Uwierzył jej. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
A potem do baru wszedł Mervyn.
Diana nie wierzyła własnym oczom. Wpatrywała się w niego jak w upiora. To niemożliwe, żeby był tutaj!
– A więc tu jesteś – usłyszała znajomy, niski głos.
Dianę ogarnęły sprzeczne uczucia: przerażenie, podniecenie, trwoga, ulga, wstyd i niepewność. Nagle uświadomiła sobie, że mąż widzi ją trzymającą się za ręce z obcym mężczyzną. Pośpiesznie wyrwała dłonie z uścisku Marka.
– O co chodzi? – dopytywał się Mark. – Co się stało?
Mervyn zrobił kilka kroków naprzód i stanął przy stoliku, spoglądając na nich z rękami opartymi na biodrach.
– Co to za facet, do wszystkich diabłów? – warknął Mark.
– Mervyn… – szepnęła Diana.
– Święty Jezu!
– Mervyn… Skąd się tu wziąłeś? – udało się jej wreszcie wykrztusić.
– Przyleciałem – odparł z charakterystyczną dla siebie zwięzłością.
Dopiero teraz zwróciła uwagę, że ma na sobie skórzaną kurtkę i pilotkę.
– Ale… skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy?
– W liście napisałaś, że lecisz do Ameryki, a można to zrobić tylko w jeden sposób – poinformował ją z triumfalną nutą w głosie.
Widziała, że jest z siebie bardzo zadowolony, gdyż na przekór wszystkim okolicznościom udało mu się ich dopaść. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że wyruszy w pościg swoim małym samolocikiem. Poczuła dla niego ogromną wdzięczność za to, że odważył się na takie szaleństwo. Widocznie jednak dużo dla niego znaczyła.
Usiadł naprzeciwko nich.
– Dużą irlandzką whisky! – zawołał do barmanki.
Mark podniósł szklankę do ust i nerwowo pociągnął niewielki łyk. Diana przyjrzała mu się uważnie. W pierwszej chwili wydawał się wręcz przerażony, lecz teraz chyba już się zorientował, że Mervyn nie ma zamiaru wszczynać awantury, więc uspokoił się trochę i odsunął nieco od stołu, a tym samym od niej. Widocznie jemu też było głupio z powodu tego trzymania się za ręce.
Diana napiła się brandy, by nabrać sił. Mervyn nie spuszczał z niej wzroku. Widząc malujący się na jego twarzy wyraz niedowierzania i bólu pragnęła rzucić mu się w ramiona. Przeleciał taki szmat drogi nie wiedząc, jakie go spotka przyjęcie. Wyciągnęła rękę i dotknęła uspokajająco jego ramienia.
Jednak ku jej zdziwieniu Mervyn wyraźnie zmieszał się i rzucił niepewne spojrzenie na Marka, jakby było mu trochę głupio nawiązywać intymny kontakt z żoną w obecności jej kochanka. Kiedy barmanka przyniosła whisky, opróżnił szklankę niemal jednym łykiem. Mark ostrożnie przysunął krzesło z powrotem do stołu.
Diana czuła się kompletnie zdezorientowana. Jeszcze nigdy nie znajdowała się w takiej sytuacji. Obaj ją kochali, z oboma była w łóżku i obaj o tym wiedzieli. Doprawdy nie miała pojęcia, co począć ze wstydu. Pragnęła pocieszyć ich obu, lecz bała się cokolwiek powiedzieć. Na wszelki wypadek usiadła tak, by zachować równą odległość od każdego z nich.
– Mervyn… – szepnęła. – Nie chciałam sprawić ci bólu.
Utkwił w niej twarde spojrzenie.
– Wierzę ci – powiedział bezbarwnym głosem.
– Naprawdę? Jesteś w stanie zrozumieć, co się stało?
– Przynajmniej w ogólnych zarysach, mimo że jestem takim prostakiem – odparł z wyraźnie wyczuwalnym sarkazmem. – Uciekłaś ze swoim adoratorem. – Przeniósł wzrok na Marka. – Amerykaninem, jak przypuszczam – dodał, nachylając się agresywnie w jego stronę. – Jednym z tych słabeuszy, którzy pozwalają kobietom na wszystko, na co one mają ochotę.
Mark nic nie odpowiedział. Cofnął się nieco, choć nie opuścił wzroku. Nie podjął zaczepki. Nawet nie wyglądał na urażonego, tylko co najwyżej na zaintrygowanego. Choć nigdy do tej pory się nie spotkali, Mervyn odegrał w jego życiu niebagatelną rolę. Przez minione miesiące Marka na pewno zżerała ciekawość dotycząca człowieka, z którym Diana każdego wieczoru kładła się do łóżka. Teraz wreszcie miał okazję zaspokoić tę ciekawość i był zafascynowany. Dla odmiany Mervyn nie przejawiał najmniejszego zainteresowania kochankiem żony.
Diana obserwowała obu mężczyzn. Trudno było sobie wyobrazić, żeby dwaj ludzie mogli się bardziej różnić: Mervyn był wysoki, agresywny, zgorzkniały i niespokojny, Mark zaś niski, delikatny, wrażliwy i inteligentny. Przemknęło jej przez myśl, że Mark kiedyś najprawdopodobniej wykorzysta tę scenę w jednym ze swoich scenariuszy radiowych.
Jej oczy zaszły łzami. Wyciągnęła chusteczkę i wytarła nos.
– Wiem, że postąpiłam nieroztropnie – przyznała.
– Nieroztropnie! – parsknął Mervyn, natrząsając się z łagodnego wydźwięku tego słowa. – Zachowałaś się jak kompletna idiotka!
Diana pochyliła głowę. Tym razem zasłużyła sobie na ostrą reprymendę.
Barmanka oraz dwaj mężczyźni siedzący w kącie przysłuchiwali się rozmowie z nie ukrywanym zainteresowaniem.
– Czy mogę prosić o kilka kanapek z szynką?! – zawołał Mervyn.
– Oczywiście – odparła grzecznie barmanka. Wszystkie kelnerki zawsze bardzo lubiły Mervyna.
– To dlatego, że… że ostatnio paskudnie się czułam – powiedziała Diana. – Szukałam odrobiny szczęścia.
– Szukałaś szczęścia! W Ameryce, gdzie nie masz przyjaciół ani domu! Czy już zupełnie straciłaś rozum?
Cieszyła się z jego przybycia, ale wolałaby, żeby był dla niej łagodniejszy. Poczuła na ramieniu dotknięcie dłoni Marka.
– Nie słuchaj go – powiedział spokojnie. – Dlaczego nie miałabyś być szczęśliwa? Przecież to nie jest przestępstwo.
Zerknęła z niepokojem na Mervyna, bojąc się urazić go jeszcze bardziej. Kto wie, czy wtedy jej nie zostawi? Mógłby chcieć upokorzyć ją przed Markiem (a przy okazji, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, przed tą okropną Lulu Bell). Był do tego zdolny. Powoli zaczynała żałować, że przyleciał za nią aż tutaj. Oznaczało to, że będzie musiała podjąć szybką decyzję. Gdyby miała więcej czasu, z pewnością zdołałaby ukoić jego zranioną dumę. Wydarzenia toczyły się w zbyt szybkim tempie. Podniosła szklaneczkę do ust, po czym odstawiła ją, nawet nie umoczywszy warg.
– Nie smakuje mi to – powiedziała.
– Przypuszczam, że przydałaby ci się teraz filiżanka herbaty – zauważył Mark.
Miał rację.
Wstał, podszedł do baru i zamówił dla niej herbatę.
Mervyn nigdy by tego nie zrobił. Uwłaczałoby to jego godności.
– Czy właśnie o to ci chodzi? – zapytał, obrzuciwszy Marka pogardliwym spojrzeniem. – Chcesz, żebym podawał ci herbatę? Mam nie tylko zarabiać pieniądze, ale także pełnić rolę służącej?
Barmanka przyniosła mu kanapki, ale on jakby tego nie zauważył.
Diana nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Nie musisz się unosić… – bąknęła niepewnie.
– Nie muszę się unosić? Może więc mi powiesz, kiedy powinienem się unieść, jeśli właśnie nie teraz? Bez pożegnania uciekasz z tym małym pajacem, przysyłając mi jakiś idiotyczny liścik…
Wyjął z kieszeni kartkę papieru, w której Diana rozpoznała swój list. Oblała się rumieńcem. Czuła się okropnie upokorzona. Napisanie tych paru słów kosztowało ją wiele cierpień; jak mógł wymachiwać teraz jej listem w jakimś podrzędnym barze? Odsunęła się od Mervyna, czując do niego ogromny żal.
Mark wrócił z parującym dzbankiem.
– Przyjmie pan filiżankę herbaty od małego pajaca? – zapytał. Dwaj siedzący w kącie Irlandczycy wybuchnęli śmiechem, ale Mervyn obrzucił go tylko miażdżącym spojrzeniem i nie odezwał się ani słowem.
Diana poczuła, że stopniowo ogarnia ją złość.
– Może i jestem kompletną idiotką, ale ja także mam prawo do szczęścia!
Mervyn wycelował w nią oskarżycielsko palec.
– Kiedy wychodziłaś za mnie za mąż, złożyłaś przysięgę. Nie wolno ci jej teraz łamać.
Diana była zrozpaczona. Przecież do niego nic nie docierało! Równie dobrze mogłaby rozmawiać z kawałkiem drewna. Dlaczego on zawsze był tak cholernie pewien, że ma rację, mylą się natomiast wszyscy dookoła?
Nagle uświadomiła sobie, że doskonale zna to uczucie. Przez ostatnich pięć lat doznawała go co najmniej raz na tydzień. Podczas krótkiej podróży samolotem zdążyła zapomnieć, jak okropny potrafił być Mervyn i jak bardzo nieszczęśliwą ją uczynił. Teraz wszystko to wróciło, jak wspomnienie nocnego koszmaru.
– Diana może robić to, na co ma ochotę – zwrócił się Mark do Mervyna. – Nie masz prawa jej do niczego zmuszać. Jest pełnoletnia. Jeśli chce wrócić do domu i zostać z tobą, zrobi to. Jeśli będzie wolała polecieć ze mną do Ameryki i wyjść za mnie za mąż, też to zrobi.
Mervyn rąbnął pięścią w stół.
– Nie może wyjść za ciebie, bo jest moją żoną!
– Weźmie rozwód.
– Na jakiej podstawie?
– W Newadzie nie potrzeba do tego żadnych podstaw.
Mervyn wbił wściekły wzrok w Dianę.
– Wybij sobie z głowy Newadę. Wracasz ze mną do Manchesteru.
Spojrzała na Marka, który uśmiechnął się łagodnie.
– Nie musisz nikogo słuchać. Rób tylko to, czego naprawdę chcesz.
– Ubieraj się! – rzucił sucho Mervyn.
Nieświadomie przywrócił jej poczucie proporcji. Obawy związane z lotem przez Atlantyk i koniecznością rozpoczęcia nowego życia w Ameryce wydały jej się śmieszne i mało istotne w porównaniu z koniecznością udzielenia samej sobie odpowiedzi na podstawowe pytanie: Z kim chcesz spędzić życie? Kochała Marka, on zaś kochał ją, w związku z czym wszelkie inne sprawy nie miały żadnego znaczenia. Odczuła ogromną ulgę, kiedy wreszcie podjęła decyzję i oznajmiła ją dwóm zakochanym w niej mężczyznom.
– Przykro mi, Mervyn – powiedziała, zaczerpnąwszy uprzednio powietrza. – Lecę z Markiem.
ROZDZIAŁ 12
Nancy Lenehan doznała uczucia radosnego triumfu, kiedy wyjrzała z kabiny Tygrysiej Pchły i zobaczyła potężną sylwetkę Clippera unoszącą się majestatycznie na spokojnych wodach ujścia rzeki Shannon.
Okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej, lecz mimo to udało jej się dopaść brata i w ten sposób zniweczyć przynajmniej część jego planów. Musiałbyś wstać bardzo wcześnie z łóżka, jeśli chciałbyś mnie przechytrzyć, braciszku – pomyślała w jednej z nielicznych chwil samozadowolenia.
Na jej widok Peter przeżyje chyba największy wstrząs w życiu.
Kiedy jednak Mervyn zaczął zataczać szerokie kręgi, szukając miejsca do lądowania, jej radosny nastrój ustąpił miejsca obawom związanym z czekającą ją konfrontacją z bratem. Wciąż jeszcze nie mogła do końca uwierzyć, że zdradził ją i oszukał z taką bezwzględnością. Jak mógł to zrobić? Przecież jako brzdące kąpali się razem w wannie! Opatrywała jego skaleczenia, tłumaczyła, skąd się biorą dzieci, i zawsze dawała trochę pożuć swoją gumę. Była powierniczką jego sekretów, zwierzając mu się ze swych najskrytszych tajemnic. Kiedy oboje dorośli, podnosiła Petera na duchu, starając się, by nie wpadł w kompleksy z tego powodu, że przewyższała go pod każdym niemal względem, choć była tylko dziewczyną.
Przez całe życie troszczyła się o niego, a kiedy umarł ojciec, zgodziła się, by Peter został szefem firmy. Drogo ją to kosztowało, ponieważ nie tylko musiała okiełznać własne ambicje, ale także straciła szansę na wspaniale zapowiadający się romans, gdyż Nat Ridgeway, pełniący od początku istnienia przedsiębiorstwa funkcję zastępcy ojca, zrezygnował ze stanowiska, kiedy na fotelu prezesa zarządu zasiadł Peter. Oczywiście nie wiedziała, czy ten romans zaowocowałby dłuższym związkiem, gdyż Nat zdążył się już ożenić.
Mac MacBride, jej prawnik i przyjaciel, doradzał usilnie, by nie godziła się na objęcie stanowiska prezesa przez Petera, ona jednak postąpiła wbrew jego radom i własnym interesom, ponieważ zdawała sobie sprawę, jak wielki wstrząs przeżyłby jej brat, gdyby uświadomił sobie, że w opinii ludzi nie dorósł do formatu ojca. Kiedy przypomniała sobie, jak wiele dla niego zrobiła i jak on potem się odwdzięczył, próbując ją okraść i oszukać, niewiele brakowało, by rozpłakała się z wściekłości i wstydu.
Nie mogła się doczekać chwili, kiedy stanie przed nim i spojrzy mu prosto w oczy. Była ogromnie ciekawa, jak się wówczas zachowa i co jej powie. Paliła się również do walki. Doganiając Petera uczyniła dopiero pierwszy krok. Teraz musiała się dostać na pokład samolotu. Teoretycznie nie przedstawiało to większych problemów, ale gdyby okazało się, że wszystkie miejsca są zajęte, będzie musiała spróbować odkupić od kogoś bilet, oczarować swym wdziękiem kapitana lub nawet przekupić kogoś z załogi, by przemycił ją do samolotu. Potem, już w Bostonie, czekało ją zadanie polegające na przekonaniu ciotki Tilly i Danny'ego Rileya, by nie sprzedawali swych akcji Natowi. Miała przeczucie, że uda jej się to osiągnąć, ale Peter z pewnością nie podda się bez walki, podobnie jak Nat Ridgeway, który był bardzo groźnym przeciwnikiem.
Mervyn wylądował na polnej drodze na skraju niewielkiej wioski. Okazując niezwykłe, jak na niego, dobre maniery pomógł jej wysiąść z samolotu. Kiedy po raz drugi dotknęła stopą irlandzkiej ziemi, pomyślała o ojcu, który, choć bez przerwy opowiadał o Starym Kraju, nigdy go nie odwiedził. Wydawało się jej to bardzo smutne. Na pewno byłby zadowolony, gdyby wiedział, że jego dzieciom udało się dotrzeć do Irlandii, choć z drugiej strony chyba pękłoby mu serce na wiadomość o tym, że jego własny syn doprowadził do ruiny firmę, której on poświęcił całe życie. Chyba lepiej, że tego nie widział.
Mervyn umocował samolot linami do ziemi. Nancy z ulgą rozstała się z kanarkowej barwy maszyną. Choć ładna, o mało nie stała się przyczyną jej śmierci. Na wspomnienie szaleńczego lotu ku stromemu klifowi wciąż jeszcze chwytały ją dreszcze. Postanowiła, że już nigdy w życiu nie wsiądzie do takiego małego samolotu.
Szybkim krokiem ruszyli do wsi, podążając za ciągniętym przez konia wozem z ziemniakami. Nancy widziała, że również Mervyn doznawał sprzecznych uczuć zadowolenia i niepokoju. Jego także, podobnie jak ją, oszukano i zdradzono. Zareagował tak samo jak ona, teraz zaś triumfował, gdyż udało mu się pokrzyżować plany tych, którzy spiskowali przeciwko niemu. Oboje jednak doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że prawdziwa walka dopiero ich czekała.
Przez Foynes prowadziła jedna tylko ulica. Mniej więcej w połowie drogi spotkali grupę elegancko ubranych ludzi, którzy z pewnością byli pasażerami Clippera. Wyglądali jak aktorzy, którzy zgubili się w studiu i trafili na plan niewłaściwego filmu.
– Szukam pani Diany Lovesey – zwrócił się do nich Mervyn. – Z tego, co wiem, przyleciała tutaj na pokładzie Clippera.
– A owszem, przyleciała – odparła jedna z kobiet, w której Nancy natychmiast rozpoznała znaną gwiazdę filmową Lulu Bell. Ton głosu, jakim to powiedziała, świadczył jednoznacznie o tym, iż nie darzyła pani Lovesey zbyt ciepłymi uczuciami. Nancy po raz kolejny przemknęła przez głowę myśl, jaka właściwie jest żona Mervyna.
– Pani Lovesey i jej… towarzysz podróży?… weszli do baru kilkanaście metrów stąd – poinformowała ich Lulu.
– A czy mogłaby pani skierować mnie do kasy? – zapytała Nancy.
– Jeśli kiedykolwiek obsadzą mnie w roli przewodnika, nie będę potrzebowała żadnych prób! – wykrzyknęła Lulu, na co towarzyszące jej osoby wybuchnęły śmiechem. – Budynek linii lotniczych znajduje się na końcu tej ulicy za stacją kolejową, dokładnie naprzeciwko przystani.
Nancy podziękowała jej i ruszyła we wskazanym kierunku. Dopiero po chwili udało jej się dogonić idącego szybkim krokiem Mervyna, który jednak zatrzymał się raptownie na widok dwóch pogrążonych w głębokiej rozmowie, przechadzających się nieśpiesznie mężczyzn. Nancy obrzuciła ich uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, dlaczego wywarli na nim tak duże wrażenie. Jeden z nich, bez wątpienia pasażer Clippera, był siwowłosy i korpulentny, w czarnym garniturze i szarej kamizelce, drugi zaś przypominał raczej stracha na wróble – chudy, kościsty, ostrzyżony tak krótko, że wydawał się niemal łysy, z wyrazem twarzy kogoś, kto przed chwilą obudził się z koszmarnego snu. Mervyn podszedł do niego i zapytał:
– Pan profesor Hartmann, zgadza się?
Mężczyzna zareagował w zdumiewający sposób: cofnął się gwałtownie i zasłonił rękami, jakby myślał, że za chwilę zostanie zaatakowany.
– Wszystko w porządku, Carl – uspokoił go jego towarzysz.
– Byłbym zaszczycony mogąc uścisnąć pańską dłoń, sir – powiedział Mervyn.
Hartmann podał mu rękę, choć w dalszym ciągu wyglądał na bardzo zaniepokojonego.
Nancy zdziwiło zachowanie Mervyna. Do tej pory była gotowa iść o zakład, że nie istniał nikt, kogo byłby skłonny uznać za lepszego od siebie, teraz jednak zachowywał się jak mały chłopiec proszący o autograf słynną gwiazdę baseballu.
– Cieszę się, że udało się panu uciec – ciągnął Mervyn. – Kiedy pan zniknął, obawialiśmy się najgorszego. Pozwoli pan, że się przedstawię: Mervyn Lovesey.
– A to mój przyjaciel, baron Gabon, który bardzo pomógł mi w ucieczce – odparł Hartmann.
Mervyn wymienił z baronem uścisk dłoni, po czym powiedział:
– Nie będę zajmował panom więcej czasu. Życzę miłej podróży.
Ten Hartmann musi być naprawdę kimś niezwykłym, skoro jego widok zdołał na kilka chwil odciągnąć Mervyna od pościgu za żoną – pomyślała Nancy.
– Kto to był? – zapytała, kiedy ponownie ruszyli przed siebie jedyną ulicą wioski.
– Profesor Carl Hartmann, największy fizyk na świecie – odparł Mervyn. – Pracuje nad rozbiciem jądra atomu. Z powodu swoich poglądów politycznych naraził się nazistom i wszyscy myśleli, że już nie żyje.
– Skąd tyle o nim wiesz?
– Studiowałem fizykę na uniwersytecie. Kiedyś chciałem nawet zostać naukowcem, ale okazało się, że nie mam do tego cierpliwości. Mimo to nadal staram się śledzić na bieżąco postępy badań. W ciągu ostatnich dziesięciu lat dokonano wielu niezwykłych odkryć.
– Na przykład jakich?
– W Kopenhadze pracuje pewna Austriaczka – także uciekinierka, nawiasem mówiąc – Lise Meitner, której udało się rozbić atom uranu na dwa mniejsze atomy, bar i krypton.
– Wydawało mi się, że atomy są niepodzielne…
– Wszyscy tak do niedawna myśleliśmy. Właśnie dlatego jest to takie niezwykłe. Podziałowi towarzyszy bardzo gwałtowny wybuch, w związku z czym tą sprawą ogromnie interesują się wojskowi. Gdyby udało im się znaleźć sposób na kontrolowanie tego procesu, mogliby skonstruować najbardziej niszczycielską bombę w historii ludzkości.
Nancy obejrzała się przez ramię na chudego, zaniedbanego mężczyznę w zniszczonym ubraniu. Najbardziej niszczycielska bomba w historii ludzkości… – pomyślała i zadrżała.
– Dziwię się, że nie dali mu żadnej ochrony – zauważyła.
– Chyba jednak dali – odparł Mervyn. – Proszę spojrzeć na tego człowieka.
Po drugiej stronie ulicy szedł powoli jeszcze jeden pasażer Clippera – wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w meloniku, szarym garniturze i czerwonej kamizelce.
– Myśli pan, że on go pilnuje?
Mervyn wzruszył ramionami.
– Ten facet wygląda mi na gliniarza. Hartmann może nic o tym nie wiedzieć, ale jak na mój gust, to ma swojego anioła stróża w butach numer dwanaście.
Nancy nie przypuszczała, że Lovesey jest aż tak spostrzegawczy.
– To chyba ten bar – powiedział Mervyn, bez mrugnięcia okiem przechodząc do bardziej przyziemnych spraw. Zatrzymał się przed drzwiami.
– Powodzenia.
Nancy naprawdę życzyła mu jak najlepiej. Zdążyła go trochę polubić, mimo jego nieznośnego zachowania.
Uśmiechnął się.
– Dziękuję. I nawzajem.
Wszedł do środka, Nancy zaś ruszyła dalej ulicą.
Dotarłszy do jej końca ujrzała obrośnięty bluszczem budynek, zdecydowanie większy od tych, które mijała po drodze. Wewnątrz znajdowało się prowizorycznie urządzone biuro, w którym urzędował młody człowiek w mundurze Pan American. Spojrzał na Nancy z błyskiem w oku, choć była o co najmniej piętnaście lat starsza od niego.
– Chcę kupić bilet do Nowego Jorku – poinformowała go.
Zdziwiło go to i zaintrygowało.
– Naprawdę? Właściwie nie sprzedajemy tu biletów… Szczerze mówiąc, w ogóle ich nie mamy.
To chyba nie był zbyt poważny problem. Uśmiechnęła się do niego; uśmiech zawsze pomagał jej pokonywać różne biurokratyczne przeszkody.
– Cóż, bilet to tylko kawałek papieru – powiedziała. – Chyba wpuści mnie pan do samolotu, jeśli uiszczę wymaganą należność?