejść do kina i polecić Sculleyowi zgarnąć chłopaków ze środka. Jim Schwebach przechadzał się po ogrodzonej sznurem strefie prasowej, gdzie czekali reporterzy, aby ujrzeć ewakuowanych Amerykanów. Siedział obok pisarza Pierre’a Salingera (który nie wiedział nawet, jak blisko jest naprawdę dobrej historii) i udawał, że czyta reklamę mebli w jakiejś niemieckiej gazecie. Jego zadaniem było podążać w ślad za grupą „Czystych”, aby upewnić się, że nikt inny za nimi nie idzie. W razie jakichś kłopotów, Schwebach i Davis mieli wszcząć burdę. Nie szkodziło zbyt wiele, gdyby nawet zostali aresztowani przez Niemców, bo nie było powodu, dla którego miano by ich odesłać do Iranu.

Wszystko poszło jak w zegarku. Był tylko jeden szkopuł – Rich i Cathy Gallagher nie chcieli lecieć do Dallas. Nie mieli tam ani rodziny, ani przyjaciół, nie byli pewni, co ich czeka, nie wiedzieli, czy pies Buffy będzie mógł wjechać na terytorium USA, nie chcieli też wsiąść do innego samolotu. Pożegnali się i odeszli, aby zająć się swymi sprawami.

Reszta grupy „Czystych”: John Howell, Bob Young oraz Joe Poche – poszła za Ronem Davisem i weszła na pokład Boeinga. To samo zrobił Jim Schwebach, a Ralph Boulware zebrał pozostałych i wszyscy wsiedli do samolotu, który miał ich zawieźć do domu.

Merv Stauffer zadzwonił już wcześniej z Dallas do Frankfurtu i zamówił dla nich jedzenie. Poprosił o trzydzieści superluksusowych posiłków, na które składały się ryby, drób i wołowina. Do tego sześć półmisków małży z sosem, chrzanem i cytryną, sześć półmisków przystawek, sześć półmisków kanapek z serem i szynką, rostbefem, indykiem i serem szwajcarskim, sześć półmisków surowych jarzyn i Rockfortu w sosie vinaigrette oraz trzy półmiski serów wraz z odpowiednim pieczywem i krakersami. Potem cztery wspaniałe półmiski słodyczy, cztery półmiski świeżych owoców, cztery butelki brandy, po dwadzieścia puszek Seven-Up i ginger ale, po dziesięć puszek wody mineralnej i toniku, dziesięć butelek soku pomarańczowego, pięćdziesiąt kartoników mleka, cztery galony świeżo parzonej kawy w termosach, sto kompletów plastikowych sztućców, na które składały się nóż, widelce i łyżeczka, sześć tuzinów tekturowych talerzy w dwóch rozmiarach, sześć tuzinów plastikowych kubków, sześć tuzinów polistyrenowych filiżanek, po dwa kartony papierosów Kent, Marlboro, Kool i Salem Light oraz dwa pudełka czekoladek.

W wyniku małego zamieszania dostarczono to w podwójnej ilości.

Odlot opóźniał się. Całkiem niespodziewanie rozpętała się burza lodowa i Boeing musiał stanąć w kolejce do odladzania – jako ostatni, bo loty rozkładowe miały pierwszeństwo. Bill zaczął się niepokoić – lotnisko zamykano o północy, więc istniała możliwość, że będą musieli opuścić samolot i wrócić do hotelu, a on nie chciał spędzić całej nocy w Niemczech. Chciał już czuć pod stopami amerykańską ziemię.

John Howell, Joe Poche i Bob Young opowiedzieli o swoim locie z Teheranu – Paul i Bill przerazili się słysząc, jak Dadgar za wszelką cenę próbował uniemożliwić im opuszczenie kraju.

W końcu samolot odlodzono, ale wtedy z kolei pierwszy silnik nie chciał zaskoczyć. Pilot John Carlen szybko znalazł źródło awarii – zawór rozruchu. Mechanik Ken Lenz wysiadł z samolotu i ręką trzymał zawór otwarty, podczas gdy Carlen uruchamiał silnik.

Perot zaprosił Rashida do kabiny pilotów. Aż do wczoraj młodzieniec nigdy jeszcze nie leciał samolotem i teraz chciał siedzieć z załogą.

– Niech odlot będzie naprawdę widowiskowy – powiedział Perot do Carlena.

– Załatwione – rzucił Carlen. Pokołował na pas, po czym wystartował pod bardzo ostrym kątem.

W kabinie pasażerskiej Gayden właśnie dowiedział się, że po sześciotygodniowym pobycie w więzieniu, w wyłącznie męskim towarzystwie, Paul został zmuszony do siedzenia na filmie porno. Uważał to za diabelnie zabawne i pękał ze śmiechu.

Perot wyciągnął z hukiem korek szampana i zaproponował toast.

– Za ludzi, którzy powiedzieli, co mają zamiar zrobić, a potem poszli i zrobili to.

Ralph Boulware upił nieco szampana i poczuł przyjemne ciepło rozchodzące się po żyłach. „To się zgadza – pomyślał – powiedzieliśmy, co mamy zamiar zrobić, potem poszliśmy i zrobiliśmy to”.

Miał jeszcze jeden powód do radości: w następnym tygodniu miały być urodziny Keci. Skończy siedem lat. Za każdym razem, gdy dzwonił do Mary, słyszał:

„Wróć do domu na czas, na urodziny Keci” i teraz wyglądało, że miało mu się to udać.

Bill w końcu zaczął się odprężać. „Teraz już tylko przejażdżka samolotem dzieli mnie od Ameryki, od Emily i dzieciaków – pomyślał. – Teraz jestem bezpieczny”.

Wiele już razy wydawało mu się przedtem, że jest bezpieczny – gdy dotarł do hotelu Hyatt w Teheranie, gdy przekroczył granicę Turcji, gdy odlatywał z Wan i gdy lądował we Frankfurcie. Za każdym razem jednak się mylił. Tym razem również miał się mylić.

* * *

Paul zawsze miał fioła na punkcie samolotów, skorzystał więc teraz z okazji i rozsiadł się w kabinie załogi Boeinga.

Gdy przelatywali nad północną Anglią, zdał sobie sprawę, że pilot John Carlen, mechanik Ken Lenz i pierwszy oficer Joe Fosnot mają problemy. Przy włączonym automatycznym pilocie samolot zbaczał to na lewo, to na prawo. Okazało się, że zawiódł kompas, co spowodowało dziwaczne zachowanie się bezwładnościowego układu nawigacji.

– Co to wszystko znaczy? – zapytał Paul.

– To znaczy, że całą drogę przez Atlantyk musimy sterować ręcznie – odparł Carlen. – To się da zrobić, ale jest trochę wyczerpujące.

Kilka minut później w samolocie zrobiło się bardzo zimno, potem gorąco – zawodził system utrzymania zwiększonego ciśnienia. Carlen obniżył lot.

– Nie możemy przelecieć Atlantyku na tej wysokości – odezwał się do Paula.

– Dlaczego?

– Nie mamy dosyć paliwa. Na niskich wysokościach samolot pali dużo więcej.

– Dlaczego nie możemy lecieć wyżej?

– Nie można tam oddychać.

– Przecież w samolocie są maski tlenowe.

– Ale nie ma dosyć tlenu na drogę przez Atlantyk. W żadnym samolocie nie ma tyle tlenu.

Carlen wraz z załogą manipulował przez chwilę przy instrumentach, po czym westchnął.

– Mógłbyś sprowadzić tu Rossa, Paul? – odezwał się. Paul przyprowadził Perota.

– Panie Perot – powiedział Carlen – myślę, że powinniśmy lądować tym pudłem jak najszybciej.

Jeszcze raz wytłumaczył, dlaczego nie mogą przelecieć nad Atlantykiem z wadliwym systemem regulacji ciśnienia.

– John, będę ci na zawsze wdzięczny, jeśli nie będziemy musieli lądować w Niemczech – odezwał się Paul.

– Nie martw się – odparł Carlen. – Polecimy do Londynu, na Heathrow. Perot wrócił do pozostałych. Carlen skontaktował się przez radio z Kontrolą Ruchu Powietrznego w Londynie. Była pierwsza w nocy i powiedziano mu, że lotnisko Heathrow jest nieczynne. Odparł jednak, że jest w krytycznej sytuacji i uzyskał zezwolenie na lądowanie.

Paul nie mógł w to uwierzyć – lądowanie awaryjne, po tym wszystkim, co przeszedł!

Ken Lenz zaczął wypompowywać część paliwa, żeby zmniejszyć wagę samolotu poniżej ciężaru dopuszczalnego przy lądowaniu.

Londyn powiedział Carlenowi, że nad południową Anglią jest mgła, ale w tej chwili widoczność na Heathrow sięga pół mili.

Gdy Ken Lenz zamknął zawory wypompowywania paliwa, czerwona lampka, która powinna zgasnąć, paliła się nadal.

– Rynna ujścia nie cofnęła się – powiedział.

– Nie mogę w to wszystko uwierzyć – odezwał się Paul i zapalił papierosa.

– Paul, możesz mnie poczęstować? – zapytał Carlen.

Paul spojrzał na niego zdumiony.

– Mówiłeś, że rzuciłeś palenie dziesięć lat temu?

– Proszę, daj.

– Teraz to naprawdę się boję – powiedział Paul, podając mu papierosa. Wrócił do kabiny pasażerskiej, gdzie stewardesa kierowała uprzątaniem półmisków, butelek i bagaży oraz zabezpieczaniem wszystkich luźno leżących przedmiotów w przygotowaniu do lądowania.

Paul poszedł do sypialni. Na łóżku leżał Simons, którego cała twarz – po goleniu się w zimnej wodzie – była pozalepiana kawałkami plastra. Pogrążony był w głębokim śnie.

Paul wyszedł.

– Czy Simons wie, co się dzieje? – zapytał Joya Coburna.

– Jasne. Powiedział, że nie zna się na prowadzeniu samolotu i nic nie może pomóc, więc utnie sobie drzemkę.

Paul pokręcił głową w zdumieniu. Czy można być tak spokojnym?

Wrócił do kabiny załogi. Carlen zachowywał się również swobodnie, jak zawsze – głos miał spokojny, ręce pewne, Paula niepokoił tylko ten papieros.

Po kilku minutach czerwona lampka zgasła – rynna ujścia paliwa cofnęła się.

W gęstej chmurze zbliżyli się do Heathrow i zaczęli tracić wysokość. Paul obserwował wysokościomierz – spadł do sześciuset stóp, potem pięciuset, a na zewnątrz ciągle kłębiła się tylko wirująca szara mgła. Tak samo na wysokości trzystu stóp. Potem nagle wypadli z chmury prosto na pas startowy, oświetlony niczym choinka. Paul odetchnął z ulgą.

Dotknęli ziemi. Natychmiast nadjechały na sygnale karetki i wozy straży pożarnej, lądowanie było jednak całkowicie bezpieczne.

Do Rashida od kilku lat dochodziły wiadomości na temat Rossa Perota. Był on multimilionerem, założycielem EDS, czarodziejem interesu, człowiekiem, który siedział w Dallas i przesuwał po świecie ludzi takich, jak Coburn czy Sculley, niczym figury na szachownicy. Silnym przeżyciem było dla Rashida pierwsze spotkanie z Perotem, gdy przekonał się, że jest to zupełnie normalny człowiek, dość niskiego wzrostu i nadspodziewanie przyjazny. Rashid wszedł wtedy do pokoju hotelowego w Istambule, a ten mały facet z wielkim uśmiechem i zakrzywionym nosem po prostu wyciągnął rękę, mówiąc: „Cześć, jestem Ross Perot”, na co Rashid najnaturalniej w świecie uścisnął podaną dłoń, mówiąc: „Jestem Rashid Kazemi”.

Od tej pory bardziej niż kiedykolwiek czuł się członkiem zespołu EDS. Na lotnisku Heathrow brutalnie przypomniano mu jednak, że nim nie jest.

Gdy tylko samolot dokołował i stanął, cała furgonetka policjantów, celników i urzędników imigracyjnych wlazła na pokład i zaczęła zadawać różne pytania. Nie podobało im się to, co zobaczyli: gromada brudnych, zapyziałych, cuchnących i nie ogolonych facetów, mających przy sobie istną fortunę w różnych walutach, na pokładzie niewiarygodnie urządzonego samolotu z oznaczeniami Wielkich Wysp Kajmana na ogonie.

Było to, mówiąc najoględniej, bardzo niezgodne z przepisami – jak ujęli to na swój brytyjski sposób.

Po jakiejś godzinie przepytywania nie udało im się jednak znaleźć żadnego dowodu, że ludzie EDS są przemytnikami narkotyków, terrorystami lub członkami OWP, a jako posiadacze amerykańskich paszportów nie potrzebowali oni wiz ani innych dokumentów do wkroczenia na terytorium Wielkiej Brytanii. Wszyscy więc zostali wpuszczeni… z wyjątkiem Rashida.

Perot stanął przed oficerem imigracyjnym.

– Nie ma powodu, dla którego powinien pan wiedzieć, kim jestem, ale nazywam się Ross Perot i gdyby zechciał pan tylko sprawdzić – może w Urzędzie Celnym Stanów Zjednoczonych – sądzę, że dojdzie pan do wniosku, że można mi zaufać. Mam zbyt wiele do stracenia, aby zajmować się szmuglowaniem nielegalnych imigrantów do Wielkiej Brytanii. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za tego młodego człowieka. Nie będzie nas w Anglii w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rano zameldujemy się u waszych kolegów na lotnisku Gatwick, a potem odlecimy linią Braniff do Dallas.

– Obawiam się, że to niemożliwe, sir – odparł urzędnik. – Ten pan będzie musiał pozostać z nami do czasu, gdy wsadzimy go do samolotu.

– Jeśli on zostanie, ja też – odparł Perot.

Rashid był zdumiony. Ross Perot wolał spędzić noc na lotnisku, a może nawet w celi więziennej, niż zostawić Rashida! To było nie do wiary. Gdyby Pat Sculley złożył taką propozycję albo Jay Coburn, Rashid byłby wdzięczny, ale nie zdziwiony. Ale to był sam Ross Perot.

Oficer imigracyjny westchnął.

– Czy zna pan kogoś w Wielkiej Brytanii, kto mógłby poręczyć za pana, sir? Perot łamał sobie głowę, zastanawiając się, kogo tutaj zna.

– Nie sądzę… Nie, chwileczkę.

Jasne. Jeden z największych bohaterów Wielkiej Brytanii zatrzymywał się kilka razy u Perotów w Dallas, a Ross i Margot gościli w jego domu w Anglii, w miejscu zwanym Broadlands.

– Znam lorda Mountbatten of Burma – powiedział.

– Muszę zamienić słowo z moim przełożonym – oznajmił oficer i wysiadł z samolotu.

Długo go nie było.

– Jak tylko się stąd wydostaniemy – odezwał się Perot do Sculleya – twoim zadaniem będzie załatwić nam wszystkim miejsca w pierwszej klasie na ten ranny samolot Braniff do Dallas.

– Oczywiście, proszę pana – odparł Sculley. Oficer imigracyjny wrócił do samolotu.

– Mogę panu dać dwadzieścia cztery godziny – powiedział do Rashida.

Rashid spojrzał na Perota. „O rany! – pomyślał – Pracować z takim facetem!”

* * *

Zameldowali się w położonym niedaleko lotniska hotelu Post House i Perot zadzwonił do Merva Stauffera w Dallas.

– Merv, mamy tu jedną osobę z irańskim paszportem i bez wizy amerykańskiej – wiesz, o kim mówię.

– Tak.

– Uratował on życie Amerykanom i nie życzę sobie, żeby miał jakieś kłopoty, gdy dotrzemy do Stanów.

Назад Дальше