Opuszczając Wielką Brytanię niemal dokładnie w chwili wybuchu wojny doznawała mieszanych uczuć. Miała wrażenie, że zachowała się jak tchórz, choć jednocześnie wręcz paliła się do wyjazdu.
Znała wielu Żydów. W Manchesterze żyła liczna społeczność żydowska. Wywodzący się z niej przyjaciele Diany śledzili rozwój wydarzeń w Europie z obawą i przerażeniem. Zresztą, nie chodziło tylko o Żydów; faszyści nienawidzili też kolorowych, Cyganów, homoseksualistów, a także wszystkich, którzy nie zgadzali się z ich ideologią. Wujek Diany był homoseksualistą, ale zawsze okazywał jej wiele czułości i traktował ją niemal jak córkę.
Miała już zbyt wiele lat, by wstąpić do armii, ale chyba powinna zostać w Manchesterze i zgłosić się jako ochotniczka, na przykład do zwijania bandaży dla Czerwonego Krzyża…
To także była fantazja, chyba jeszcze większa od tej, w której tańczyła przy muzyce Binga Crosby'ego. Nie należała do kobiet, które zwijają bandaże. Skromność i mundury zupełnie do niej nie pasowały.
Jednak to wszystko w gruncie rzeczy nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko fakt, że znowu była zakochana. Podąży wszędzie za Markiem, nawet w samo serce bitwy, jeśli zajdzie taka konieczność. Pobiorą się i będą mieli dzieci. Wracał do domu, a ona wraz z nim.
Będzie tęskniła za swoimi siostrzenicami. Zastanawiała się, kiedy zobaczy je ponownie. Na pewno będą już dorosłe, w długich sukniach i ze starannie dobranym makijażem, a nie w podkolanówkach i z włosami związanymi w kucyki.
Może jednak będzie miała własne małe dziewczynki…
Perspektywa lotu Clipperem wprawiała ją w ogromne podniecenie. Czytała o tej maszynie w Manchester Guardian, nawet nie marząc o tym, że kiedyś wsiądzie na jej pokład. Możliwość dostania się do Nowego Jorku w ciągu niewiele więcej niż dwudziestu czterech godzin zakrawała niemal na cud.
Zostawiła Mervynowi list, ale nie napisała w nim ani jednej rzeczy, o których chciała mu powiedzieć. Nie wyjaśniła mu, że przez swoją beztroskę i obojętność stopniowo roztrwonił ich miłość ani nawet tego, jak bardzo pokochała Marka.
Drogi Mervynie, opuszczam Cię. Odnoszę wrażenie, iż stałam się dla Ciebie zupełnie obojętna, a poza tym zakochałam się w kimś innym. Kiedy przeczytasz te słowa, będziemy już w Ameryce. Nie chcę sprawiać Ci bólu, ale to w znacznej mierze Twoja wina.
Nie bardzo wiedziała, jak zakończyć – bo przecież nie „Twoja” ani „całuję Cię” – więc po prostu napisała „Diana”.
Początkowo miała zamiar zostawić list w domu, na kuchennym stole. Potem jednak doszła do wniosku, że gdyby Mervyn zmienił plany i zamiast zostać na noc w klubie, wrócił do domu, znalazłby list zbyt wcześnie i mógłby narobić im jakichś kłopotów. W końcu wysłała go pod adresem fabryki, gdzie powinien dotrzeć dziś, czyli w środę.
Zerknęła na zegarek (prezent od Mervyna, który lubił punktualność). Znała jego rozkład dnia: niemal cały ranek spędzał w hali produkcyjnej, by około południa pójść do biura i jeszcze przed lunchem przejrzeć pocztę. Diana napisała na kopercie „Osobiste”, by listu nie otworzyła jego sekretarka. Będzie leżał na biurku w stercie zamówień, ponagleń, wyjaśnień i zawiadomień. Możliwe, że Mervyn czyta go właśnie w tej chwili. Ta myśl sprawiła, że natychmiast posmutniała, ale jednocześnie odczuła ogromną ulgę z powodu, że dzieliło ją od niego ponad trzysta kilometrów.
– Taksówka już przyjechała – oznajmił Mark.
Była nieco zdenerwowana. Przelecieć przez Atlantyk samolotem!
– Pora ruszać – powiedział.
Stłumiła niepokój. Odstawiła filiżankę, wstała z krzesła i obdarzyła go najbardziej promiennym spośród swoich uśmiechów.
– Tak – odparła radośnie. – Pora ruszać.
* * *
Dziewczęta zawsze bardzo onieśmielały Eddiego.
Skończył Annapolis jako prawiczek. Stacjonując w Pearl Harbor korzystał czasem z usług prostytutek, ale to doświadczenie napełniło go ogromnym niesmakiem. Po opuszczeniu Marynarki był samotnikiem, który od czasu do czasu jeździł do odległego o kilka kilometrów baru, kiedy już nie mógł obejść się bez czyjegoś towarzystwa. Carol-Ann pracowała jako hostessa w Port Washington na Long Island, gdzie mieścił się obsługujący Nowy Jork port lotniczy dla łodzi latających. Była opaloną blondynką o oczach w kolorze błękitu Pan American i Eddie nigdy w życiu nie odważyłby się z nią umówić na randkę, gdyby nie to, że pewnego dnia znajomy radiooperator dał mu w kantynie dwa bilety do teatru na Broadwayu, a kiedy Eddie powiedział, że nie ma z kim iść, tamten odwrócił się do sąsiedniego stolika i zapytał Carol-Ann, czy miałaby ochotę zobaczyć przedstawienie.
– Czemu nie – odparła i Eddie natychmiast zrozumiał, że dziewczyna należy do tego samego świata co on.
Później dowiedział się, że również była rozpaczliwie samotna. Pochodziła ze wsi i wyrafinowane rozrywki nowojorczyków napełniały ją niepokojem i wydawały się jej podejrzane. Była bardzo zmysłowa, lecz nie wiedziała, jak się zachować w sytuacji, kiedy mężczyźni pozwalają sobie na trochę więcej, niż powinni, w związku z czym odtrącała z góry wszelkie zaloty. Zyskała dzięki temu opinię „królowej lodu” i prawie nikt nie chciał się z nią umawiać.
Ale Eddie nic wówczas o tym nie wiedział. Prowadząc ją pod rękę czuł się jak król. Zaprosił ją na kolację, potem odwiózł do domu taksówką, a na schodach podziękował za miły wieczór i pocałował w policzek, wezwawszy uprzednio na pomoc całą swą odwagę. Carol- Ann wybuchnęła płaczem i powiedziała mu, że jest pierwszym przyzwoitym człowiekiem, jakiego spotkała w Nowym Jorku. Nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi, umówił się z nią na następną randkę.
Właśnie wtedy zakochał się w niej. Poszli do wesołego miasteczka na Coney Island; był gorący lipcowy dzień, Carol-Ann zaś miała na sobie białe spodnie i błękitną bluzkę. W pewnej chwili uświadomił sobie ze zdziwieniem, iż jest dumny z tego, że wszyscy widzą ich razem. Jedli lody, jeździli kolejką górską, kupowali idiotyczne czapeczki, trzymali się za ręce i zdradzali sobie nawzajem małe, śmieszne sekrety. Kiedy odprowadził ją do domu, powiedział, że jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy, ona zaś po raz kolejny wprawiła go w zdumienie mówiąc, że z nią sprawa ma się dokładnie tak samo.
Wkrótce Eddie zaczął zaniedbywać swój wiejski dom i spędzać wszystkie wolne dni w Nowym Jorku, śpiąc na kanapie w domu pewnego lekko zdziwionego, ale dodającego mu szczerze odwagi inżyniera. Carol-Ann zabrała go do Bristolu, gdzie poznał jej rodziców – dwoje niedużych, szczupłych ludzi w średnim wieku, ubogich, ale bardzo ciężko pracujących. Przypominali mu jego własnych rodziców, tyle że nie otaczała ich aura surowej religijności. Nie bardzo byli w stanie pojąć, jak to się stało, że spłodzili tak piękną córkę; Eddie doskonale wiedział, co dzieje się w ich sercach, gdyż on z kolei nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że tak piękna dziewczyna zakochała się w nim po uszy.
Teraz, stojąc na trawniku przed hotelem Langdown Lawri i wpatrując się w korę dębu, myślał o tym, jak bardzo ją kocha. Znalazł się w samym środku koszmaru, jednego z tych paskudnych snów, w których czujesz się zupełnie bezpieczny i szczęśliwy, lecz wystarczy, byś popuścił choć na chwilę wodze fantazji i wyobraził sobie, że dzieje się coś niedobrego, by zaraz przekonać się, iż myśl przybiera realne kształty, świat wali ci się na głowę, a ty nie możesz zrobić nic, żeby temu zapobiec.
Najgorsze było to, że tuż przed jego wyjazdem z domu pokłócili się i rozstali w gniewie.
Siedziała na kanapie ubrana w jego roboczą koszulę i niewiele więcej, z wyciągniętymi przed siebie długimi, opalonymi nogami i jasnymi włosami spływającymi na ramiona niczym szal. Czytała jakieś czasopismo: Jej piersi były zwykle niezbyt duże, ale ostatnio zdecydowanie się powiększyły. Odczuł nagłe pragnienie, by ich dotknąć. Czemu nie? – pomyślał. Wsunął rękę za koszulę i dotknął sutka. Carol-Ann podniosła na niego wzrok, uśmiechnęła się ciepło, po czym wróciła do lektury.
Pocałował ją w czubek głowy i usiadł obok niej. Zaskoczyła go niemal od samego początku. W pierwszych dniach małżeństwa oboje byli bardzo nieśmiali, lecz wkrótce po powrocie z podróży poślubnej, kiedy zamieszkali w jego wiejskim domu, pozbyła się wszelkich zahamowań.
Najpierw zapragnęła kochać się przy włączonym świetle. Eddie nie był zachwycony tym pomysłem, ale zgodził się i po pewnym czasie nawet mu się to spodobało, choć wciąż nie mógł uwolnić się od uczucia lekkiego zażenowania. Potem zauważył, że jego żona biorąc kąpiel nie zamyka drzwi łazienki. W związku z tym sam również przestał to robić; pewnego dnia weszła zupełnie naga i wskoczyła wraz z nim do wanny! Eddie jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego wstydu. Od chwili kiedy skończył cztery lata, żadna kobieta nie widziała go bez ubrania. Patrząc, jak Carol-Ann myje się pod pachami, dostał niesamowitego wzwodu. Zakrył się gąbką, ale ona wyśmiała go i kazała mu przestać.
Potem zaczęła chodzić po domu w różnych stadiach roznegliżowania. Dzisiaj, według jej standardów, była niemal kompletnie ubrana – spod koszuli wystawał rąbek białych majteczek. Zwykle bywało znacznie gorzej. Na przykład potrafiła jakby nigdy nic wejść do kuchni ubrana tylko w bieliznę akurat wtedy, kiedy Eddie przyrządzał sobie kawę, i wziąć się za smażenie naleśników, albo pojawić się w łazience w samych majtkach i jakby nigdy nic zacząć myć zęby, albo naga jak ją Pan Bóg stworzył przynieść mu rano śniadanie do pokoju. Zastanawiał się czasem, czy nie jest „nadseksowna”; usłyszał kiedyś to określenie w jakiejś rozmowie. Z drugiej strony jednak lubił, kiedy zachowywała się w ten sposób. Bardzo to lubił. Nigdy nie marzył o tym, że kiedyś będzie miał żonę, która będzie chodziła nago po domu. Był bardzo szczęśliwy.
Rok wspólnego mieszkania bardzo go zmienił. Teraz także on potrafił rozebrać się w sypialni i przejść bez ubrania do łazienki. Czasem kładł się spać bez piżamy, a raz nawet wziął Carol-Ann w salonie, na kanapie.
Zastanawiał się, czy w takim zachowaniu nie ma czegoś nienormalnego, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że to nie ma żadnego znaczenia; mogli robić wszystko, na co mieli ochotę. Kiedy wreszcie to zrozumiał, poczuł się jak ptak wypuszczony z klatki. Było to niewiarygodne, cudowne i wspaniałe.
Siedział obok niej nic nie mówiąc, po prostu rozkoszując się możliwością bycia z nią i wciągając głęboko w płuca łagodny zapach lasu wpadający wraz z powiewami wiatru przez szeroko otwarte okna. Spakował już swoją torbę, gdyż za kilka minut miał pojechać do Port Washington. Carol-Ann zrezygnowała z pracy w Pan American – nie mogła codziennie dojeżdżać ze stanu Maine do Nowego Jorku – i przyjęła posadę w sklepie w Bangor. Eddie chciał przed odjazdem namówić ją, by z niej zrezygnowała.
– Słucham? – powiedziała, podnosząc wzrok znad egzemplarza Life'a.
– Nic nie mówiłem.
– Ale masz zamiar, prawda?
Uśmiechnął się.
– Skąd wiesz?
– Przecież wiesz, że słyszę, kiedy pracują twoje szare komórki. O co chodzi?
Położył swoją szeroką, ciężką dłoń na jej lekko wystającym brzuchu.
– Chcę, żebyś zrezygnowała z pracy.
– Mam jeszcze sporo czasu…
– Nie szkodzi. Możemy sobie na to pozwolić. Przede wszystkim zależy mi na tym, żebyś dbała o siebie.
– Nie obawiaj się, dbam. Zrezygnuję, kiedy uznam to za stosowne.
Sprawiła mu przykrość.
– Sądziłem, że będziesz zadowolona. Dlaczego chcesz nadal pracować?
– Dlatego, że potrzebujemy pieniędzy, i dlatego, że muszę mieć jakieś zajęcie.
– Już ci powiedziałem, że możemy sobie na to pozwolić.
– Będzie mi się nudziło.
– Większość kobiet nie pracuje.
– Eddie, dlaczego zależy ci na tym, żeby mnie uwiązać w domu? – zapytała podniesionym głosem.
Wcale nie chciał uwiązać jej w domu, więc jej sugestia wprawiła go we wściekłość.
– A dlaczego ty starasz się ze wszystkich sił zrobić mi na złość?
– Nie robię ci na złość! Po prostu nie chcę siedzieć tu jak kukła!
– Naprawdę nie masz nic do roboty?
– Co na przykład?
– Szyć ubranka dla dziecka, robić przetwory…
– Och, daj spokój! – prychnęła z rozdrażnieniem.
– Co w tym złego, na litość boską?
– Będę miała na to mnóstwo czasu po urodzeniu dziecka. Teraz chciałabym nacieszyć się ostatnimi tygodniami wolności.
Eddie poczuł się upokorzony, choć nie bardzo potrafiłby powiedzieć dlaczego. Nagle poczuł, że musi jak najprędzej stąd wyjść. Spojrzał na zegarek.
– Zaraz mam pociąg.
Carol-Ann miała smutną minę.
– Nie denerwuj się – powiedziała pojednawczym tonem.
On jednak był bardzo zdenerwowany.
– Zupełnie cię nie rozumiem!
– Po prostu nie chcę znaleźć się w klatce.
– Myślałem, że sprawię ci przyjemność.
Wstał i poszedł do kuchni, gdzie wisiała jego marynarka. Czuł się oszukany i nie doceniony. Chciał uczynić szlachetny gest, ona natomiast przyjęła to jako próbę ograniczenia jej swobody.
Przyniosła z sypialni torbę i podała mu ją, kiedy już założył mundur. Uniosła głowę, a on pocałował ją przelotnie.
– Nie wychodź z domu, kiedy jesteś na mnie wściekły – poprosiła.
On jednak wyszedł.
A teraz stał na trawniku w obcym kraju, oddalony od niej o tysiące kilometrów, zastanawiając się z ciężkim sercem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoją Carol-Ann.
ROZDZIAŁ 5
Pierwszy raz w życiu Nancy Lenehan zaczęła przybierać na wadze.
Stała w swoim apartamencie w hotelu Adelphi w Liverpoolu obok stosu bagaży, które miały zostać zabrane na pokład S/S Orania, i wpatrywała się z przerażeniem w lustro.
Nie była ani piękna, ani brzydka, ale miała regularne rysy twarzy, prosty nos, ładnie zaokrągloną brodę, długie proste włosy i wyglądała dość atrakcyjnie, pod warunkiem, że ubrała się ze smakiem, czyli prawie zawsze. Dziś miała na sobie wiśniową garsonkę z cienkiej flaneli i szarą jedwabną bluzkę. Zgodnie z najnowszymi tendencjami mody żakiet był bardzo obcisły w talii; właśnie dzięki temu zorientowała się, że zaczęła tyć. Po zapięciu guzików pojawiła się niewielka, ale zupełnie jednoznaczna fałda, pod napięty materiał zaś nie dałoby się wcisnąć nawet małego palca.
Istniało tylko jedno wytłumaczenie tego zjawiska: żakiet w talii był szczuplejszy niż talia pani Lenehan.
Przyczyn takiego stanu rzeczy należało upatrywać w obiadach i kolacjach spożywanych przez cały sierpień w najlepszych restauracjach Paryża. Nancy westchnęła ciężko. Całą podróż przez Atlantyk spędzi na ostrej diecie, aby do chwili przybycia do Nowego Jorku odzyskać dawną figurę.
Do tej pory nigdy nie musiała stosować diety, ale ta perspektywa wcale jej nie przerażała. Co prawda lubiła dobre jedzenie, lecz nie była łakoma. Niepokoiło ją tylko to, że tycie mogło stanowić jeden z objawów starzenia się.
Dziś przypadały jej czterdzieste urodziny.
Zawsze była szczupła, dlatego dobrze wyglądała w drogich, szytych na zamówienie strojach. Nienawidziła sutej, bogato drapowanej mody lat dwudziestych i nie posiadała się z radości, kiedy wróciły do łask wąskie talie. Lubiła robić zakupy, poświęcając na nie wiele czasu i pieniędzy. Czasem używała wymówki, że pracując w przemyśle związanym bezpośrednio z modą musi odpowiednio się prezentować, ale w rzeczywistości robiła to głównie dla przyjemności.
Jej ojciec uruchomił produkcję butów w Brockton, niedaleko Bostonu, w tym samym roku, kiedy Nancy przyszła na świat, czyli w 1899. Początkowo sprowadzał z Londynu drogie modele i wykonywał ich tanie kopie, by wkrótce uczynić z tego procederu reklamową dźwignię swego przedsięwzięcia. W ogłoszeniach zamieszczał zdjęcie dwóch butów – londyńskiego za 29 dolarów i Blacka za 10 dolarów, pod spodem zaś podpis: „Czy widzisz jakąś różnicę?” Pracował ciężko i z powodzeniem, dzięki czemu podczas Wielkiej Wojny udało mu się jako jednemu z pierwszych uzyskać kontrakt na dostawy dla rządu.
W latach dwudziestych rozbudował sieć sklepów, głównie w Nowej Anglii, sprzedających wyłącznie jego buty. Kiedy nadszedł Wielki Kryzys, zmniejszył liczbę modeli z tysiąca do pięćdziesięciu i wprowadził stałą cenę w wysokości 6,60 dolarów za parę bez względu na fason. To śmiałe pociągnięcie okazało się słuszne, gdyż jego profity rosły, podczas gdy inni producenci bankrutowali jeden za drugim.
Ojciec Nancy zwykł mawiać, że wykonanie złych butów kosztuje tyle samo, co dobrych, i że nie istnieje żaden powód, dla którego ubodzy ludzie mieliby chodzić w marnym obuwiu. W tamtych czasach, kiedy wszyscy biedacy kupowali buty na tekturowych podeszwach, które zużywały się w ciągu kilku dni, buty Blacka odznaczały się przystępną ceną i trwałością. Ojciec był z tego dumny, podobnie jak Nancy. W jej oczach te dobre buty usprawiedliwiały posiadanie ogromnego domu, wielkiego packarda z kierowcą, huczne przyjęcia, kosztowne stroje i liczną służbę. Nie należała do tych zamożnych młodych ludzi, którzy traktowali odziedziczone bogactwo jako coś oczywistego.
Żałowała, że nie może powiedzieć tego samego o swoim bracie.
Peter miał trzydzieści osiem lat. Kiedy przed pięciu laty ojciec umarł, pozostawił im dwojgu równe udziały w firmie, po czterdzieści procent. Jego siostra, ciotka Tilly, otrzymała dziesięć procent, pozostałe dziesięć zaś przypadło Danny'emu Rileyowi, staremu prawnikowi, cieszącemu się niezbyt dobrą opinią.
Nancy liczyła na to, że po śmierci ojca ona przejmie kierowanie firmą; zawsze ją faworyzował, pozostawiając Petera w cieniu. Kobiety stojące na czele dużego przedsiębiorstwa spotykało się rzadko, choć nie było to nic niezwykłego, szczególnie w przemyśle odzieżowym.
Ojciec miał zastępcę, bardzo zdolnego człowieka nazwiskiem Nat Ridgeway, który przy wielu okazjach dawał wszystkim jasno do zrozumienia, iż tylko on nadaje się na stanowisko prezesa rady nadzorczej firmy Blacka.
Jednak Peterowi również zależało na tym stanowisku, a w dodatku był jedynym synem. Nancy zawsze dręczyło poczucie winy w związku z ciągłym faworyzowaniem jej przez ojca. Peter czułby się upokorzony i gorzko rozczarowany, gdyby nie odziedziczył pozycji ojca. Nancy nie miała serca zadać mu tego miażdżącego ciosu i zgodziła się, żeby to on został prezesem. Wspólnie mieli osiemdziesiąt procent udziałów, mogli więc przeprowadzić wszystko, co uznali za stosowne.
Nat Ridgeway zrezygnował z posady i zaczął pracować dla General Textiles w Nowym Jorku. Jego odejście było stratą nie tylko dla firmy, ale także dla Nancy, gdyż na krótko przed śmiercią ojca zaczęła się spotykać z Natem.
Po utracie męża nie zadawała się z mężczyznami, gdyż po prostu nie chciała tego robić, ale Nat doskonale wybrał odpowiedni moment; po pięciu latach zaczęło jej się wydawać, że życie składa się z samej pracy i ani odrobiny przyjemności, i dojrzała już do małego romansu. Zjedli razem kilka kolacji, byli na dwóch czy trzech przedstawieniach i pocałowali się na dobranoc, ale właśnie wtedy nadszedł kryzys, a wraz z odejściem Nata z firmy romans dobiegł końca. Nancy czuła się oszukana.
Nat znakomicie sobie radził w General Textiles. Był teraz prezesem firmy. Ożenił się z ładną jasnowłosą kobietą o dziesięć lat młodszą od Nancy.
Peter dla odmiany radził sobie wręcz fatalnie. Prawda wyglądała w ten sposób, że nie nadawał się na prezesa. W ciągu pięciu lat, jakie minęły od objęcia przez niego tego stanowiska, interesy szły coraz gorzej. Sklepy przestały przynosić dochód, z najwyższym trudem wychodząc na zero. Peter otworzył na Piątej Alei w Nowym Jorku ekskluzywny salon z drogimi butami dla zamożnych klientów, któremu poświęcał niemal całą energię i uwagę. Salon przynosił wyłącznie straty.
Pieniądze zarabiała jedynie fabryka kierowana przez Nancy. W połowie lat trzydziestych, kiedy kończył się powoli Wielki Kryzys, uruchomiła produkcję tanich kobiecych sandałków, które w niedługim czasie stały się ogromnie popularne. Była przekonana o tym, że w dziedzinie damskiego obuwia przyszłość należy do lekkich, kolorowych produktów, na tyle tanich, żeby po jakimś czasie po prostu wyrzucić je na śmietnik.
Mogłaby sprzedać nawet dwa razy więcej towaru, gdyby fabryka dysponowała odpowiednimi zdolnościami produkcyjnymi. Jednak wszystkie zyski szły na wyrównanie strat spowodowanych przez Petera, w związku z czym nie mogło być mowy o żadnych inwestycjach.
Nancy wiedziała, co trzeba zrobić, by uratować firmę.
Przede wszystkim należało sprzedać całą sieć sklepów (najlepiej ludziom, którzy obecnie nimi kierowali), aby zdobyć jak najwięcej gotówki. Fundusze uzyskane ze sprzedaży pozwoliłyby na modernizację fabryki i przestawienie jej na nowy, taśmowy system produkcji, wprowadzany obecnie we wszystkich liczących się przedsiębiorstwach tej branży. Peter musiał przekazać ster firmy w jej ręce, ograniczając się do prowadzenia swojego nowojorskiego sklepu, a i to pod ścisłą kontrolą finansową.