Noc Nad Oceanem - Follett Ken 13 стр.


– Proszę odesłać je na statek.

– Tak jest.

– I proszę jak najszybciej przygotować mi rachunek.

– Oczywiście.

Nancy wzięła ze stosu bagaży małą walizeczkę; znajdowały się w niej przybory toaletowe, kosmetyki i jedna zmiana bielizny. Przełożyła do niej z wielkiego kufra świeżą bluzkę z granatowego jedwabiu, koszulę nocną i szlafrok. Przez ramię miała przewieszony szary płaszcz z kaszmirskiej wełny, który zabrała z myślą o zimnym wietrze wiejącym na pokładzie statku. Postanowiła wziąć go ze sobą, aby ogrzać się w czasie lotu.

– Oto pani rachunek, pani Lenehan.

Wypisała szybko czek i dała go recepcjoniście, nie zapominając o napiwku.

– Bardzo pani dziękuję. Taksówka już czeka.

Wybiegła z hotelu i wcisnęła się do małego angielskiego wozu. Boy postawił jej walizkę na siedzeniu obok, po czym podał kierowcy cel podróży.

– Proszę jechać najszybciej, jak tylko pan może! – dodała Nancy. Taksówka przeciskała się w ślimaczym tempie przez centrum miasta. Nancy stukała niecierpliwie czubkiem pantofla w podłogę samochodu. Korki były spowodowane przez ludzi malujących białe linie na środku jezdni, wzdłuż krawężników i wokół drzew. Zastanawiała się z irytacją, czemu ma to służyć, kiedy nagle zrozumiała, że linie będą pomagać w orientacji kierowcom poruszającym się w niemal całkowitej ciemności.

W miarę jak oddalali się od centrum, taksówka nabierała szybkości. Za miastem trudno było dostrzec jakiekolwiek przygotowania do wojny. Niemcy na pewno nie będą bombardować pól, chyba że przez pomyłkę. Nancy spoglądała co chwilę na zegarek. Było już wpół do pierwszej. Jeżeli uda jej się znaleźć samolot i pilota, który zgodzi się ją zabrać, a także szybko uzgodnić cenę, być może zdąży wystartować około pierwszej. Recepcjonista powiedział, że Foynes leży dwie godziny lotu stąd, co oznaczało, że wylądowałaby tam o trzeciej. Potem, rzecz jasna, będzie jeszcze musiała dotrzeć do miejsca wodowania Clippera, ale to nie powinno być zbyt daleko. Miała szansę zdążyć na czas. Czy znajdzie jakiś samochód, żeby dojechać możliwie szybko do ujścia Shannon? Starała się uspokoić skołatane nerwy. Nie istniał żaden powód, dla którego powinna martwić się na zapas.

Nagle przyszło jej do głowy, że na pokładzie Clippera może nie być wolnych miejsc, podobnie jak na wszystkich statkach odpływających z Wielkiej Brytanii.

Odepchnęła od siebie tę myśl.

Miała właśnie zapytać kierowcę, jak daleko jeszcze będą jechać, kiedy nagle, ku jej ogromnej uldze, taksówka skręciła z szosy w otwartą bramę w ogrodzeniu otaczającym rozległe, porośnięte trawą pole i skierowała się w stronę niewielkiego hangaru. Otaczała go gromada kolorowych samolocików, przypominających z odległości kolekcję motyli przypiętych do zielonego sukna. Nancy stwierdziła z satysfakcją, że maszyn jest pod dostatkiem, ale był jej potrzebny jeszcze pilot, a nikogo takiego nie mogła nigdzie dostrzec.

Kierowca podwiózł ją pod szerokie drzwi hangaru.

– Proszę na mnie zaczekać – powiedziała, wysiadając z samochodu.

Weszła do hangaru. Stały w nim trzy samoloty, lecz nie było ani jednego człowieka. Wyszła ponownie na dwór. Przecież chyba musi tego ktoś pilnować – pomyślała z niepokojem. Gdyby miało być inaczej, drzwi z pewnością byłyby zamknięte. Obeszła hangar i po drugiej stronie budynku wreszcie dostrzegła trzech mężczyzn stojących przy jednym z samolotów.

Maszyna sprawiała co najmniej niezwykłe wrażenie. Była pomalowana na kanarkowożółty kolor i miała również żółte, małe kółeczka, które natychmiast skojarzyły się Nancy z samochodzikami zabawkami. Był to dwupłatowiec; górne i dolne skrzydło łączyły liczne druty i podpórki, silnik zaś znajdował się z przodu samolotu. Kiedy tak stał z zadartym w górę nosem i ogonem spoczywającym na ziemi, przypominał małego szczeniaka czekającego, aż ktoś wyprowadzi go na spacer.

Właśnie uzupełniano paliwo. Mężczyzna w wyplamionym niebieskim kombinezonie stał na składanej drabince i nalewał benzynę z kanistra do zbiornika umieszczonego w skrzydle nad przednim siedzeniem. Dwaj stojący na ziemi mężczyźni – jeden postawny, mniej więcej w wieku Nancy, w skórzanej kurtce i pilotce na głowie, drugi w tweedowej marynarce – byli pogrążeni w rozmowie.

Nancy chrząknęła dyskretnie i powiedziała:

– Przepraszam panów…

Dwaj mężczyźni spojrzeli na nią, ale wyższy nie przestał mówić, i niemal natychmiast stracili dla niej zainteresowanie.

Nie był to zbyt dobry początek.

– Przepraszam, że panom przeszkadzam, ale chciałabym wynająć samolot.

Ten w skórzanej kurtce przerwał rozmowę tylko po to, żeby powiedzieć:

– Nie mogę pani pomóc.

– To bardzo ważne – nie dawała za wygraną.

– Nie jestem jakimś cholernym taksówkarzem – odparł wysoki mężczyzna i odwrócił się od niej.

– Czy musi być pan taki nieuprzejmy? – zapytała, czując, jak ogarnia ją coraz większe zdenerwowanie.

Zwróciła tym na siebie jego uwagę. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem; zauważyła, że ma łukowato wygięte, czarne brwi.

– Nie chciałem być nieuprzejmy – odparł spokojnie. – Tyle tylko, że ani mój samolot, ani ja nie jesteśmy do wynajęcia.

– Proszę nie wziąć mi tego za złe, ale jeśli chodzi o pieniądze, to jestem gotowa zapłacić każdą cenę, żeby…

Jednak wziął jej to za złe, gdyż jego twarz znieruchomiała w nieprzyjaznym grymasie i ponownie odwrócił się od niej.

Pod skórzaną kurtką miał elegancki ciemnoszary garnitur, czarne buty zaś na pewno nie były tanią imitacją, taką, jakie produkowała fabryka Nancy. Wszystko wskazywało na to, że wysoki mężczyzna był zamożnym biznesmenem pilotującym dla przyjemności własny samolot.

– Czy jest tu ktoś, do kogo mogłabym się zwrócić w tej sprawie?

Nalewający paliwo mechanik obejrzał się i pokręcił głową.

– Dzisiaj nikogo nie ma – powiedział.

– Nie po to zajmuję się interesami, żeby tracić pieniądze – zwrócił się wysoki mężczyzna do swojego rozmówcy w tweedowej marynarce. – Powiedz Sewardowi, że dostaje tyle, ile jest warta jego praca.

– Problem polega na tym, że on też ma trochę racji – zauważył niższy mężczyzna.

– Wiem o tym. Powiedz mu, że zwiększę stawkę przy następnym zleceniu.

– To może mu nie wystarczyć.

– W takim razie niech pakuje manatki i idzie do diabła.

Nancy miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Oto znalazła samolot i pilota, ale mimo to nie mogła polecieć tam, gdzie chciała.

– Ja muszę dostać się do Foynes! – powiedziała bliska łez.

Właściciel samolotu odwrócił się i spojrzał na nią.

– Powiedziała pani Foynes?

– Tak.

– Dlaczego właśnie tam?

Przynajmniej udało się jej wciągnąć go w rozmowę.

– Chcę dogonić Clippera.

– To zabawne, bo ja też – odparł.

Znowu poczuła przypływ nadziei.

– Mój Boże, więc pan leci do Foynes?

Skinął ponuro głową.

– Tak. Ścigam żonę.

Mimo napięcia, w jakim się znajdowała, zdziwiło ją to wyznanie. Człowiek, który nie wstydził się powiedzieć takiej rzeczy, musiał być albo bardzo słaby, albo ogromnie pewny siebie. Przeniosła wzrok na jego maszynę.

– Zdaje się, że w pańskim samolocie są dwa miejsca? – zapytała z drżeniem w głosie.

Zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem.

– Owszem – potwierdził. – Dwa miejsca.

– Błagam, niech pan mnie ze sobą zabierze!

Zawahał się, po czym wzruszył ramionami.

– Czemu nie?

O mało nie zemdlała z radości.

– Dzięki Bogu! Jestem panu ogromnie wdzięczna.

– Nie ma o czym mówić. – Wyciągnął do niej dużą rękę. – Nazywam się Mervyn Lovesey.

Wymienili uścisk dłoni.

– Nancy Lenehan – przedstawiła się. – Miło mi pana poznać.

* * *

Eddie wreszcie zrozumiał, że koniecznie musi z kimś porozmawiać.

Musiał to być ktoś, kogo darzył całkowitym zaufaniem; ktoś, kto zachowa całą rzecz w tajemnicy. Jedyną taką osobą, jaką znał, była Carol-Ann. Tylko jej powierzał wszystkie swoje sekrety, nawet takie, o których nie odważyłby się rozmawiać z ojcem. Nigdy nie lubił okazywać przed nim słabości. Czy był jeszcze ktoś, komu mógł zaufać?

Może kapitan Baker? Marvin Baker należał do pilotów, których bardzo lubili wszyscy pasażerowie: przystojny, o kwadratowej szczęce, godny zaufania i stanowczy. Eddie również lubił go i szanował, ale w myśl przepisów kapitan powinien przede wszystkim mieć na względzie dobro pasażerów i samolotu, dla Bakera zaś nie istniało nic ważniejszego niż przepisy. Natychmiast poinformowałby policję. Nie, z niego Eddie nie będzie miał żadnego pożytku.

Ktoś jeszcze?

Tak. Steve Appleby.

Steve, syn drwala z Oregonu, był wysokim chłopakiem o mięśniach ze stali, katolikiem, pochodzącym z bardzo ubogiej rodziny. W Annapolis obaj byli kadetami. Zaprzyjaźnili się od razu pierwszego dnia, w ogromnej, pomalowanej na biało sali jadalnej. Podczas gdy wszędzie dokoła rozlegały się narzekania na jedzenie, Eddie błyskawicznie wchłonął swoją porcję, po czym rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego kadeta, którego zdaniem obiad był królewską ucztą: Steve'a. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez słów.

Trzymali się razem przez cały okres studiów w akademii, a także potem, gdy stacjonowali w Pearl Harbor. Eddie był świadkiem Steve'a na ślubie z Nelly, a rok temu Steve odwzajemnił mu przysługę. Steve został w Marynarce; ostatnio przeniesiono go do bazy w Portsmouth w stanie New Hampshire. Widywali się teraz bardzo rzadko, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż ich przyjaźń mogła wytrzymać nawet długie rozstania. Nie pisywali listów, chyba że mieli do przekazania coś konkretnego. Kiedy obaj zjawiali się w tym samym czasie w Nowym Jorku, szli wspólnie na obiad albo na mecz i wszystko było tak, jakby ostatnio widzieli się poprzedniego dnia. Eddie nie zawahałby się powierzyć Steve'owi własnej duszy.

Steve miał również talent do załatwiania różnych spraw. Przepustka na weekend, butelka bimbru, bilety na ważny mecz – potrafił to wszystko zdobyć nawet wtedy, kiedy inni byli bezradni.

Eddie doszedł do wniosku, że powinien się z nim skontaktować.

Podjąwszy wreszcie jakąś decyzję, od razu poczuł się lepiej. Szybkim krokiem wrócił do hotelu.

Poszedł do skromnie urządzonego biura, podał właścicielce numer telefonu bazy morskiej w Stanach, po czym udał się do swego pokoju. Właścicielka miała zawiadomić go, kiedy uda się uzyskać połączenie.

Zdjął kombinezon. Bał się, że telefon może zastać go w wannie, więc tylko umył twarz i ręce, a następnie założył czystą białą koszulę i spodnie od munduru. Wykonując te zwyczajne czynności uspokoił się nieco, choć nadal zżerała go gorączkowa niecierpliwość. Nie wiedział, co poradzi mu Steve, ale i tak odczuje ogromną ulgę, mogąc podzielić się z kimś swoim zmartwieniem.

Zawiązywał właśnie krawat, kiedy właścicielka zapukała do drzwi. Zbiegł na dół i przycisnął słuchawkę do ucha. Połączono go z centralą telefoniczną bazy.

– Czy mógłbym rozmawiać ze Steve'em Applebym?

– Porucznik Appleby jest w tej chwili nieosiągalny telefonicznie – usłyszał w odpowiedzi. – Czy mam mu coś przekazać? – zapytała telefonistka.

Eddie doznał gorzkiego rozczarowania. Zdawał sobie sprawę z tego, iż Steve nie ma czarodziejskiej różdżki, którą wystarczyło machnąć, aby uwolnić Carol-Ann, ale przynajmniej mogliby porozmawiać, a kto wie, czy przy okazji nie wpadliby na jakiś pomysł.

– Proszę pani, to bardzo ważna sprawa! Gdzie on jest, do diabła?

– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?

– Eddie Deakin.

Telefonistka natychmiast porzuciła oficjalny ton.

– Jak się masz, Eddie! Byłeś świadkiem na jego ślubie, prawda? Nazywam się Laura Gross, spotkaliśmy się wtedy. – Ściszyła konspiracyjnie głos. – W największym zaufaniu mogę ci powiedzieć, że Steve spędził tę noc poza bazą.

Eddie jęknął w duchu. Steve zrobił coś, czego nie powinien robić, a w dodatku wybrał na to najgorszy z możliwych momentów.

– Kiedy się go spodziewasz?

– Powinien wrócić przed świtem, ale jeszcze się nie zjawił.

Coraz gorzej. Wyglądało na to, że Steve także ma jakieś kłopoty.

– Mogę cię połączyć z Nelly – zaproponowała dziewczyna z centrali. – Pracuje u nas jako maszynistka.

– W porządku. Dziękuję.

Rzecz jasna nie powie jej ani słowa o porwaniu Carol-Ann, ale spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktualnego miejsca pobytu Steve'a. Czekając na połączenie stukał niecierpliwie stopą w podłogę. Bez trudu potrafił przywołać z pamięci obraz Nelly: była serdeczną dziewczyną o okrągłej twarzy i długich kręconych włosach.

Wreszcie usłyszał jej głos.

– Halo?

– Cześć, Nelly. Tu Eddie Deakin.

– Jak się masz, Eddie. Skąd dzwonisz?

– Z Anglii. Nelly, gdzie jest Steve?

– Z Anglii? Mój Boże! Steve jest… eee… to znaczy, chwilowo go nie ma. Czy coś się stało? – dodała z niepokojem.

– Tak. Jak myślisz, kiedy wróci?

– Na pewno jeszcze dziś rano, może nawet za godzinę. Eddie, jesteś jakiś nieswój. O co chodzi? Masz kłopoty?

– Może Steve zdąży mnie tu złapać, jeśli nie wróci za późno. – Podał jej numer hotelu Langdown Lawn. Powtórzyła go.

– Eddie, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało?

– Nie mogę. Poproś go tylko, żeby do mnie zadzwonił. Będę tu jeszcze przez godzinę. Potem muszę iść do samolotu. Jeszcze dziś wracamy do Nowego Jorku.

– Jak sobie życzysz – odparła Nelly bez większego przekonania. – Jak się miewa Carol-Ann?

– Muszę już kończyć – powiedział. – Do widzenia.

Odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że zachowuje się nieuprzejmie, ale był zbyt zdenerwowany, by się tym przejmować. Miał wrażenie, że ktoś zawiązał mu wnętrzności w ciasny supeł.

Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, więc wrócił na górę do pokoju. Zostawił drzwi otwarte, by usłyszeć dzwonek telefonu, i usiadł na brzegu wąskiego łóżka. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miał ochotę się rozpłakać.

– Co robić? – szepnął, ukrywszy twarz w dłoniach.

Przypomniał sobie porwanie syna Lindbergha. Siedem lat temu, kiedy jeszcze był w Annapolis, pisały o tym wszystkie gazety. Chłopczyk został zamordowany.

– Boże, spraw, żeby Carol-Ann nie stało się nic złego!

Ostatnio rzadko się modlił. Jego rodzice modlili się niemal bez przerwy, a nic im to nie pomogło. Wierzył tylko we własne siły. Potrząsnął głową. To nie była odpowiednia pora na nawracanie się. Musiał przede wszystkim spokojnie przemyśleć całą sprawę, a potem coś zrobić.

Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ludzie, którzy porwali Carol-Ann, chcieli, żeby Eddie znalazł się na pokładzie Clippera. Był to właściwie wystarczający powód, żeby nie lecieć, ale gdyby podjął taką decyzję, nie spotkałby Toma Luthera i nie dowiedział się, czego od niego żądają. Co prawda pokrzyżowałby im plany, lecz jednocześnie straciłby szansę na przejęcie kontroli nad rozwojem wydarzeń.

Wstał i otworzył swoją walizeczkę. Mógł myśleć tylko o Carol-Ann, ale mimo to automatycznie spakował przybory do golenia, brudną bieliznę i piżamę. Następnie odruchowo uczesał się i schował także grzebień.

Kiedy siadał ponownie na łóżku, zadzwonił telefon.

Dwoma wielkimi susami wyskoczył z pokoju i popędził w dół po schodach, ale ktoś go ubiegł. Będąc w połowie holu na parterze usłyszał głos właścicielki:

– Czwarty października? Proszę chwilę zaczekać. Sprawdzę, czy mamy jakieś wolne miejsca.

Zdruzgotany zatrzymał się i odwrócił. I tak Steve nic by mi nie pomógł – pomyślał. Nikt nie mógł mu pomóc. Ktoś porwał Carol-Ann i Eddie musiał teraz zrobić wszystko, czego zażądają porywacze, jeżeli chciał ją odzyskać. Nikt nie był w stanie uwolnić go z potrzasku, w którym się znalazł.

Z ciężkim sercem przypomniał sobie, że ich ostatnia rozmowa zakończyła się sprzeczką. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Żałował, że nie odgryzł sobie wtedy języka. O co właściwie się pokłócili, do stu diabłów? Przysiągł w duchu, że jak tylko ją odzyska, już nigdy nie rozpocznie sprzeczki.

Dlaczego ten cholerny telefon nie dzwoni?

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Mickey, w mundurze i z walizeczką w ręku.

– Gotów? – zapytał radośnie.

Eddiego ogarnęła fala paniki.

– To już czas?

– Oczywiście.

– Cholera!

– O co chodzi, aż tak ci się spodobało? Chcesz zostać i walczyć z Niemcami?

Eddie musiał dać Steve'owi jeszcze kilka minut.

– Idź już – powiedział do Mickeya. – Zaraz cię dogonię.

Jego zastępca sprawiał wrażenie dotkniętego faktem, że Eddie nie chce, by mu towarzyszył.

– W takim razie, do zobaczenia – powiedział, wzruszywszy ramionami, po czym wyszedł z pokoju.

Gdzie, do jasnej cholery, podziewał się Steve Appleby?

Usiadł i przez następne piętnaście minut wpatrywał się we wzór na tapecie.

Wreszcie wziął do ręki walizeczkę i zszedł powoli na dół. Mijając telefon wpatrywał się w niego tak, jakby zamiast bakelitowego aparatu widział gotowego do ataku grzechotnika. Zatrzymał się przy drzwiach hotelu w nadziei, że zaraz usłyszy dzwonek.

Pojawił się kapitan Baker i obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem.

– Spóźnisz się – powiedział. – Chyba będzie lepiej, jeśli pojedziesz ze mną taksówką.

Kapitan jako jedyny z załogi miał prawo jeździć do hangaru taksówką.

– Czekam na telefon – wyjaśnił Eddie.

Przez twarz kapitana przemknął cień.

– Wygląda na to, że dłużej nie możesz już czekać. Idziemy.

Eddie przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz uświadomił sobie, że zachowuje się jak idiota. Steve na pewno już nie zadzwoni, a on przecież powinien być w samolocie, jeśli chciał się czegokolwiek dowiedzieć. Zmusił się, żeby podnieść walizeczkę z podłogi i wyjść na zewnątrz.

Wsiedli do czekającej taksówki.

Eddie dopiero teraz zrozumiał, że niewiele brakowało, a okazałby nieposłuszeństwo przełożonemu. Nie miał zamiaru urazić kapitana Bakera, który był dobrym dowódcą i zawsze traktował go bez zarzutu.

– Przepraszam pana, kapitanie – powiedział. – Spodziewałem się telefonu ze Stanów.

Dowódca uśmiechnął się wyrozumiale.

– Do licha, przecież będziesz tam już jutro!

– Słusznie – przyznał ponuro Eddie.

Został zupełnie sam.

Назад Дальше