– Co powiedział? Gayden westchnął.
– Ross, oni tam na górze uważają, że jeśli Paul i Bill siedzą w więzieniu, to musieli zrobić coś złego.
– Ale co oni mają zamiar zrobić?
– Skontaktują się z ambasadą, rozpatrzą sprawę, zwyczajne ple-ple.
– No to trzeba będzie wziąć do galopu tego Prechta – rzucił ze złością Perot.
– Tom Luce się zajmie tym.
Luce, młody przedsiębiorczy prawnik, był założycielem firmy Hughes i Hill w Dallas, która załatwiała większość prawnych spraw EDS. Przed laty Perot zaangażował Luce’a jako doradcę EDS. Uważał, że może polegać na tym młodym człowieku, ponieważ Luce tak samo jak Perot opuścił wielką firmę, żeby założyć własny interes, i przez jakiś czas ledwie wiązał koniec z końcem. Firma Hughes i Hill rozwijała się równie szybko jak EDS. Perot nigdy nie żałował tej decyzji.
– Luce jest tu gdzieś w biurze – oznajmił Gayden. – A Tom Walter?
– Też.
Walter, wysoki południowiec o rozwlekłym sposobie mówienia, był dyrektorem finansowym EDS i prawdopodobnie najinteligentniejszym człowiekiem w firmie.
– Chcę, żeby Walter zajął się sprawą kaucji – oświadczył Perot. – Wolałbym nie płacić, ale zapłacę, jeśli będzie trzeba. Walter ma ustalić, w jakiej formie dokonamy wpłaty. Założę się, że tamci nie przyjmą kart kredytowych.
– OK – powiedział Gayden.
– Cześć, Ross! – zawołał jakiś głos za plecami Perota. Perot obejrzał się i zobaczył T. J. Marqueza.
– Cześć, Tom.
T. J. był wysokim, szczupłym, przystojnym czterdziestoletnim mężczyzną w typie hiszpańskim: oliwkowa cera, krótkie, kędzierzawe, czarne włosy i szeroki uśmiech ukazujący mnóstwo białych zębów. Był pierwszym pracownikiem zatrudnionym przez Perota i stanowił żywy dowód na to, że Perot miał niesamowity dar dobierania właściwych ludzi. Obecnie pełnił funkcję wicedyrektora EDS, a jego osobisty udział w firmie wynosił miliony dolarów. „Bóg był dla nas łaskawy” – mawiał T. J. – Perot wiedział, że rodzice T. J. musieli ciężko pracować, żeby posłać syna na studia. Ich poświęcenie opłaciło się. Perot cieszył się z błyskawicznych sukcesów EDS między innymi dlatego, że mógł dzielić triumf z ludźmi takimi jak T. J.
T. J. usiadł i zaczął szybko mówić:
– Zadzwoniłem do Claude’a.
Perot kiwnął głową. Claude Chappelear był doradcą prawnym firmy.
– Claude przyjaźni się z Matthew Nimetzem, zastępcą Vance’a, sekretarza stanu. Pomyślałem sobie, że mógłby skłonić Nimetza do rozmowy z samym Vance’em. Nimetz oddzwonił po paru minutach. Chce nam pomóc. W imieniu Vance’a wyśle depeszę do ambasady amerykańskiej w Teheranie i popędzi im kota. Poza tym napisze w sprawie Paula i Billa osobistą notatkę do Vance’a.
– Dobrze.
– Dzwoniliśmy również do admirała Moorera. Jest już wprowadzony w sprawę, ponieważ radziliśmy się go, kiedy wynikły kłopoty z paszportami. Moorer będzie rozmawiał z Ardeshirem Zahedim. Zahedi jest nie tylko ambasadorem irańskim w Waszyngtonie, ale również szwagrem samego szacha. Teraz jest w Iranie… podobno to on sprawuje władzę. Moorer poprosił Zahediego, żeby poręczył za Paula i Billa. W tej chwili przygotowujemy depeszę do Zahediego na adres Ministerstwa Sprawiedliwości.
– Kto nad tym pracuje?
– Tom Luce.
– Dobrze, mamy więc: sekretarza stanu, kierownika wydziału irańskiego, ambasadę i irańskiego ambasadora – podsumował Perot. – Świetnie. Teraz zastanówmy się, co jeszcze możemy zrobić.
– Tom Luce i Tom Walter mają na jutro wyznaczone spotkanie z admirałem Moorerem w Waszyngtonie – oznajmił T. J. – Moorer doradził także, abyśmy zadzwonili do Richarda Helmsa. Gdy odszedł z CIA, był ambasadorem w Iranie.
– Zadzwonię do Helmsa – obiecał Perot. – Zadzwonię też do Ala Heiga i Henry’ego Kissingera. Chcę, żebyście obaj zajęli się ewakuacją wszystkich naszych ludzi z Iranu.
– Ross, nie jestem pewien, czy to konieczne… – zaczął Gayden.
– Żadnych dyskusji, Bill – uciął Perot. – Zabierzcie się do tego od razu. Lloyd Briggs musi tam zostać i dopilnować spraw na miejscu – on jest szefem, póki Paul i Bill są w więzieniu. Wszyscy pozostali wracają do domu.
– Nie możesz ich zmusić do powrotu, jeśli sami tego nie chcą – stwierdził Gayden.
– Kto nie chce wracać?
– Rich Gallagher, jego żona…
– Wiem. OK, zostają Briggs i Gallagher. Nikt więcej. – Perot wstał. – Zaczynam telefonować.
Wjechał windą na szóste piętro i przeszedł przez pokój sekretarki. Sally Walther siedziała za biurkiem. Pracowała tu od lat i brała udział w kampanii na rzecz jeńców wojennych oraz przyjęciu w San Francisco. Na tym przyjęciu zresztą zarzuciła sieci na jednego z uczestników akcji w Son Tay i połów okazał się udany – kapitan Udo Walther został jej mężem.
– Zadzwoń do Henry’ego Kissingera, do Aleksandra Heiga i do Richarda
Helmsa – polecił jej Perot.
Wszedł do swojego gabinetu i usiadł za biurkiem. Gabinet o ścianach wyłożonych boazerią, z kosztownymi dywanami i półkami cennych książek, wyglądał jak wiktoriańska biblioteka w jakimś angielskim dworku wiejskim. Perot zgromadził tu rozmaite pamiątki oraz ulubione dzieła sztuki. Margot udekorowała dom obrazami impresjonistów, ale w biurze wolał sztukę amerykańską: oryginalne obrazy Normana Rockwella oraz rzeźby z brązu Frederica Remingtona w stylu Dzikiego Zachodu. Okna wychodziły na dawne pole golfowe.
Perot nie wiedział, gdzie Henry Kissinger spędza święta. Mogło trochę potrwać, zanim Sally go znajdzie. Miał czas do namysłu. Kissinger nie był jego bliskim znajomym. Będzie więc potrzebował całej swojej zręczności, żeby w trakcie krótkiej rozmowy telefonicznej zainteresować Kissingera całą sprawą i zdobyć jego życzliwość.
Telefon na biurku zabrzęczał i Sally zawołała:
– Henry Kissinger do pana. Perot podniósł słuchawkę.
– Ross Perot.
– Łączę z Henrym Kissingerem. Perot czekał.
Kissingera nazywano niegdyś najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Znał osobiście szacha. Ale czy będzie pamiętał Rossa Perota? Kampania na rzecz jeńców wojennych była wielkim wydarzeniem, ale przedsięwzięcia Kissingera były znacznie większe: pokój na Bliskim Wschodzie, odprężenie pomiędzy Chinami a Związkiem Radzieckim, zakończenie wojny w Wietnamie…
– Tu Kissinger – rozległ się znajomy, głęboki głos. Mówił z akcentem stanowiącym dziwaczną mieszaninę niemieckich spółgłosek i amerykańskich samogłosek.
– Doktorze Kissinger, mówi Ross Perot. Jestem biznesmenem z Dallas w stanie Teksas…
– Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest – przerwał mu Kissinger. Serce Perota zabiło mocniej. Kissinger mówił przyjaznym, niemal prywatnym tonem. Wspaniale! Perot zaczął mu opowiadać o Paulu i Billu: o tym, jak zgodzili się na spotkanie z Dadgarem, i o tym, jak Departament Stanu zostawił ich na łasce losu. Perot zapewnił Kissingera, że byli niewinni, że nie oskarżono ich o żadne przestępstwo i że Irańczycy nie przedstawili cienia dowodu przeciwko nim.
– To są moi ludzie, ja ich tam wysłałem i muszę ich uwolnić – zakończył.
– Zobaczę, co będę mógł zrobić – odparł Kissinger. Perot nie posiadał się z radości.
– Jestem panu bardzo wdzięczny.
– Przyślijcie mi krótkie sprawozdanie zawierające wszystkie szczegóły.
– Dostarczymy to panu dzisiaj.
– Zadzwonię później, Ross.
– Dziękuję panu. Połączenie zostało przerwane.
Perot czuł się wspaniale. Kissinger pamiętał go, rozmawiał z nim przyjaźnie i obiecał pomóc. Chciał dostać sprawozdanie – EDS wyśle je dzisiaj…
Nagła myśl uderzyła Perota. Nie miał pojęcia, skąd dzwonił Kissinger – mógł być w Londynie, w Meksyku, w Monte Carlo…
– Sally?
– Tak, proszę pana?
– Czy dowiedziałaś się, gdzie jest Kissinger?
– Tak, proszę pana.
* * *
Kissinger był w Nowym Jorku, w swoim dwupoziomowym apartamencie, który mieścił się w wytwornym bloku mieszkalnym zwanym River House przy Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej ulicy. Okna apartamentu wychodziły na East River.
Kissinger dobrze pamiętał Rossa Perota. Uważał, że człowiek ten jest jak nie oszlifowany diament. Kissinger popierał jego działalność, dotyczącą głównie pomocy dla jeńców wojennych. Perot dzielnie sobie poczynał podczas swej kampanii, chociaż czasami irytował Kissingera, żądając rzeczy niemożliwych. Teraz zaś ludzie Perota siedzieli w więzieniu.
Kissinger chętnie wierzył, że byli niewinni. Iran znajdował się w przededniu wojny domowej, prawo i sprawiedliwość niewiele tam teraz znaczyły. Zastanawiał się, jak pomóc Perotowi. Chciał mu pomóc: to była słuszna sprawa. Nie zajmował już stanowiska w rządzie, ale nadal miał wielu przyjaciół. Postanowił, że gdy tylko otrzyma sprawozdanie z Dallas, zadzwoni do Ardeshira Zahediego.
* * *
Po rozmowie z Kissingerem Perot nabrał otuchy. „Do diabła, Ross, wiem, kim pan jest”. To było warte więcej niż pieniądze. Jedynym pożytkiem ze sławy było to, że czasami pomagała w załatwieniu ważnych spraw. Wszedł T. J.
– Mam twój paszport – powiedział. – Jest też wiza irańska, uważam jednak Ross, że nie powinieneś jechać. Wszyscy pracujemy nad tą sprawą, ale ty jesteś najważniejszy. Nie wiem, co zrobimy, jeżeli nie będziemy mogli skontaktować się z tobą w Teheranie albo na pokładzie samolotu, kiedy trzeba będzie powziąć jakąś zawodniczą decyzję.
Ross zapomniał już zupełnie o podróży do Teheranu. Wszystko, co usłyszał w ciągu ostatniej godziny, utwierdziło go w przekonaniu, że nie będzie to konieczne.
– Może masz rację – odpowiedział T. J. Marquezowi. – Może wystarczą negocjacje. Mamy kilka możliwości i któraś z nich na pewno się sprawdzi. Nie jadę do Teheranu. Na razie.
* * *
Henry Precht był chyba najbardziej udręczonym człowiekiem w Waszyngtonie.
Długoletni pracownik Departamentu Stanu wyróżniał się zamiłowaniem do filozofii i sztuk pięknych oraz dziwacznym poczuciem humoru. Osobiście kierował amerykańską polityką w Iranie przez większą część 1978 roku, podczas gdy jego poprzednicy aż do czasów prezydenta Cartera interesowali się wyłącznie zawartym w Camp David porozumieniu pomiędzy Egiptem a Izraelem.
Od początku listopada, kiedy w Iranie naprawdę zaczęło się robić gorąco, Precht pracował przez siedem dni w tygodniu od ósmej rano do dziewiątej wieczorem. A tym cholernym Teksańczykom wydaje się, że nie ma nic lepszego do roboty, tylko gadać z nimi przez telefon!
Rzecz w tym, że kryzys irański nie był jedynym zmartwieniem Prechta. Tutaj, w Waszyngtonie, toczyła się cicha wojna pomiędzy Cyrusem Vance’em, sekretarzem stanu i szefem Prechta, a Zbigniewem Brzezińskim, doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego.
Vance, podobnie jak prezydent Carter, wierzył, że amerykańska polityka zagraniczna powinna odzwierciedlać amerykańskie ideały. Obywatele Ameryki wierzyli w wolność, sprawiedliwość i demokracje, dlatego nie chcieli popierać dyktatorów. Szach Iranu był dyktatorem, organizacja „Amnesty International” określiła irański system prawny jako najgorszy na świecie, Międzynarodowa Komisja Prawników zaś potwierdziła wiele raportów o systematycznym stosowaniu tortur w więzieniach szacha. Ponieważ to CIA osadziła szacha na tronie, a Stany Zjednoczone utrzymywały go przy władzy, amerykański prezydent, który tyle mówił o prawach człowieka, musiał coś zrobić.
W styczniu 1977 roku Carter dał do zrozumienia, że Ameryka przestanie pomagać państwu o dyktatorskim sposobie sprawowania rządów. Ale nie postępował konsekwentnie: tego samego roku odwiedził Iran i obsypał szacha pochwałami. Mimo wszystko Vance wierzył w politykę obrony praw człowieka.
Zbigniew Brzeziński nie wierzył. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego wierzył w siłę. Szach był sprzymierzeńcem Stanów Zjednoczonych, dlatego należało go poprzeć. Oczywiście, wypadało również nakłonić go, żeby przestał torturować ludzi, lecz jeszcze nie teraz. Władza szacha jest zagrożona: nie czas na liberalizm.
A kiedy przyjdzie na to czas? – zapytywała frakcja Vance’a. Szach miał mocną pozycję przez prawie dwadzieścia lat swoich rządów, ale nigdy nie przejawiał skłonności do ich unowocześniania. Na to Brzeziński odpowiedział: „Pokażcie mi chociaż jeden nowoczesny rząd w tym rejonie świata”.
Niektórzy członkowie administracji Cartera uważali, że jeśli Ameryka nie będzie broniła wolności i demokracji, nie ma w ogóle sensu prowadzić polityki zagranicznej. Był to pogląd nieco skrajny, ale jego zwolennicy podpierali się przekonywającym argumentem: Irańczycy i tak mieli dość szacha i zamierzali się go pozbyć bez względu na to, co myśli się w Waszyngtonie.
Bzdury, mówił Brzeziński. Poczytajcie historię. Rewolucje zwyciężały, kiedy władze szły na ustępstwa. Upadały, kiedy rząd miażdżył rebeliantów żelazną pięścią. Czterystutysięczna armia irańska z łatwością zdławi każde powstanie. Frakcja Vance’a – włącznie z Henrym Prechtem – nie zgadzała się z teorią rewolucji Brzezińskiego. Zagrożeni dyktatorzy idą na ustępstwa tylko dlatego, że rebelianci dysponują siłą. Co więcej, zwolennicy Vance’a nie wierzyli, że irańska armia liczy czterysta tysięcy. Trudno było uzyskać dokładne dane, wiedziano jednak, że żołnierze dezerterują w tempie około ośmiu procent stanu liczebnego na miesiąc, a w zamęcie totalnej wojny domowej nierzadko całe oddziały przechodzą na stronę rebeliantów.
Obie waszyngtońskie frakcje otrzymywały informacje z różnych źródeł.
Brzeziński słuchał Ardeshira Zahediego, szwagra i najpotężniejszego zwolennika szacha w Iranie. Vance słuchał ambasadora Sullivana. Depesze Sullivana nie zawierały tylu informacji, ilu Waszyngton sobie by życzył – może dlatego, że sytuacja w Iranie była cokolwiek niejasna. Jednak od września w raportach ambasady przeważał pogląd, że los szacha jest przesądzony.
Brzeziński oświadczył, że Sullivan jest panikarzem i nie można mu ufać. Stronnicy Vance’a z kolei twierdzili, że Brzeziński ma zwyczaj strzelać do posłańca, który przynosi złe wiadomości.
W rezultacie Stany Zjednoczone nie zrobiły nic. Departament Stanu przygotował projekt depeszy do ambasadora Sullivana, polecając mu, aby pilnie nakłonił szacha do stworzenia koalicji rządowej, opartej na zasadach demokratycznych. Brzeziński depeszę zniszczył. Innym razem Brzeziński zadzwonił do szacha i zapewnił go o poparciu prezydenta Cartera. Szach poprosił o depeszę z potwierdzeniem tej wiadomości. Departament Stanu depeszy nie wysłał. Obie strony przepuszczały do prasy informacje, żeby nawzajem sobie zaszkodzić, tak że cały świat wiedział o tym, iż waszyngtońską politykę wobec Iranu paraliżują tarcia wewnętrzne.
W tej sytuacji Precht nie miał najmniejszej ochoty użerać się z bandą Teksańczyków, którym wydawało się, że tylko oni jedyni mają problem.
Poza tym sądził, że bardzo dobrze wie, skąd się wzięły kłopoty EDS. Na pytanie, czy EDS ma swojego przedstawiciela w Iranie, odpowiedziano mu: tak, to pan Abolfath Mahvi. To wyjaśniało wszystko. Mahvi był znanym w Teheranie pośrednikiem, nazywanym dzięki swoim machlojkom z dostawcami wojskowymi „królem pięciu procent”. Chociaż miał rozległe stosunki w wyższych sferach, szach na pewien czas umieścił go na czarnej liście ludzi, którym zabroniono prowadzenia interesów w Iranie. To właśnie dlatego EDS była podejrzana o korupcję. Precht miał szczery zamiar zrobić wszystko, co w jego mocy. Nakłoni ambasadę w Teheranie, żeby rozpatrzyła sprawę. Może ambasador Sullivan potrafi przycisnąć Irańczyków, żeby wypuścili Paula i Billa. Ale rząd Stanów Zjednoczonych w żadnym przypadku nie mógł zlekceważyć pozostałych zarzutów stawianych przez Irańczyków. Rząd popierał obecny reżim i nie zamierzał jeszcze bardziej go osłabiać groźbą zerwania stosunków dyplomatycznych z powodu dwóch uwięzionych biznesmenów, zwłaszcza kiedy w Iranie nadal przebywało dwanaście tysięcy obywateli amerykańskich, o których Departament Stanu musiał się troszczyć. Była to pożałowania godna sytuacja, ale Chiapparone i Gaylord będą musieli niestety trochę pocierpieć.