Na Skrzydłach Orłów - Follett Ken 8 стр.


Wjeżdżając na lotnisko w Denver, Perot zastanawiał się, czy teraz, po sześciu latach, Simons nadal uważa go za człowieka, któremu trudno odmówić.

Ale to była ostateczność. Perot zamierzał najpierw użyć wszelkich legalnych sposobów.

Wszedł do budynku, kupił bilet na następny lot do Dallas, a potem znalazł telefon. Zadzwonił do EDS i poprosił T. J. Marqueza, jednego z najwyższych rangą pracowników. Nazywano go T. J., a nie Tom, ponieważ w EDS było wielu innych Tomów.

– Chcę, żebyś znalazł mój paszport – polecił mu Perot – i załatwił mi wizę irańską.

– Ross, uważam to za najgorszy pomysł z możliwych – oświadczył T. J.

T. J. zawsze gotów był się sprzeczać do upadłego, gdyby mu pozwolono.

– Nie zamierzam z tobą dyskutować – uciął Perot. – To ja namówiłem

Paula i Billa, żeby tam pojechali, więc teraz muszę ich wyciągnąć.

Odwiesił słuchawkę i ruszył do sali odlotów. Tak czy owak, miał zepsute święta.

T. J. czuł się lekko urażony. Jako stary przyjaciel Perota i wicedyrektor EDS nie był przyzwyczajony, żeby traktowano go jak chłopca na posyłki. Perot miał tę wadę, że kiedy go poniosło, nadeptywał ludziom na odciski nie zważając, że zadaje im ból. Był człowiekiem wyjątkowym, ale nie był świętym.

* * *

Ruthie Chiapparone również miała zepsute święta.

Zamieszkała w domu swoich rodziców, jednopiętrowym budynku liczącym sobie osiemdziesiąt pięć lat, na południowo-wschodnich obrzeżach Chicago. Podczas ewakuacji z Iranu w pośpiechu zostawiła prawie wszystkie prezenty gwiazdkowe dla swoich dwóch córek, jedenastoletniej Karen i pięcioletniej Ann Marie, ale wkrótce po przyjeździe do Chicago wybrała się na zakupy ze swoim bratem Billem. Rodzina zrobiła wszystko, żeby uprzyjemnić jej święta. Siostra i trzej bracia przyjechali z wizytą, a Karen i Ann Marie dostały mnóstwo zabawek. Wszyscy jednak pytali o Paula.

Ruthie potrzebowała Paula. Była delikatną, niezaradną kobietą, pięć lat młodszą od męża – miała trzydzieści cztery lata – i kochała go po części dlatego, że mogła schronić się w jego mocnych ramionach, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Przez całe życie ktoś się nią opiekował. W dzieciństwie, kiedy jej matka szła do pracy – ojciec Ruthie, kierowca ciężarówki, zarabiał niewiele – Ruthie przebywała pod opieką starszego rodzeństwa siostry i dwóch braci.

Kiedy po raz pierwszy spotkała Paula, nie zwrócił na nią uwagi.

Była sekretarką pułkownika. Paul pracował w tym samym budynku przy przetwarzaniu danych dla wojska. Ruthie często schodziła do kantyny po kawę dla pułkownika. Jej przyjaciółki znały kilku młodych oficerów. Przysiadła się do nich na pogawędkę. Paul siedział obok i nie zwracał na nią uwagi, więc ona też ignorowała go przez jakiś czas. Później ni stąd, ni zowąd Paul zaprosił ją na randkę. Spotykali się przez półtora roku, a potem się pobrali.

Ruthie nie chciała jechać do Iranu. W przeciwieństwie do większości żon z EDS, podekscytowanych perspektywą zamieszkania za granicą. Ruthie była pełna obaw. Nigdy nie wyjeżdżała ze Stanów Zjednoczonych – najwyżej na Hawaje – toteż Bliski Wschód wydawał jej się miejscem dziwnym i strasznym. Paul zabrał ją na tydzień do Iranu w czerwcu 1977 roku, mając nadzieję, że jej się tam spodoba. Nie zdołał jednak rozwiać jej obaw. W końcu Ruthie zgodziła się wyjechać, ale tylko ze względu na jego pracę.

Potem polubiła jednak Iran. Mieszkańcy byli dla niej mili, środowisko Amerykanów było zżyte, kwitło tam życie towarzyskie, dzięki pogodnemu usposobieniu zaś, Ruthie spokojnie znosiła niezliczone codzienne kłopoty związane z życiem w tym prymitywnym kraju. Brak przecież tam było supermarketów, pralkę zaś nie sposób było naprawić w terminie krótszym niż sześć tygodni.

Ten wyjazd był dziwny. Lotnisko przepełnione, tłok niewiarygodny. Rozpoznała wprawdzie wielu Amerykanów, ale większość w tłumie stanowili irańscy uchodźcy. „Nie chce wyjeżdżać stąd w ten sposób! Dlaczego Paul mnie stąd wyrzuca? Co on wyprawia?” – pomyślała. Leciała samolotem z Emily, żoną Billa Gaylorda. Zatrzymały się w Kopenhadze i spędziły noc w lodowato zimnym pokoju hotelowym, gdzie okna się nie domykały. Dzieci musiały spać w ubraniach. Kiedy Ruthie wróciła do Stanów, zadzwonił do niej Ross Perot i opowiedział o kłopotach z paszportami. Nie całkiem zrozumiała, o co chodzi.

W ten przygnębiający dzień Bożego Narodzenia, gdy tak dziwnie było spędzać święta z dziećmi bez ojca – Paul zadzwonił z Teheranu.

– Mam dla ciebie prezent – oznajmił.

– Czy masz bilet na samolot? – spytała z nadzieją.

– Nie. Kupiłem ci dywan.

– To miło.

Paul opowiedział jej, że spędził Wigilię wraz z Patem i Mary Sculleyami. Czyjaś inna żona przygotowała kolację wigilijną, a on patrzył, jak czyjeś inne dzieci rozpakowują gwiazdkowe prezenty.

Dwa dni później dowiedziała się, że Paul i Bill mają wyznaczone nazajutrz spotkanie z człowiekiem, który był odpowiedzialny za zatrzymanie ich w Iranie. Po tym spotkaniu będą mogli wyjechać.

Spotkanie wyznaczono na dzisiaj, 28 grudnia. W południe Ruthie zaczęła się zastanawiać, dlaczego nikt z Dallas jeszcze do niej nie zadzwonił. Teheran miał osiem i pół godziny wyprzedzenia czasowego wobec Chicago: może już jest po wszystkim? O tej porze Paul z pewnością pakuje walizkę przed powrotem do domu.

Zadzwoniła do Dallas i rozmawiała z Jimem Nyfelerem, pracownikiem EDS, który w czerwcu wyjechał z Teheranu.

– Jak poszło spotkanie? – zapytała go.

– Nie najlepiej, Ruthie…

– Co to znaczy – „nie najlepiej”?

– Zostali aresztowani.

– Zostali aresztowani? Żartujesz!

– Ruthie, Bill Gayden chce z tobą mówić.

Ruthie czekała przy telefonie. Paul aresztowany? Dlaczego? Za co? Przez kogo?

Gayden, dyrektor EDS World i szef Paula, podniósł słuchawkę.

– Halo, Ruthie.

– Bill, co to wszystko ma znaczyć?

– Sami nie rozumiemy – odparł Gayden. – Tutejsza ambasada zorganizowała spotkanie. Miała to być zwykła formalność, przecież nie oskarżono ich o żadne przestępstwo… Potem, około szóstej trzydzieści miejscowego czasu, Paul zadzwonił do Lloyda Briggsa i powiedział mu, że idzie do więzienia.

– Paul jest w więzieniu?

– Ruthie, nie martw się tak bardzo. Zespół adwokatów pracuje nad tą sprawą, wciągnęliśmy też Departament Stanu, a Ross już tu jedzie z Colorado. Na pewno wyjaśnimy wszystko za parę dni. To tylko kwestia dni, naprawdę.

– Dobrze – powiedziała Ruthie. Była oszołomiona. To nie miało sensu. Jej mąż w więzieniu? Jak to możliwe? Pożegnała się z Gaydenem i odłożyła słuchawkę.

Co tam się stało?

* * *

Emily Gaylord, gdy widziała męża po raz ostatni, rzuciła w niego talerzem. Spędziła święta w domu swojej siostry, Dorothy, w Waszyngtonie. Rozmawiając z Dorothy i jej mężem Timem o sposobach wydostania Billa z więzienia, przez cały czas nie mogła zapomnieć o tym talerzu.

Zdarzyło się to w ich domu w Teheranie. Pewnego wieczoru na początku grudnia przyszedł do domu i powiedział, że Emily z dziećmi mają wyjechać do Stanów następnego dnia. Bill i Emily mieli czworo dzieci: piętnastoletnią Vicky, dwunastoletnią Jackie, dziewięcioletnią Jenny i sześcioletniego Chrisa. Emily zgodziła się odesłać dzieci, ale sama wolała zostać. Sądziła, że może nie potrafi pomóc Billowi, ale przynajmniej będzie przy nim.

– To wykluczone – oświadczył Bill. – Emily wyjeżdża jutro. Ruthie Chiapparone poleci tym samym samolotem. Wszystkie pozostałe żony i dzieci pracowników EDS będą ewakuowane dzień czy dwa później.

Emily nie chciała słyszeć o i n n y c h żonach. Ona zostanie z mężem.

Pokłócili się. Emily wściekała się coraz bardziej. Wreszcie nie wytrzymała, złapała talerz i rzuciła w męża.

Była pewna, że on nigdy tego nie zapomni. W ciągu osiemnastu lat ich małżeństwa zachowała się tak po raz pierwszy. Bywała dotąd bardzo nerwowa, pobudliwa, gwałtowna – ale nigdy agresywna.

Łagodny, opanowany Bill nie zasłużył na takie traktowanie…

Poznali się, kiedy miała dwanaście lat, on zaś czternaście. Nienawidziła go wtedy. Bill kochał się w jej najlepszej przyjaciółce, Cookie, dziewczynie wyjątkowo atrakcyjnej. Przez cały czas gadał tylko o tym, z kim Cookie się spotyka, czy Cookie wyjdzie z domu, czy rodzice pozwalają Cookie na to lub tamto… Rodzeństwo Emily bardzo lubiło Billa. Emily nie mogła go unikać, ponieważ ich rodziny należały do tego samego zamiejskiego klubu, a brat Emily grywał z Billem w golfa. W końcu, kiedy Cookie dawno już została zapomniana, jej brat namówił Billa, żeby zaprosił Emily na randkę. I nagle, chociaż przez tyle lat byli sobie obojętni, zakochali się w sobie do szaleństwa.

Bill studiował wówczas inżynierię lotniczą w odległym o dwieście czterdzieści mil Blacksburgu, w stanie Wirginia. Przyjeżdżał do domu na wakacje i od czasu do czasu na weekend. Oboje nie mogli znieść rozstania, więc chociaż Emily miała dopiero osiemnaście lat, postanowili się pobrać.

Było to udane małżeństwo. Oboje wychowali się w tym samym środowisku w Waszyngtonie, oboje pochodzili z zamożnych katolickich rodzin. Rozsądne, spokojne, logiczne usposobienie Billa równoważyło pobudliwość nerwową Emily. Oboje wiele przeszli w ciągu tych osiemnastu lat. Jedno dziecko stracili z powodu urazu mózgu, Emily zaś trzykrotnie przechodziła poważne operacje. Te ciężkie przeżycia bardzo ich zbliżyły.

I teraz spadł na nich nowy cios: Bill siedział w więzieniu.

Emily nic jeszcze nie mówiła matce. Brat matki, wuj GUS, zmarł tego samego dnia i matka była już dostatecznie przygnębiona. Emily nie mogła rozmawiać z nią o Billu. Rozmawiała jednak z Dorothy i z Timem.

Szwagier Emily, Tim Reardon, był prokuratorem generalnym w Departamencie Sprawiedliwości i miał rozległe stosunki. Ojciec Tima był asystentem d/s administracyjnych prezydenta Johna F. Kennedy’ego, sam zaś Tim pracował dla Teda Kennedy’ego. Tim znał także osobiście Thomasa P. O’Neilla, przewodniczącego Izby Reprezentantów oraz Charlesa Mathiasa, senatora z Marylandu. Wiedział o kłopotach z paszportami, ponieważ Emily opowiedziała mu wszystko, jak tylko przyjechała do Waszyngtonu. Zdążył już omówić to z Rossem Perotem.

– Mogę napisać list do prezydenta Cartera i poprosić Teda Kennedy’ego, żeby doręczył go osobiście – powiedział Tim.

Emily przytaknęła, ale zupełnie nie potrafiła się skupić. Zastanawiała się, co teraz robi Bill.

* * *

Paul i Bill siedzieli w celi numer dziewięć, przemarznięci i odrętwiali, nie wiedząc, co będzie dalej.

Paul czuł się zupełnie bezbronny: biały Amerykanin w służbowym garniturze, znający ledwie parę słów w farsi, otoczony tłumem ludzi wyglądających na bandytów i morderców. Nagle przypomniał sobie, że w więzieniach często gwałcą mężczyzn. Zastanawiał się ponuro, jak poradzi sobie w takiej sytuacji.

Paul popatrzył na Billa. Twarz miał bladą i pełną napięcia.

Jeden ze współwięźniów odezwał się do nich w farsi. Paul zapytał:

– Czy ktoś tu zna angielski?

Z celi po drugiej stronie korytarza jakiś głos zawołał:

– Ja mówię po angielsku.

Nastąpiła głośna, niezrozumiała pospieszna wymiana zdań, a potem tłumacz zawołał:

– Za co was zamknęli?

– Nic nie zrobiliśmy – odparł Paul.

– O co jesteście oskarżeni?

– O nic. Jesteśmy zwykłymi amerykańskimi biznesmenami, mamy żony i dzieci i nie wiemy, dlaczego nas uwięziono.

Odpowiedź została przetłumaczona. Znowu szybka rozmowa w farsi. Wreszcie tłumacz powiedział:

– Ten, który ze mną rozmawia, jest szefem waszej celi, bo siedzi tu najdłużej.

– Rozumiemy – mruknął Paul.

– Powie wam, gdzie macie spać.

W trakcie rozmowy napięcie zmalało. Paul rozejrzał się dookoła. Betonowe ściany, niegdyś pomalowane na pomarańczowo, teraz miały barwę brudu. Prawie całą betonową podłogę pokrywało coś w rodzaju cienkiego chodnika lub maty. Dookoła stało sześć piętrowych prycz, każda potrójna. Najniższym posłaniem był po prostu cienki materac rozłożony na podłodze. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza, słaba żarówka. Do wentylacji służył zakratowany otwór w ścianie, napływało przezeń lodowate nocne powietrze. Cela była bardzo zatłoczona.

Po chwili drzwi celi numer 9 otworzyły się. Stojący w nich strażnik gestem nakazał Paulowi i Billowi wyjść.

„To jest to – pomyślał Paul. – Teraz nas wypuszczą. Dzięki Bogu, że nie musimy spędzić nocy w tej okropnej celi”.

Strażnik zaprowadził ich do niewielkiego pokoju na górze. Pokazał na ich buty.

Zrozumieli, że mają je zdjąć.

Strażnik podał każdemu z nich parę plastykowych pantofli.

Gorzko rozczarowany Paul zrozumiał, że ich nie wypuszczą. Jednak będzie musiał spędzić tę noc w celi. Pomyślał z gniewem o pracownikach ambasady: to oni właśnie zorganizowali spotkanie z Dadgarem, to oni przecież poradzili Paulowi, aby nie brał adwokata, to oni w końcu zapewniali go, że Dadgar jest „życzliwie nastawiony”… Ross Perot mawiał: „Niektórzy ludzie nie potrafią zorganizować nawet partii ping-ponga”. To doskonale pasowało do pracowników ambasady. Po prostu byli do niczego. „Skoro popełnili tyle błędów – pomyślał Paul – to chyba powinni zjawić się tu dzisiaj, żeby nas wyciągnąć”.

Nałożyli plastykowe pantofle i z powrotem zeszli za strażnikiem do podziemia.

Pozostali więźniowie układali się do snu na pryczach, zawijając się w cienkie wełniane koce. Szef celi gestem pokazał Paulowi i Billowi, gdzie mają spać: Bill na środkowej pryczy, Paul na dole, gdzie od podłogi dzielił go tylko cienki materac.

Położyli się. Nie zgaszono światła, ale żarówka była tak słaba, że nikomu to nie przeszkadzało. Po jakimś czasie Paul przyzwyczaił się do smrodu w celi, nie mógł jednak wytrzymać zimna. Betonowa podłoga, otwarty wywietrznik i brak ogrzewania sprawiały, że w pomieszczeniu było prawie tak samo chłodno, jak na dworze. „Jeżeli przestępcy skazani są na takie warunki – pomyślał Paul – to mają okropne życie. Cieszę się, że nie jestem przestępcą. Jedna taka noc wystarczy aż nadto”.

* * *

Po przylocie Ross wziął taksówkę z miejscowego lotniska Dallas – Fort Worth do centrali EDS na Forest Lane 7171. W bramie opuścił szybę, żeby strażnik mógł zobaczyć jego twarz. Potem znowu oparł się wygodnie, podczas gdy samochód jechał krętą ćwierćmilową drogą dojazdową przez park. Niegdyś mieścił się tu podmiejski klub, a na terenie parku było pole golfowe. W głębi wznosił się sześciopiętrowy biurowiec centrali EDS. Obok wybudowano potężny bunkier zawierający ogromne komputery oraz setki mil taśmy magnetycznej.

Perot zapłacił kierowcy, wszedł do budynku, wjechał windą na czwarte piętro i wszedł do narożnego gabinetu Gaydena.

Gayden siedział za biurkiem. Jak zwykle wyglądał niechlujnie, mimo że ubierał się zgodnie z wymogami EDS. Był bez marynarki, miał rozluźniony krawat, rozpięty górny guzik koszuli i zmierzwione włosy. Z kącika ust zwisał mu papieros. Na widok Perota wstał.

– Jak się czuje twoja matka, Ross?

– Jest dobrej myśli, dziękuję.

– To dobrze. Perot usiadł.

– No więc, co zrobiliście w sprawie Paula i Billa? Gayden podniósł słuchawkę telefonu.

– Ściągnę tu T. J. – powiedział. Wykręcił numer T. J. Marqueza.

– Ross przyjechał… Tak. W moim gabinecie. Odłożył słuchawkę i powiedział:

– Zaraz tu będzie. Hmm… Telefonowałem do Departamentu Stanu. Kierownikiem wydziału irańskiego jest jakiś facet nazwiskiem Henry Precht. Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. W końcu powiedziałem jego sekretarce: „Jeśli facet nie zadzwoni do mnie w ciągu dwudziestu minut, to ja zadzwonię do CBS, ABC i NBC i za godzinę Ross Perot opowie na konferencji prasowej, że dwaj Amerykanie siedzą w irańskim więzieniu, a ojczyzna nie chce im pomóc”. Odezwał się po pięciu minutach.

Назад Дальше