Noc Nad Oceanem - Follett Ken 21 стр.


– Całkowicie się z tobą zgadzam. Jeśli akurat mam pecha i podczas całego lotu ani razu nie uda mi się zobaczyć żadnej gwiazdy, a w dodatku źle oszacuję siłę wiatru, może nas znieść z kursu nawet o sto pięćdziesiąt kilometrów.

– Co wtedy się stanie?

– Dowiemy się o tym natychmiast, jak tylko znajdziemy się w zasięgu pierwszej radiostacji, i po prostu skręcimy we właściwym kierunku.

Eddie obserwował, jak na przejętej twarzy chłopca pojawia się wyraz zrozumienia. Pewnego dnia będę wyjaśniał różne rzeczy własnemu dziecku – pomyślał. Serce skurczyło mu się boleśnie, gdyż natychmiast przypomniał sobie o porwaniu Carol-Ann. Poczułby się znacznie lepiej, gdyby tajemniczy Mr Luther wreszcie wyszedł z ukrycia. Wiedząc, czego od niego chcą, być może zrozumie, dlaczego przydarzyło mu się to straszne nieszczęście.

– Czy mogę zajrzeć do wnętrza skrzydła? – zapytał Percy.

– Jasne.

Otworzył właz po lewej stronie kabiny. Stłumiony do tej pory pomruk silników momentalnie przybrał na sile, w powietrzu zaś czuło się zapach rozgrzanego oleju. Wewnątrz skrzydła znajdował się niski tunel, którym można było dotrzeć do umiejscowionych za silnikami stanowisk, gdzie istniała szansa przybrania niemal wyprostowanej pozycji. Tego świata, składającego się z kabli, rur, przewodów i blach, nie tknęła ręka dekoratora wnętrz.

– Tak właśnie wygląda większość pokładów nawigacyjnych! – krzyknął Eddie.

– Mogę tam wejść?

Eddie potrząsnął głową i zamknął właz.

– Przykro mi, ale przepisy zabraniają wprowadzania pasażerów.

– Pokażę ci moją wieżyczkę obserwacyjną – zaproponował Jack. Wyszedł z Percym przez drzwi w tylnej ścianie kabiny, a Eddie natychmiast skorzystał z okazji i sprawdził wskazania zegarów, które zaniedbał przez ostatnich kilka minut. Wszystko było w porządku.

Ben Thompson, radiooperator, przekazał informację o warunkach atmosferycznych w Foynes:

– Zachodni wiatr o prędkości dwudziestu dwóch węzłów, morze lekko pofalowane.

W chwilę później na tablicy kontrolnej Eddiego zgasło światełko nad słowem: „Przelot”, zapaliło się natomiast nad słowem: „Lądowanie”. Natychmiast ponownie sprawdził wszystkie wskaźniki.

– Silniki w porządku – zameldował.

Stała kontrola była nieodzowna, gdyż osiągające ogromną moc silniki mogły ulec uszkodzeniu przy zbyt gwałtownych zmianach obrotów.

Eddie otworzył drzwi prowadzące ku tyłowi samolotu. Znajdował się tam wąski korytarzyk wciśnięty między dwa luki bagażowe, a nad nim wieżyczka, do której wchodziło się po drabince. Percy stał na ostatnim szczeblu spoglądając przez oktant. Jeszcze dalej, za lukami bagażowymi, pozostało sporo wolnego miejsca, które zgodnie z projektem było przeznaczone na łóżka dla załogi, ale nie wykorzystywano go, gdyż druga załoga zajmowała zawsze dziobową kabinę na pokładzie pasażerskim. W tylnej ścianie znajdował się właz prowadzący do ogonowej części maszyny, gdzie istniała możliwość skontrolowania stanu linek poruszających usterzeniem pionowym.

– Jack, lądujemy! – zawołał Eddie.

– Pora wracać na miejsce, młody człowieku – powiedział Jack.

Eddie odniósł wrażenie, iż Percy udaje lepszego, niż jest w istocie. Mimo że chłopiec był bardzo posłuszny, to w jego oczach bez trudu można było dostrzec błysk przekory. Jednak na razie zachowywał się bez zarzutu i grzecznie zszedł po kręconych schodkach na pokład pasażerski.

Odgłos pracy silników uległ zmianie, a samolot zaczął stopniowo tracić wysokość. Załoga sprawnie wykonywała rutynowe czynności poprzedzające lądowanie. Eddie bardzo żałował, że nie może z nikim podzielić się swoim problemem. Czuł się rozpaczliwie samotny. Ci ludzie byli jego kolegami i przyjaciółmi – latali razem, przemierzali wspólnie Atlantyk – więc pragnął opowiedzieć im o wszystkim i zasięgnąć ich rady. Niestety, wiązało się z tym zbyt duże ryzyko.

Podniósł się na chwilę z miejsca, by wyjrzeć przez okno. Przelatywali właśnie nad miasteczkiem Limerick. Nieco dalej, po drugiej stronie ujścia rzeki Shannon, budowano wielki, nowoczesny port lotniczy przeznaczony zarówno dla maszyn lądujących na twardym gruncie, jak i dla hydroplanów. Na razie jednak łodzie latające wodowały w południowej części ujścia rzeki, w pobliżu małej wioski o nazwie Foynes.

Lecieli na północny zachód, więc kapitan Baker musiał wykonać mniej więcej czterdziestopięciostopniowy skręt, by wylądować pod wiejący z zachodu wiatr. Tor wodny patrolowała wysłana z wioski łódź; jej załoga poszukiwała unoszących się na falach desek lub innych przedmiotów, które mogłyby uszkodzić samolot. W pobliżu czekała także inna łódź, wyładowana pięćdziesięciogalonowymi beczkami z paliwem, na brzegu zaś zgromadził się już z pewnością tłum gapiów pragnących ujrzeć na własne oczy latający statek.

Ben Thompson mówił coś do mikrofonu. Przy odległościach przekraczających kilka kilometrów musiał używać alfabetu Morse'a, lecz na krótkich dystansach mógł posługiwać się głosem. Eddie nie rozróżniał słów, ale sądząc po spokojnej, odprężonej twarzy radiooperatora wszystko było w porządku.

Lądowanie na doskonale gładkim morzu było prawie niewyczuwalne. W idealnych warunkach kadłub Clippera zanurzał się w wodzie jak łyżeczka w bitej śmietanie. Skupiony nad swymi wskaźnikami Eddie często dopiero po kilku sekundach orientował się, że jest już po wszystkim. Dzisiaj jednak morze było lekko pofalowane, czyli takie, jakie zazwyczaj bywało we wszystkich miejscach, jakie Clipper odwiedzał na swojej trasie.

Jako pierwsza zetknęła się z wodą najniższa część kadłuba, zwana stępką. Rozległy się ciche, szybkie uderzenia, kiedy muskała wierzchołki fal. Trwało to zaledwie dwie, może trzy sekundy, gdyż zaraz potem wielka maszyna zniżyła się o dalszych kilkanaście centymetrów. Eddie uważał, że nawet wodowanie w dość trudnych warunkach przebiega zawsze dużo łagodniej od tradycyjnego lądowania, gdzie zazwyczaj dawało się odczuć wyraźne szarpnięcie i podskok, a czasem nawet kilka. Do okien górnego pokładu dotarło zaledwie kilka rozbryzgów piany. Pilot zmniejszył obroty silników i samolot natychmiast zwolnił, zamieniając się ponownie w łódź.

Kiedy zbliżali się do miejsca cumowania, Eddie znowu wyjrzał przez okno. Po jednej stronie znajdowała się niewielka, naga wysepka, po drugiej zaś stały ląd z solidnym betonowym nabrzeżem, przy którym stał duży kuter rybacki, kilkoma cysternami z paliwem i skupiskiem szarych domów. To właśnie było Foynes.

W przeciwieństwie do Southampton, w Foynes nie było specjalnego mola dla łodzi latających, w związku z czym Clipper musiał pozostać w pewnej odległości od lądu, pasażerów zaś przewożono łodzią. Odpowiedzialność za prawidłowe cumowanie ponosił inżynier pokładowy.

Eddie przeszedł na przód kabiny, otworzył klapę w podłodze między fotelami pilotów, zszedł po drabince do pustego pomieszczenia w dziobie samolotu, po czym otworzył następną klapę i wystawił głowę na zewnątrz. Nabrał głęboko w płuca słonego, morskiego powietrza.

Nadpłynęła łódź. Jeden ze stojących w niej mężczyzn pomachał do Eddiego, po czym rzucił cumę. Eddie najpierw zamontował w przeznaczonym do tego miejscu przenośny kabestan, a następnie wyciągnął bosakiem cumę z wody, przesunął przez kabestan, naciągnął i zablokował. Uniósł kciuk, sygnalizując przyglądającemu mu się przez przednią szybę kapitanowi, że samolot został unieruchomiony.

Od strony brzegu zbliżała się już następna łódź, by zabrać z pokładu załogę i pasażerów.

Eddie zamknął obie klapy i wrócił na pokład nawigacyjny. Kapitan i radiooperator siedzieli jeszcze na swych miejscach, ale drugi pilot stał już oparty o stół z mapami i gawędził z nawigatorem. Eddie wyłączył silniki, a następnie założył czarną mundurową marynarkę i białą czapkę. Cała załoga zeszła po schodach do kabiny numer dwa i przez salon wyszła na stabilizator, przy którym czekała już łódź z pasażerami. Na pokładzie został jedynie Mickey Finn, zastępca Eddiego, by dopilnować uzupełniania zapasów paliwa.

Co prawda świeciło słońce, ale wiał też zimny, wilgotny wiatr. Eddie przypatrywał się zebranym na łodzi podróżnym, zastanawiając się po raz kolejny, który z nich nazywa się Tom Luther. W pewnej chwili rozpoznał twarz jednej z kobiet i uświadomił sobie ze zdumieniem, że niedawno widział ją w filmie „Szpieg w Paryżu”, jak kochała się z francuskim hrabią. Była to znana gwiazda kina Lulu Bell. Rozmawiała przyjaźnie z mężczyzną w rozpinanym swetrze. Może to właśnie jest Tom Luther? Towarzyszyła im piękna, ale chyba czymś bardzo przygnębiona kobieta w kropkowanej sukience. Eddie dostrzegł jeszcze kilka znajomych twarzy, ale większość pasażerów stanowili anonimowi mężczyźni w garniturach i kapeluszach oraz równie anonimowe, bogate kobiety w futrach.

Postanowił, że jeśli Luther nie ujawni się w najbliższym czasie, sam go odszuka, nie dbając o dyskrecję. Miał już dość czekania.

Łódź odbiła od Clippera i ruszyła w stronę przystani. Eddie wpatrywał się w wodę, myśląc o żonie. Jego myśli uparcie wracały do chwili porwania. Kiedy bandyci wdarli się do domu, Carol-Ann mogła akurat jeść śniadanie, parzyć kawę albo szykować się do pracy. A jeśli właśnie brała kąpiel? Eddie uwielbiał przyglądać się jej, kiedy siedziała w wannie. Upinała wtedy wysoko włosy, odsłaniając wysmukłą szyję, i kładła się w wodzie, powoli myjąc gąbką długie, opalone nogi. Lubiła, kiedy siadał na brzegu wanny i rozmawiał z nią. Zanim ją spotkał, wydawało mu się, że takie sytuacje zdarzają się wyłącznie w erotycznych snach. Teraz jednak rozkoszne wspomnienia przesłonił obraz kilku brutalnych mężczyzn z zamaskowanymi twarzami, którzy wdarli się do jego domu i…

Myśl o wstrząsie i przerażeniu, jakiego doznała Carol-Ann, podziałała na Eddiego jak smagnięcie biczem. Ogarnęła go potworna wściekłość, a jednocześnie poczuł tak gwałtowny zawrót głowy, że z najwyższym trudem udało mu się utrzymać równowagę. Najgorsza była świadomość całkowitej bezsilności. Carol-Ann znajdowała się w rozpaczliwej sytuacji, a on nie mógł jej nic pomóc. Uświadomił sobie, że kurczowo zaciska pięści i z wysiłkiem zmusił się, by przestać.

Łódź dotarła wreszcie do brzegu. Przycumowano ją do dużego pomostu, z którego prowadził na nabrzeże wąski trap. Załoga pomogła pasażerom wyjść na ląd, a następnie wszyscy udali się do stanowiska odprawy celnej. Po krótkich formalnościach podróżni mogli wkroczyć do małej wioski. Po drugiej stronie drogi prowadzącej do przystani znajdował się były zajazd, obecnie niemal w całości przeznaczony na potrzeby linii lotniczych. Załoga skierowała się w tamtą stronę.

Kiedy Eddie jako ostatni opuścił stanowisko odpraw celnych, podszedł do niego jeden z pasażerów.

– Pan jest inżynierem pokładowym? – zapytał.

Eddie obrzucił go czujnym spojrzeniem. Mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat, był niższy od niego, ale mocno zbudowany. Miał jasnoszary garnitur, krawat ze szpilką i szary filcowy kapelusz.

– Tak. Nazywam się Eddie Deakin.

– Jestem Tom Luther.

W ułamku sekundy oczy Eddiego zaszły czerwoną mgłą, a krew osiągnęła temperaturę wrzenia. Złapał Luthera za klapy, obrócił go i pchnął na ścianę budynku odpraw.

– Co zrobiliście Carol-Ann? – wysyczał. Luther był całkowicie zaskoczony; spodziewał się ujrzeć załamanego, zrozpaczonego człowieka. Eddie zatrząsł nim tak, że aż zadzwoniły zęby. – Gdzie jest moja żona, ty cholerny sukinsynu?

Jednak Luther szybko doszedł do siebie. Wyraz osłupienia zniknął z jego twarzy; błyskawicznym ruchem uwolnił się z uchwytu Eddiego i spróbował uderzyć go w twarz. Eddie uchylił się zręcznie, by zaraz potem ulokować dwa ciosy na żołądku przeciwnika. Luther wypuścił powietrze przez usta z takim odgłosem, jaki wydaje przedziurawiona poduszka pneumatyczna, i zgiął się wpół. Był silny, ale zupełnie bez kondycji. Eddie chwycił go za gardło, stopniowo wzmacniając ucisk.

Luther utkwił w nim przerażone spojrzenie.

Eddie dopiero po chwili uświadomił sobie, że jeszcze trochę, a go udusi. Cofnął ręce, a Luther osunął się bezwładnie, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami i trzymając się oburącz za szyję.

Z budynku wyjrzał irlandzki celnik. Chyba usłyszał łomot, z jakim ciało mężczyzny uderzyło w ścianę domu.

– Co się stało?

Luther wyprostował się z wysiłkiem.

– Potknąłem się, ale już wszystko w porządku – wykrztusił.

Celnik schylił się, podniósł z ziemi kapelusz Luthera i podał mu go, obrzucając obu mężczyzn zdziwionym spojrzeniem, po czym bez słowa wrócił do biura.

Eddie rozejrzał się szybko dokoła. Nikt inny nie zauważył krótkiego starcia. Pasażerowie i załoga zniknęli za małym budyneczkiem stacji kolejowej.

Luther włożył kapelusz i powiedział ochrypłym głosem:

– Jeżeli się nie opanujesz, zginiemy nie tylko my dwaj, ale i twoja żona, ty imbecylu!

Wzmianka o Carol-Ann ponownie rozwścieczyła Eddiego. Zamachnął się, by uderzyć Luthera, ale tamten zasłonił się rękami i syknął:

– Uspokój się, słyszysz? W ten sposób na pewno jej nie odzyskasz. Nie rozumiesz, że jestem ci potrzebny?

Eddie doskonale to rozumiał, tyle tylko, że na chwilę stracił zdolność logicznego myślenia. Cofnął się o krok i uważnie przyjrzał mężczyźnie. Luther był ubrany w drogi garnitur, miał krótko przycięte jasne wąsy i wyblakłe oczy błyszczące nienawiścią. Eddie ani trochę nie żałował, że go uderzył. Musiał jakoś wyładować wściekłość, a ten człowiek doskonale się do tego nadawał.

– Czego ode mnie chcesz, ty kupo gówna?

Luther sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Przez głowę Eddiego przemknęła jak błyskawica myśl, że za chwilę ujrzy wymierzony w siebie rewolwer, ale Luther wyjął zwykłą pocztówkę i wręczył ją Eddiemu. Pocztówka przedstawiała panoramę Bangor w stanie Maine.

– Co to ma znaczyć, do diabła? – zapytał Eddie.

– Odwróć ją.

W miejscu przeznaczonym na korespondencję ktoś napisał:

44.70 N, 67.00 W

– Co to za liczby? Współrzędne geograficzne?

– Tak. Tam właśnie masz sprowadzić samolot.

Eddie wybałuszył na niego oczy.

– Sprowadzić samolot? – powtórzył bezmyślnie.

– Tak.

– Więc tego ode mnie chcecie? O to wam chodzi?

– Masz zmusić kapitana, żeby wylądował w tym miejscu.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, że chcesz dostać z powrotem swoją uroczą żonę.

– Gdzie to jest?

– U wybrzeży Maine.

Większość ludzi sądziła, że hydroplan może wylądować w dowolnym miejscu, ale w rzeczywistości potrzebny był do tego dość spokojny akwen. Ze względów bezpieczeństwa linie Pan American nie zezwalały na wodowanie, jeśli wysokość fal przekraczała jeden metr. Gdyby samolot spróbował wodować na bardziej wzburzonym morzu, po prostu rozpadłby się na kawałki.

– Clipper nie może lądować na otwartym… – zaczął Eddie.

– Wiemy o tym – przerwał mu Luther. – To bardzo zaciszne miejsce.

– Ale…

– Najlepiej sam to sprawdź. Na pewno będziesz mógł tam wylądować.

Był tak pewien siebie, iż Eddie doszedł do wniosku, że tak jest w istocie. Jednak pozostawało jeszcze sporo innych problemów.

– W jaki sposób mam sprowadzić tam samolot? Przecież nie jestem kapitanem.

– Przygotowaliśmy wszystko ze szczegółami. Teoretycznie kapitan mógłby wylądować, gdzie tylko przyszłaby mu ochota, ale jak miałby to wytłumaczyć załodze? Ty jesteś inżynierem, więc łatwo możesz coś wymyślić.

– Chcesz, żebym spowodował katastrofę?

– Lepiej nie. Ja też będę na pokładzie. Po prostu wymyśl coś, żeby kapitan musiał wykonać awaryjne lądowanie. – Stuknął w pocztówkę wypielęgnowanym palcem. – Dokładnie tutaj.

Rzeczywiście, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że inżynier pokładowy mógł doprowadzić do sytuacji, z której jedyne wyjście stanowiło awaryjne lądowanie, ale właśnie takie sytuacje miały to do siebie, że niezwykle trudno było je kontrolować, Eddie zaś w żaden sposób nie potrafił wymyślić na poczekaniu powodu, dla którego kapitan miałby zdecydować się na wodowanie akurat w tym, precyzyjnie wybranym miejscu.

– To wcale nie jest takie łatwe…

– Wiem, że to nie jest łatwe, Eddie. Ale wiem też, że można to zrobić. Upewniłem się.

U kogo się upewnił?

– Kim wy właściwie jesteście, do diabła?

– Nie pytaj.

W pierwszej chwili to Eddie nastraszył Luthera, teraz jednak role odwróciły się. Czuł się bezsilny i upokorzony. Luther wchodził w skład bezwzględnej bandy, która wszystko dokładnie zaplanowała. Postanowili posłużyć się nim jako narzędziem. Porwali jego żonę. Mieli go w garści.

Wsadził pocztówkę do kieszeni munduru i odwrócił się.

– Zrobisz to? – zapytał nerwowo Luther.

Eddie obejrzał się, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, po czym odszedł, nie odezwawszy się ani słowem.

Zachowywał się jak twardziel, choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, co się dzieje. Dlaczego oni to robią? Początkowo przypuszczał, że być może Niemcy postanowili porwać boeinga 314, by skopiować tę konstrukcję, ale teraz ta karkołomna teoria legła w gruzach, bo Niemcy uprowadziliby samolot do jakiegoś miejsca w Europie, nie zaś do stanu Maine. Przy rozwiązywaniu zagadki mógł się okazać pomocny fakt, że tak dokładnie określono miejsce awaryjnego wodowania Clippera. Zapewne będzie tam czekała łódź. Ale po co? Czyżby Luther chciał przeszmuglować coś lub kogoś do Stanów? Na przykład walizkę opium, bazookę, komunistycznego agitatora albo nazistowskiego szpiega? Ta rzecz albo osoba musiałaby być diabelnie ważna, jeśli zadawano by sobie dla niej tyle trudu.

Przynajmniej wiedział, dlaczego wybrano właśnie jego. Jeżeli chcesz sprowadzić samolot na ziemię, powinieneś rozmawiać właśnie z inżynierem pokładowym. Nie mogli tego dokonać ani nawigator, ani radiooperator, kapitan zaś musiałby najpierw zapewnić sobie współdziałanie drugiego pilota. Inżynier natomiast sam jeden był w stanie unieruchomić silniki.

Zapewne Luther zdobył listę wszystkich inżynierów pokładowych Pan American. Nie przedstawiało to żadnych trudności – wystarczyło włamać się nocą do biura albo przekupić którąś z sekretarek. Dlaczego wybrał akurat Eddiego? Dlatego, że to musiał być właśnie ten lot. Dopiero później pojawiło się pytanie, w jaki sposób można zmusić Deakina do posłuszeństwa, a zaraz potem odpowiedź: porwać jego żonę.

Świadomość, że musi pomagać gangsterom, była dla niego nie do zniesienia. Eddie nienawidził ich z całego serca. Zbyt chciwi, by żyć jak normalni ludzie, i zbyt leniwi, by uczciwie zapracować choćby na dolara, okradali i oszukiwali zwykłych obywateli. Podczas gdy inni w pocie czoła siali i zbierali, harowali po osiemnaście godzin dziennie rozkręcając interes albo pocili się przy hutniczych piecach, gangsterzy paradowali w eleganckich garniturach, rozbijali się wspaniałymi samochodami, napadali na ludzi, bili ich i terroryzowali. Nawet krzesło elektryczne stanowiło dla nich zbyt łagodną karę.

Jego ojciec miał na ten temat takie samo zdanie. Eddie pamiętał do dziś, co usłyszał od niego na temat szkolnych osiłków. „Zgadza się, to paskudni faceci, ale nie mają krzty rozumu w głowach.” Tom Luther był paskudny, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, ale czy był głupi? „Trudno z nimi walczyć, ale łatwo wystawić do wiatru.” Jednak Tom Luther nie wyglądał na kogoś, kogo było łatwo wystawić do wiatru. Obmyślił skomplikowany plan, który, przynajmniej jak na razie, działał bez zarzutu.

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach opuścił teren przystani i przeszedł na drugą stronę głównej i zarazem jedynej ulicy Foynes.

W chwili kiedy mała wioska urosła do rangi niezwykle ważnego punktu międzylądowania dla łodzi latających, jej najbardziej okazały budynek, w którym do tej pory mieściła się gospoda, zajęły linie lotnicze Pan American. Zostało jednak jeszcze miejsce dla małego baru „U Pani Walsh”, do którego prowadziło osobne wejście z ulicy. Eddie skierował się od razu na piętro do pokoju operacyjnego, gdzie kapitan Marvin Baker i pierwszy oficer Johnny Dott rozmawiali z przedstawicielem Pan American. Właśnie tutaj, wśród filiżanek po kawie, popielniczek, stosów depesz i prognoz pogody, mieli podjąć ostateczną decyzję, czy wyruszyć w długą podróż nad Atlantykiem.

Decydującym czynnikiem była siła wiatru. Lot na zachód odbywał się zawsze pod wiatr. Piloci stale zmieniali wysokość w poszukiwaniu pułapu, na którym warunki będą najkorzystniejsze; nazywało się to „polowaniem na wiatr”. Zwykle najłatwiej leciało się na niewielkich wysokościach, ale poniżej pewnego pułapu istniało niebezpieczeństwo zderzenia ze statkami albo co było dużo bardziej prawdopodobne, z górami lodowymi. Walka z silnym wiatrem pociągała za sobą zwiększone zużycie paliwa; czasem zapowiedzi były tak niekorzystne, że z obliczeń wynikało, iż Clipper nie będzie w stanie zabrać takiego zapasu, który wystarczy na bezpieczne pokonanie trzech tysięcy kilometrów dzielących Irlandię od Nowej Fundlandii. W takiej sytuacji przekładano lot o dzień lub dwa, pasażerów zaś przewożono do hotelu, gdzie czekali na poprawę pogody.

Назад Дальше