Noc Nad Oceanem - Follett Ken 28 стр.


– Nie wiedziałem, że podróżujemy w towarzystwie zgrai Żydów – powiedział głośno lord Oxenford.

– Aj, waj! – cmoknął Percy.

Margaret skierowała na ojca spojrzenie przepełnione odrazą. Kiedyś jego polityczna filozofia zdawała się mieć znacznie więcej sensu. Gdy mnóstwo zdolnych do pracy ludzi nie mogło znaleźć zatrudnienia i przymierało głodem, twierdzenia, że zarówno kapitalizm, jak i socjalizm zawiodły na całej linii oraz że demokracja nie jest w stanie uczynić nic, by pomóc zwykłemu człowiekowi, brzmiały odważnie i przekonująco. W idei wszechmocnego państwa kierującego wszystkimi dziedzinami życia pod przewodem dyktatora – dobroczyńcy było coś niezmiernie atrakcyjnego. Teraz jednak te świetlane ideały i śmiałe programy uległy degeneracji, przeistaczając się w bezmyślną bigoterię. Kiedy w znajdującym się w domowej bibliotece egzemplarzu „Hamleta” znalazła wers: „Tu leży wielki umysł stoczon przez robaki!” – natychmiast pomyślała o swoim ojcu.

Odniosła wrażenie, iż dwaj mężczyźni nie usłyszeli zaczepnej uwagi, gdyż byli bardzo pochłonięci rozmową, a w dodatku ojciec siedział odwrócony do nich plecami.

– Jak myślicie, o której powinniśmy położyć się spać? – zapytała, pragnąc skierować jego uwagę na inny temat.

– Ja chciałbym jak najszybciej – oświadczył Percy. Było to do niego zupełnie niepodobne, ale wiązało się zapewne z chęcią doznania dreszczyku emocji, jaki towarzyszył szykowaniu się do snu na pokładzie lecącego samolotu.

– Pójdziemy spać o tej godzinie, co zwykle – powiedziała matka.

– Ale według jakiego czasu? – chciał wiedzieć Percy. – Czy mam iść do łóżka o dziesiątej trzydzieści brytyjskiego czasu letniego, czy o dziesiątej trzydzieści czasu nowofundlandzkiego?

– Ameryka jest rasistowska! – wykrzyknął baron Gabon. – Tak samo Francja, Anglia i Związek Sowiecki. To wszystko są państwa rasistowskie!

– Na litość boską! – warknął ojciec.

– Wpół do dziesiątej będzie chyba najrozsądniej – powiedziała Margaret.

Percy natychmiast zwrócił uwagę na rym.

– Wolę umrzeć niż żyć, jeśli o tej godzinie mam już w łóżku być – odparł.

Jako dzieci często zabawiali się w ten sposób.

– W kwadrans później zrobi się dużo luźniej – przyłączyła się matka.

– Za dziesięć dziesiąta nie śpi ten, kto sprząta.

– Nim minie jedenasta, chrapie cała hałastra.

– Twoja kolej, tato – powiedział Percy.

Zapadła cisza. W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie był taki porywczy i zgorzkniały, ojciec nieraz włączał się do gry. Margaret przez chwilę myślała, że teraz również tak uczyni, gdyż jego twarz jakby trochę złagodniała…

– W takim razie, po co nam jeszcze jedno rasistowskie państwo? – zapytał Hartmann.

To była kropla, która przepełniła czarę. Lord Oxenford odwrócił się gwałtownie na krześle i zanim ktoś zdążył go powstrzymać, powiedział głośno:

– Nikogo tutaj nie interesują poglądy dwóch odrażających Żydów!

Hartmann i Gabon spojrzeli na niego ze zdumieniem.

Margaret poczuła, jak na jej twarz wypełza szkarłatny rumieniec. Ojciec wypowiedział swoją uwagę tak donośnym głosem, że wszyscy ją usłyszeli. Rozmowy ucichły i w jadalni zapanowała całkowita cisza. Marzyła o tym, by schować się w mysiej dziurze. Na myśl o tym, że każda z patrzących teraz na nią nieznajomych osób wie o tym, że ona, Margaret, jest córką tego grubiańskiego, podpitego idioty siedzącego naprzeciwko niej, robiło jej się słabo ze wstydu. Z wyrazu twarzy Nicky ego domyśliła się, że jest mu jej żal, w związku z czym poczuła się jeszcze gorzej.

Baron Gabon zbladł jak ściana. Przez chwilę wydawało się, że odpowie na zaczepkę, ale w końcu zmienił zamiar i odwrócił spojrzenie. Hartmann tylko uśmiechnął się z goryczą; Margaret doszła do wniosku, że dla niego, który wiele lat spędził w nazistowskich Niemczech, tego rodzaju zniewaga musiała wydawać się wręcz błahostką.

Ale ojciec jeszcze nie skończył.

– O ile się nie mylę, to jest kabina pierwszej klasy – dodał.

Margaret obserwowała barona Gabona. Udawał, że nie zwraca uwagi na jej ojca i podniósł łyżkę do ust, ale ręka tak mu się trzęsła, że wylał część zupy na swoją szarą kamizelkę. Po drugiej próbie zrezygnował i odłożył łyżkę.

Ten wyraźny dowód ogromnego zdenerwowania wstrząsnął dziewczyną do głębi. Ogarnęła ją wściekłość na ojca. Spojrzała ostro na niego i po raz pierwszy w życiu zdobyła się na odwagę, by powiedzieć mu to, co myśli:

– Przed chwilą obraziłeś dwóch najznakomitszych ludzi w Europie!

– Co najwyżej dwóch najznakomitszych Żydów w Europie! – prychnął.

– Nie zapominaj o Granny Fishbein – wtrącił Percy.

Ojca aż podniosło z krzesła.

– Natychmiast przestań wygadywać te bzdury, rozumiesz? – ryknął, wymierzywszy w syna wskazujący palec.

Percy wstał z miejsca.

– Idę do toalety – oświadczył. – Chce mi się wymiotować.

Margaret uświadomiła sobie, że oto zarówno ona, jak i Percy przeciwstawili się ojcu, a on nie mógł na to nic poradzić. Było to zaiste epokowe wydarzenie.

Ojciec zniżył nieco głos i zwrócił się bezpośrednio do niej:

– Pamiętaj, że właśnie przez takich jak oni musimy uciekać z kraju! – syknął, po czym dodał głośno: – Jeśli chcą z nami podróżować, muszą najpierw nauczyć się dobrych manier.

– Dość tego! – odezwał się ktoś.

Margaret rozejrzała się po jadalni. Głos należał do Mervyna Loveseya, nowego pasażera, który wsiadł w Foynes. Właśnie podnosił się z krzesła. Obaj stewardzi, Nicky i Davy, stali jak słupy soli, przyglądając się z przerażonymi minami rozwojowi wydarzeń. Lovesey przeszedł przez niewielkie pomieszczenie, oparł dłonie na stoliku, przy którym siedział Oxenford, i nachylił się groźnie. Był wysokim, budzącym respekt mężczyzną o gęstych szpakowatych włosach, czarnych brwiach i rysach twarzy jakby wykutych w kamieniu. Miał na sobie drogi garnitur, mówił zaś z wyraźnym akcentem z Lancashire.

– Byłbym ogromnie zobowiązany, gdyby zechciał pan zachować swoje poglądy dla siebie – wycedził grobowym tonem.

– To nie pański cholerny in… – zaczął ojciec.

– Właśnie, że mój – przerwał mu Lovesey.

Margaret zauważyła kątem oka, że Nicky wyszedł pośpiesznie z kabiny, prawdopodobnie po to, by sprowadzić pomoc z pokładu nawigacyjnego.

– Oczywiście dla pana to nic nie znaczy – ciągnął Lovesey – ale profesor Hartmann jest jednym z najwybitniejszych fizyków na świecie.

– Nie obchodzi mnie, kim on jest…

– Naturalnie, że nie. Ale mnie to obchodzi. I moim zdaniem pańskie uwagi są równie obrzydliwe, jak smród zgniłych jaj.

– Będę mówił to, na co mam ochotę – odparł ojciec. Wykonał ruch, jakby chciał wstać z krzesła, ale Lovesey położył mu na ramieniu ciężką dłoń.

– W tej chwili nasz kraj prowadzi wojnę z takimi ludźmi jak pan.

– Wynoś się pan, dobrze?

– Wyniosę się, jeśli pan się zamknie.

– Zaraz zawołam kapitana i…

– Nie ma potrzeby – oświadczył kapitan Baker, wchodząc do kabiny. W mundurze i czapce roztaczał wokół siebie aurę spokojnego autorytetu. – Jestem tutaj. Panie Lovesey, czy zechciałby pan wrócić na swoje miejsce? Byłbym panu niezmiernie zobowiązany.

– Oczywiście – odparł Lovesey. – Ale nie będę słuchał spokojnie, jak najwybitniejszy europejski uczony jest lżony i znieważany przez tego pijanego kretyna.

– Panie Lovesey, proszę!

Lovesey usiadł przy swoim stoliku.

Kapitan zwrócił się do ojca Margaret.

– Lordzie Oxenford, być może źle pana zrozumiano. Jestem pewien, że nie zachowałby się pan wobec innego pasażera w sposób przedstawiony przez pana Loveseya.

Margaret modliła się, by ojciec zechciał skorzystać z rysującej się szansy na zatuszowanie sprawy, lecz ku jej rozpaczy zacietrzewił się jeszcze bardziej.

– Nazwałem go odrażającym Żydem, bo nim jest! – wybuchnął.

– Ojcze, przestań! – krzyknęła.

– Jestem zmuszony prosić pana, by nie używał pan takich określeń na pokładzie samolotu, którym dowodzę.

– Czyżby on się wstydził, że jest Żydem? – zapytał szyderczo ojciec.

Margaret widziała, że kapitana ogarnia coraz większy gniew.

– To jest amerykański samolot, sir, i obowiązują na nim amerykańskie normy zachowania. Żądam, aby przestał pan obrażać innych pasażerów i jednocześnie ostrzegam, że mam prawo zaaresztować pana i przekazać w ręce policji podczas najbliższego postoju. Musi pan wiedzieć, że w takich wypadkach, co prawda niezmiernie rzadkich, linie lotnicze zawsze kierują sprawę do sądu.

Groźba aresztowania wstrząsnęła ojcem tak bardzo, że nie odezwał się ani słowem. Margaret odczuwała ogromne upokorzenie. Choć protestowała przeciwko jego postępowaniu, a nawet starała się go powstrzymać, to bardzo się wstydziła. Przecież była jego córką. Ukryła twarz w dłoniach; miała już tego dosyć.

Dopiero po dłuższej chwili usłyszała głos ojca:

– Myślę, że wrócę do swojej kabiny. – Odsłoniła oczy i zobaczyła, że wstaje z miejsca i podaje ramię matce. – Moja droga?

Matka także wstała. Margaret poczuła, że oczy osób zebranych w jadalni spoczywają teraz na niej.

Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się Harry. Położył dłonie na oparciu krzesła Margaret i skłonił się lekko.

– Lady Margaret… – powiedział, a kiedy się podniosła, odsunął krzesło. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że nie zostawił jej samej.

Matka odeszła od stołu z wysoko podniesioną głową i nieruchomą twarzą, na której nie malowały się żadne uczucia. Ojciec ruszył za nią.

Harry podał ramię Margaret. Był to tylko niewiele znaczący gest, dla niej jednak przedstawiał ogromną wartość. Choć zaczerwieniona po uszy, mogła jednak wyjść z jadalni z godnością.

Kiedy tylko znalazła się w sąsiedniej kabinie, usłyszała, jak za jej plecami narasta szmer gorączkowych szeptów.

Harry odprowadził ją do fotela.

– To było bardzo szlachetne z twojej strony – oznajmiła, przejęta do głębi. – Nie wiem, jak ci dziękować.

– Usłyszałem stąd awanturę i pomyślałem sobie, że możesz mnie potrzebować – odparł przyciszonym głosem.

– Jeszcze nigdy w życiu nie wstydziłam się tak jak dzisiaj! – szepnęła.

Ale ojciec bynajmniej nie skończył.

– Jeszcze tego kiedyś pożałują, przeklęci głupcy! – Matka opadła na fotel i wpatrywała się w niego pustym spojrzeniem. – Przegrają tę wojnę, wspomnicie moje słowa!

– Ojcze, proszę cię, przestań! – powiedziała błagalnie Margaret. Na szczęście jedyną osobą, która oprócz niej i matki słyszała tyradę ojca, był Harry, gdyż pan Membury gdzieś zniknął.

Ojciec nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

– Niemiecka armia zaleje Anglię jak fala przypływu! – ciągnął. – Jak myślicie, co się wtedy stanie? Naturalnie Hitler powoła faszystowski rząd. – Nagle w jego oczach pojawił się dziwny błysk.

Boże, on wygląda, jakby oszalał – przemknęło spłoszonej Margaret przez myśl.

– Angielski rząd, ma się rozumieć, kierowany przez angielskiego faszystę.

– O, mój Boże! – jęknęła głośno Margaret. Dopiero teraz zrozumiała, do czego zmierzał, i ogarnęła ją bezdenna rozpacz.

Ojciec miał nadzieję, że Hitler uczyni go dyktatorem Wielkiej Brytanii. Uważał, że Anglia zostanie podbita i że Hitler wezwie go z wygnania, by postawić na czele marionetkowego rządu.

– A kiedy w Londynie nastanie faszystowski premier, wtedy zatańczą w takt zupełnie innej melodii! – zakończył triumfalnie ojciec, jakby właśnie rozstrzygnął na swoją korzyść jakąś dyskusję.

Harry przypatrywał mu się ze zdumieniem.

– Pan naprawdę myśli, że… że Hitler poprosi pana…

– Kto wie? Na pewno będzie to musiał być ktoś, kto nie miał żadnych związków ze skompromitowaną administracją. Jeśli otrzymam taką szansę… obowiązek wobec ojczyzny… start zupełnie od nowa, bez obciążeń przeszłości…

Harry był tak wstrząśnięty, że nawet nie próbował nic odpowiedzieć.

Margaret ogarnęła rozpacz. Musiała jak najprędzej uciec od ojca. Zadrżała na wspomnienie całkowitego fiaska, jakim zakończyła się pierwsza próba, ale postanowiła, że weźmie się w garść i nie pozwoli, by to niepowodzenie osłabiło jej determinację. Spróbuje ponownie.

Ale tym razem zorganizuje to zupełnie inaczej. Wiele ją nauczył przykład Elizabeth. Wszystko starannie zaplanuje, zdobędzie pieniądze i zapewni sobie jakieś miejsce do spania. Tym razem na pewno się uda.

Z łazienki wrócił Percy. Ominęła go zasadnicza część dramatu, jaki rozegrał się w jadalni, ale wyglądało na to, że brał udział w innych, nie mniej emocjonujących wydarzeniach, gdyż na policzkach miał żywe rumieńce i sprawiał wrażenie mocno podekscytowanego.

– Coś niesamowitego! – oznajmił wszystkim zebranym w kabinie. – Przed chwilą spotkałem w łazience pana Membury'ego. Miał rozpiętą marynarkę i wsadzał koszulę w spodnie, i wiecie, co zobaczyłem? Pod pachą ma kaburę z rewolwerem!

ROZDZIAŁ 15

Clipper zbliżał się do punktu bez powrotu.

O dziesiątej wieczorem zdenerwowany, nie wypoczęty i zestresowany Eddie Deakin przejął ponownie służbę. Słońce skryło się już za linią horyzontu, pozostawiając samolot w ciemności. Zmieniła się również pogoda: w okna siekł gęsty deszcz, niebo zasnuło się chmurami, a porywisty wiatr trząsł bez odrobiny szacunku wielkim samolotem i zamkniętymi w nim pasażerami.

Zazwyczaj najgorsza pogoda panowała na niskich wysokościach, lecz mimo to kapitan Baker prowadził maszynę tuż nad falami, „polował na wiatr”, czyli starał się znaleźć pułap, na którym przeciwny zachodni wiatr dął z najmniejszą siłą.

Eddie bał się, ponieważ wiedział, że maszyna ma za mało paliwa. Zająwszy swoje stanowisko wziął się do obliczania odległości, jaką uda im się pokonać na zapasie, który został w zbiornikach. Ponieważ warunki atmosferyczne okazały się nieco gorsze, niż wynikało z zapowiedzi, silniki z pewnością zużyły więcej paliwa niż zwykle. Jeśli zapas miał nie wystarczyć na dotarcie do Nowej Fundlandii, powinni zawrócić, nim miną punkt bez powrotu.

Co się wtedy stanie z Carol-Ann?

Tom Luther z pewnością brał pod uwagę możliwość, że Clipper przybędzie do celu z opóźnieniem. Musiał mieć jakiś sposób na skontaktowanie się ze wspólnikami, by potwierdzić realizację wcześniej ustalonego planu lub wprowadzić do niego poprawki.

Jeśli jednak samolot zawróci, Carol-Ann pozostanie w rękach porywaczy co najmniej przez następne dwadzieścia cztery godziny.

Większość czasu przeznaczonego na odpoczynek Eddie spędził siedząc w kabinie numer jeden i wpatrując się w okno nie widzącym spojrzeniem. Nawet nie próbował zasnąć, wiedząc, że i tak mu to się nie uda. Dręczyły go okropne wizje: Carol-Ann zalewająca się łzami, związana lub ciężko pobita; Carol-Ann przerażona, błagająca, rozhisteryzowana, zdesperowana. Co pięć minut z najwyższym trudem powstrzymywał się, by nie rąbnąć pięścią w szybę lub by nie pobiec na górę, na pokład nawigacyjny i zapytać Mickeya Finna, swego zastępcę, o zużycie paliwa.

Jego zdenerwowanie było tak duże, że pozwolił sobie na niewybaczalny błąd, za jaki bez wątpienia należało uznać bezceremonialne potraktowanie Toma Luthera podczas kolacji. Straszliwy pech sprawił, że posadzono ich przy tym samym stoliku. Po posiłku Jack Ashford, nawigator, urządził mu dłuższy wykład i wtedy Eddie zrozumiał, jak głupio postąpił. Teraz Jack wiedział, że między Deakinem i Lutherem istnieje jakiś związek. Eddie odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, Jack zaś nie nastawał – na razie. Eddie przysiągł sobie w duchu, że teraz będzie znacznie ostrożniejszy. Gdyby w umyśle kapitana Bakera powstał choćby cień podejrzenia, że jeden z jego oficerów stał się obiektem szantażu, z pewnością przerwałby lot, a wtedy Eddie nie mógłby uczynić nic, by pomóc Carol-Ann. W ten sposób zyskał jeszcze jeden powód do niepokoju.

Jednak jego nieuprzejme zachowanie wobec Toma Luthera poszło w niepamięć w związku z awanturą, jaka wybuchła między Mervynem Loveseyem i lordem Oxenford. Eddie nie był jej świadkiem – pogrążony w niewesołych myślach siedział wtedy w kabinie numer jeden – ale stewardzi zdali mu później dokładną relację. Jego zdaniem Oxenford był gburem, któremu należało utrzeć nosa, dokładnie tak, jak zrobił to kapitan Baker. Szkoda, że taki bystry chłopak jak Percy miał takiego beznadziejnego ojca.

Za kilka minut ostatnia tura pasażerów powinna skończyć posiłek i na pokładzie pasażerskim zapanuje spokój. Starsi położą się od razu spać, większość zaś, nie odczuwając senności z powodu podniecenia lub strachu, posiedzi jeszcze godzinę lub dwie, by wreszcie ulec prawu natury i kolejno udać się na spoczynek. Kilku twardzieli zasiądzie zapewne do gry w karty, co jakiś czas zamawiając nowe drinki, ale nawet jeśli się upiją, to nie należało się spodziewać z ich strony żadnych kłopotów.

Eddie z rosnącym niepokojem nanosił na wykres rzeczywiste zużycie paliwa. Gruba czerwona linia biegła zdecydowanie powyżej cienkiej; wykonanej ołówkiem przed startem z Foynes. Należało tego oczekiwać, bo przecież sfałszował tamte obliczenia, ale w związku ze złą pogodą różnica była znacznie większa, niż się spodziewał.

Kiedy zabrał się do obliczania maksymalnego zasięgu samolotu, niepokój zamienił się w strach. Po uwzględnieniu warunków lotu jedynie z trzema pracującymi silnikami – a tego wymagały od niego względy bezpieczeństwa – okazało się, że nie zdołają dotrzeć do Nowej Fundlandii.

Powinien natychmiast zawiadomić o tym kapitana, ale tego nie uczynił.

Brakowało dosłownie kilkunastu litrów; na czterech silnikach powinni dolecieć do celu. Poza tym, sytuacja w każdej chwili mogła ulec zmianie. Na przykład wiatr mógł stracić nieco na sile, dzięki czemu spadłoby zużycie paliwa. Wreszcie, gdyby miało dojść do najgorszego, mogli zmienić trasę i przelecieć przez środek sztormu, skracając znacznie drogę. Tyle tylko, że pasażerowie musieliby znieść trochę niewygód, bo samolotem rzucałoby na wszystkie strony.

Siedzący po jego lewej stronie radiooperator zapisywał właśnie nadawaną alfabetem Morse'a depeszę. Eddie stanął za nim i zajrzał mu przez ramię w nadziei, że będzie to prognoza pogody zapowiadająca zmniejszenie siły wiatru.

Treść depeszy wprawiła go w zdumienie.

Nadawcą było FBI, adresatem zaś ktoś nazwiskiem Ollis Field.

„Biuro otrzymało wiadomość, że na pokładzie samolotu mogą znajdować się wspólnicy wiadomych przestępców. Zalecamy zachowanie szczególnej ostrożności i otoczenie więźnia wzmożoną opieką.”

Co to mogło znaczyć? Czy miało coś wspólnego z porwaniem Carol-Ann? Eddiemu aż zakręciło się w głowie, kiedy usiłował rozważyć wszystkie możliwości naraz.

Radiooperator jednym ruchem oderwał kartkę z depeszą.

– Kapitanie! – zawołał. – Myślę, że powinien pan to przeczytać.

Jack Ashford podniósł głowę znad stołu z mapami, zaalarmowany tonem głosu Bena. Eddie wziął od Bena depeszę, pokazał ją Jackowi, a następnie zaniósł kapitanowi Bakerowi, który jadł właśnie stek z puree ziemniaczanym przy stoliku w głębi kabiny. Kiedy przeczytał wiadomość, jego twarz zachmurzyła się.

– To mi się zupełnie nie podoba – powiedział. – Ten Ollis Field jest zapewne agentem FBI.

– To któryś z pasażerów? – zapytał Eddie.

– Tak. Od początku wydawało mi się, że jest w nim coś podejrzanego. W niczym nie przypomina typowego pasażera Clippera. W Foynes ani na chwilę nie wyszedł z samolotu.

Eddie, w przeciwieństwie do nawigatora, nie zwrócił na niego uwagi.

– Wiem, kogo ma pan na myśli – powiedział Jack, drapiąc się po pokrytej cieniem zarostu brodzie. – Taki zupełnie łysy facet. Jest z nim jeszcze jeden gość, znacznie młodszy i dużo lepiej ubrany. Dziwna z nich para.

– Ten chłopak jest zapewne więźniem – mruknął kapitan. – Zdaje się, że nazywa się Frank Gordon.

Mózg Eddiego pracował na najwyższych obrotach.

– A więc dlatego w Foynes zostali na pokładzie! Ten facet z FBI bał się, żeby szczeniak mu nie bryknął.

Kapitan skinął ponuro głową.

– Widocznie dostali zgodę na ekstradycję Gordona z Wielkiej Brytanii, a nikt raczej nie robiłby sobie tyle zachodu, gdyby chodziło o zwykłego złodziejaszka. Chłopak musi być niebezpiecznym przestępcą. Wprowadzili go na pokład nie mówiąc mi ani słowa!

Назад Дальше