Noc Nad Oceanem - Follett Ken 29 стр.


– Ciekawe, co przeskrobał – mruknął Ben.

– Frank Gordon… – powtórzył z zastanowieniem Jack. – Chyba coś sobie przypominam. Zaczekajcie chwilę… Wiem! Założę się, że to Frankie Gordino!

Eddie czytał o Gordinie w gazetach. Frankie pełnił funkcję egzekutora w jednym z gangów działających na obszarze Nowej Anglii. Rozesłano za nim listy gończe w związku z wydarzeniami, jakie miały miejsce w pewnym bostońskim nocnym klubie, którego właściciel odmówił płacenia haraczu. Gordino wtargnął do lokalu, strzelił właścicielowi w brzuch, zgwałcił jego dziewczynę, a następnie podpalił pomieszczenie. Postrzelony mężczyzna zmarł, ale dziewczyna uciekła z płonącego budynku i rozpoznała gangstera na zdjęciach.

– Zaraz dowiemy się, czy to naprawdę on – powiedział kapitan. – Eddie, bądź tak dobry i poproś tego Fielda, żeby przyszedł tu na górę.

– Tak jest.

Eddie założył marynarkę, wsadził na głowę czapkę i zszedł po kręconych schodach, zastanawiając się nad nowo powstałą sytuacją. Był całkowicie pewien, że istnieje jakiś związek między Frankiem Gordinem i ludźmi, którzy porwali Carol-Ann, ale w żaden sposób nie potrafił dojść do tego, na czym ów związek miałby polegać.

Zajrzał do kuchni, gdzie jeden ze stewardów sypał właśnie mieloną kawę do ekspresu.

– Davy, gdzie siedzi Ollis Field? – zapytał.

– Kabina numer cztery, lewa strona.

Eddie ruszył w kierunku ogona samolotu, zręcznie utrzymując równowagę na kołyszącej się podłodze. Przechodząc przez kabinę numer dwa minął pogrążoną w ponurym milczeniu rodzinę Oxenford. W jadalni ostatnia grupa pasażerów kończyła właśnie kolację; przybierający na sile sztorm szarpał samolotem, kawa rozlewała się na spodeczki. Eddie przeszedł przez kabinę numer trzy, pokonał pojedynczy stopień i znalazł się w kabinie numer cztery.

Po jej lewej stronie, a jego prawej, siedział tyłem do kierunku lotu łysy, czterdziestoparoletni mężczyzna. Palił papierosa i spoglądał w roztaczającą się za oknem ciemność. Eddie nie tak wyobrażał sobie agenta FBI; jakoś nie bardzo widział tego człowieka wpadającego z rewolwerem w dłoni do kryjówki przestępców.

Miejsce naprzeciwko Fielda zajmował sporo od niego młodszy mężczyzna, znacznie lepiej ubrany, o budowie byłego atlety, który powoli zaczął przybierać na wadze. Ponad wszelką wątpliwość był to Frankie Gordino. Miał zapuchniętą, nadąsaną twarz rozpuszczonego dziecka. Czy mógł zastrzelić z zimną krwią człowieka? Tak. Wyglądał na kogoś, kto był do tego zdolny.

– Czy pan Field? – zwrócił się Eddie do łysego mężczyzny.

– Tak.

– Jeśli ma pan chwilę czasu, kapitan chciałby zamienić z panem kilka słów.

Przez twarz Fielda przemknął niechętny grymas, który jednak natychmiast ustąpił miejsca wyrazowi rezygnacji. Domyślił się od razu, że odkryto jego tajemnicę; zirytowało go to, choć na dłuższą metę było mu właściwie wszystko jedno.

– Oczywiście. – Zgasił papierosa w umieszczonej w ścianie obok fotela popielniczce, rozpiął pas i podniósł się z miejsca.

– Proszę za mną – powiedział Eddie.

Przechodząc ponownie przez kabinę numer trzy Eddie napotkał spojrzenie Toma Luthera. W tym samym momencie doznał olśnienia.

Luther miał za zadanie uwolnić Frankiego Gordina.

To odkrycie tak nim wstrząsnęło, że stanął jak wryty, w wyniku czego Field wpadł z rozpędu na niego.

Luther wpatrywał się w niego z przerażeniem, obawiając się zapewne, iż Eddie postanowił go zdemaskować.

– Przepraszam pana – bąknął Eddie do Ollisa Fielda, po czym ruszył przed siebie.

Elementy łamigłówki układały się powoli w logiczną całość. Gordino został zmuszony do opuszczenia Stanów, ale FBI wytropiło go w Wielkiej Brytanii i uzyskało zgodę na ekstradycję. Postanowiono sprowadzić go z powrotem samolotem. W jakiś sposób dowiedzieli się o tym jego wspólnicy, którzy postanowili odbić go z rąk władz.

Deakin miał doprowadzić do wodowania Clippera u wybrzeży stanu Maine, gdzie będzie już czekała szybka łódź, by zabrać Gordina z pokładu samolotu. Kilka minut później przestępca znajdzie się na brzegu, być może na terytorium Kanady, wsiądzie do samochodu i odjedzie do bezpiecznej kryjówki, wymykając się sprawiedliwości – dzięki Eddiemu Deakinowi.

Prowadząc Fielda w górę po spiralnych schodkach Eddie poczuł wielką ulgę, że wreszcie zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, a jednocześnie wcale nie mniejsze przerażenie, gdyż stało się dla niego jasne, że po to, by uratować żonę, musi dopomóc w ucieczce groźnemu przestępcy.

– Kapitanie, to jest pan Field – powiedział.

Kapitan Baker, w kompletnym umundurowaniu, siedział przy stoliku w głębi kabiny, trzymając w dłoni depeszę. Podniósł wzrok na Fielda, ale nie poprosił go, by usiadł.

– Otrzymałem wiadomość dla pana… od FBI – oznajmił.

Field wyciągnął rękę po depeszę, lecz Baker nie podał mu jej.

– Czy jest pan agentem FBI? – zapytał kapitan.

– Tak.

– Czy wykonuje pan w tej chwili obowiązki służbowe?

– Owszem.

– Na czym one polegają?

– Nie wydaje mi się, żeby musiał pan to wiedzieć, kapitanie. Proszę oddać mi tę depeszę. Sam pan powiedział, że jest przeznaczona dla mnie, nie dla pana.

– Ja jestem tutaj dowódcą i sam decyduję, o czym muszę wiedzieć. Proszę się ze mną nie sprzeczać, panie Field, tylko robić to, o co pana proszę.

Eddie przyglądał się agentowi. Był to blady człowiek o łysej czaszce i jasnoniebieskich oczach, sprawiający wrażenie bardzo zmęczonego. Odznaczał się wysokim wzrostem; kiedyś zapewne był atletycznie zbudowany, teraz jednak garbił się i na pewno nie imponował tężyzną fizyczną. Wyglądał raczej na kogoś aroganckiego niż odważnego. Ocena Deakina okazała się trafna, gdyż wobec zdecydowanej postawy kapitana Field natychmiast zrezygnował z oporu.

– Eskortuję do Stanów Zjednoczonych wydalonego z Wielkiej Brytanii przestępcę – oświadczył. – Nazywa się Frank Gordon.

– Znany również jako Frankie Gordino?

– Zgadza się.

– Informuję pana, iż stanowczo protestuję przeciwko wprowadzeniu na pokład samolotu groźnego przestępcy bez mojej wiedzy i zgody.

– Skoro zna pan jego prawdziwe nazwisko, to zapewne wie pan także, czym się zajmuje. Pracuje dla Raymonda Patriarki, odpowiedzialnego za liczne napady z bronią w ręku, wymuszenia okupu, lichwiarstwo, prowadzenie nielegalnego hazardu oraz prostytucję na obszarze od Rhode Island do Maine. Ray Patriarca został ogłoszony Wrogiem Publicznym Numer Jeden. Gordino pełnił u niego funkcję egzekutora, terroryzując, mordując i torturując niewinnych ludzi. Ze względów bezpieczeństwa nie mogliśmy pana o niczym poinformować.

– Wasze względy bezpieczeństwa są gówno warte! – prychnął Baker. Był bardzo zdenerwowany; Eddie jeszcze nigdy nie słyszał, by zdarzyło mu się zakląć w obecności pasażera. – Gang Patriarki wie o wszystkim.

Wręczył depeszę agentowi FBI.

Field przeczytał ją i poszarzał na twarzy.

– Skąd oni się o tym dowiedzieli, do diabła? – mruknął.

– Muszę wiedzieć, którzy z pasażerów są „wspólnikami wiadomych przestępców” – oświadczył stanowczo kapitan. – Czy rozpoznał pan kogoś na pokładzie?

– Oczywiście, że nie – odparł z irytacją Field. – Gdybym zauważył kogoś podejrzanego, już dawno zawiadomiłbym FBI.

– Jeśli udałoby się zidentyfikować tych ludzi, na najbliższym postoju wysadziłbym ich z samolotu.

Ja ich znam – pomyślał Eddie. – Tom Luther i ja.

– Proszę nadać do FBI kompletną listę pasażerów i załogi – powiedział Ollis Field. – Sprawdzą wszystkich i znajdą tych, o których nam chodzi.

Czy zidentyfikują w ten sposób Luthera? – zaniepokoił się Eddie. Gdyby tak się stało, wszystko ległoby w gruzach. Czy był notowanym przestępcą? I czy rzeczywiście nazywał się Tom Luther? Jeżeli posługiwał się fałszywym nazwiskiem, musiał mieć także podrobiony paszport; dla kogoś, kto współpracował z rekinami przestępczego świata nie powinno stanowić to większego problemu. Chyba nie zapomniał o tym podstawowym środku ostrożności? Wszystko, co robił, było tak świetnie zorganizowane…

– Nie wydaje mi się, żebyśmy musieli brać pod uwagę załogę – warknął Baker.

Field wzruszył ramionami.

– Jak pan sobie życzy. I tak w ciągu minuty dostaniemy od Pan American wszystkie nazwiska.

Jest zupełnie pozbawiony dobrych manier – pomyślał Deakin. – Czy wszyscy agenci FBI wzorują się pod tym względem na Edgarze Hooverze?

Kapitan wręczył listę radiooperatorowi.

– Nadaj to natychmiast, Ben. – A po chwili dodał: – Uwzględnij też załogę.

Ben Thompson usiadł przy konsolecie i zaczął wystukiwać depeszę alfabetem Morse'a.

– Jeszcze jedna sprawa – powiedział kapitan do Ollisa Fielda. – Proszę o pańską broń.

Eddie musiał przyznać, że było to bardzo sprytne posunięcie. On sam jakoś nie wpadł na to, że agent FBI mógł być uzbrojony – ale przecież musiał, skoro eskortował niebezpiecznego przestępcę.

– Stanowczo protes…

– Pasażerowie przebywający na pokładzie samolotu nie mogą mieć przy sobie broni. Od tej reguły nie ma wyjątków. Proszę oddać mi rewolwer.

– A jeżeli odmówię?

– Panowie Deakin i Ashford odbiorą go panu siłą.

Eddiego zaskoczyło to oświadczenie, ale natychmiast wczuł się w rolę i zbliżył się o krok do Fielda. Jack uczynił to samo.

– Jeśli zmusi mnie pan do użycia siły, podczas najbliższego postoju usunę pana z pokładu samolotu i nie zezwolę na to, by kontynuował pan podróż – dodał Baker.

Deakin z podziwem obserwował kapitana, który ani na chwilę nie stracił kontroli nad sytuacją, mimo że jego przeciwnik był uzbrojony. Wyglądało to zupełnie inaczej niż w filmach, gdzie ten, kto miał broń, rozstawiał wszystkich po kątach.

Jak zareaguje Field? Jego zwierzchnicy z pewnością nie pochwalą go za to, że pozwolił się rozbroić, choć z drugiej strony było to na pewno lepsze rozwiązanie niż dać się wysadzić z samolotu.

– Mam pod opieką niebezpiecznego więźnia – powiedział Field. – Muszę mieć broń.

Eddie dostrzegł kątem oka jakieś poruszenie za wpół przymkniętymi drzwiami, prowadzącymi do wieżyczki obserwacyjnej i luków bagażowych.

– Eddie, zabierz mu rewolwer – polecił kapitan Baker.

Eddie sięgnął pod marynarkę Fielda. Agent stał bez ruchu. Deakin odszukał kaburę, rozpiął ją i wyjął rewolwer. Ollis Field nie zaprotestował ani jednym słowem.

Następnie Eddie podszedł szybkim krokiem do drzwi i otworzył je na oścież.

W wąskim korytarzyku stał Percy Oxenford.

Deakin odetchnął z ulgą. Nie wiadomo czemu wyobraził sobie, że ujrzy członków gangu Gordina z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi.

– Skąd się tu wziąłeś, chłopcze? – zapytał kapitan Baker.

– Wszedłem po drabinie, która jest przy damskiej toalecie – wyjaśnił Percy. Z tej samej drogi skorzystał wcześniej Eddie, sprawdzając stan linek sterów kierunkowych. – Potem przecisnąłem się na czworakach przez całą długość samolotu i znalazłem się tutaj.

Eddie zorientował się, że wciąż trzyma w ręku rewolwer Fielda; pośpiesznie schował go do szuflady z mapami.

– Wracaj teraz na swoje miejsce, młody człowieku, i nie opuszczaj go aż do zakończenia lotu – powiedział kapitan. Percy odwrócił się, by ruszyć tą samą drogą, którą przyszedł. – Nie tędy! – syknął Baker. – Schodami.

Percy przemknął z niepewną miną przez kabinę i zbiegł w dół po schodach.

– Jak długo tam stał, Eddie? – zapytał kapitan.

– Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że wszystko słyszał.

– A więc możemy pożegnać się z nadzieją, że ta sprawa nie dotrze do pasażerów – zauważył ze znużeniem Baker; Deakin dopiero teraz zaczął rozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na barkach dowódcy. Jednak kapitan szybko otrząsnął się z ponurego nastroju. – Może pan wracać do swojej kabiny, panie Field. Dziękuję za współpracę. – Ollis Field odwrócił się i wyszedł bez słowa. – A panów zapraszam z powrotem do pracy – zakończył Baker.

Załoga wróciła na stanowiska. Eddie odruchowo sprawdził wskazania zegarów, choć w jego myślach panował zupełny chaos. Zauważył, że zbiorniki w skrzydłach, skąd paliwo trafiało bezpośrednio do silników, są już w znacznej części puste, więc włączył urządzenia pompujące paliwo z głównych zbiorników, umiejscowionych w stabilizatorach. Jednak myślami wracał cały czas do Frankiego Gordina. Frankie zastrzelił człowieka, zgwałcił kobietę i spalił nocny klub, lecz został schwytany i odpowiedziałby za swoje okropne czyny, gdyby nie to, że Eddie Deakin postanowił dopomóc mu w ucieczce. Dzięki niemu gwałciciel i morderca znajdzie się znowu na wolności.

Co gorsza, Gordino niemal na pewno będzie zabijał w dalszym ciągu. Prawdopodobnie nie potrafił nic innego. Niebawem nadejdzie dzień, kiedy Eddie przeczyta w gazecie o jakimś straszliwym przestępstwie – będzie to na przykład morderstwo poprzedzone okrutnym znęcaniem się nad ofiarą albo podpalenie budynku pełnego kobiet i dzieci, albo zbiorowy gwałt na jakiejś dziewczynie, potem zaś okaże się, że policja podejrzewa o dokonanie tej zbrodni gang Patriarki. Eddiego będą wówczas dręczyły pytania, na które nigdy nie pozna odpowiedzi: Czy to zrobił Gordino? Czy jestem za to odpowiedzialny? Czy ci ludzie cierpieli i umarli tylko dlatego, że pomogłem mu uciec?

Jak wiele morderstw będzie miał jeszcze na sumieniu?

Niestety, nie pozostawiono mu wyboru. Ray Patriarca miał w swych rękach Carol-Ann. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślał, na czoło występował mu perlisty, lodowaty pot. Musiał ją ratować, a to oznaczało konieczność współpracy z Tomem Lutherem.

Spojrzał na zegarek: północ.

Jack Ashford podał mu aktualną pozycję samolotu; mógł ją ustalić jedynie w przybliżeniu, gdyż na niebie nie było widać żadnej gwiazdy. Ben Thompson odebrał przed chwilą najświeższą prognozę pogody: zapowiadano bardzo silny sztorm. Eddie odczytał wskazania zegarów i zabrał się do obliczeń. Możliwe, iż za chwilę jego problemy stracą wszelkie znaczenie; jeśli okaże się, że mają za mało paliwa, by bezpiecznie dotrzeć do Nowej Fundlandii, będą musieli zawrócić. Jednak ta myśl wcale nie przyniosła mu otuchy. Nie był fatalistą. Musiał coś robić.

– I co, Eddie? – zapytał Baker.

– Jeszcze nie skończyłem, kapitanie.

– Pośpiesz się. Zdaje się, że jesteśmy blisko punktu bez powrotu.

Eddie poczuł, że po jego policzku ścieka kropla potu. Otarł ją szybkim, ukradkowym ruchem.

Doprowadził obliczenia do końca.

Zapas paliwa okazał się za mały.

Przez chwilę siedział bez ruchu, po czym pochylił się nad blatem, udając, że jeszcze coś robi. Sytuacja była gorsza niż na początku wachty; teraz paliwa zabrakłoby nawet wtedy, gdyby pracowały wszystkie cztery silniki. Jedynym rozwiązaniem było skrócenie trasy i lot przez środek sztormu, ale nawet wtedy, gdyby zawiódł jeden silnik, nastąpiłaby katastrofa. Zginęliby zarówno pasażerowie, jak i załoga. Co wówczas stałoby się z Carol-Ann?

– Jak tam, Eddie? – odezwał się zniecierpliwiony kapitan. – Naprzód do Botwood czy z powrotem do Foynes?

Deakin zacisnął zęby. Nie mógł spokojnie myśleć o tym, że Carol-Ann miałaby pozostać przez dodatkowe dwadzieścia cztery godziny w rękach porywaczy. Dużo łatwiej było mu postawić wszystko na jedną kartę.

– Jest pan gotów zmienić kurs i przelecieć przez sztorm? – zapytał.

– A muszę?

– Jeśli pan tego nie zrobi, trzeba będzie wracać.

– Cholera! – warknął Baker. Podobnie jak reszta załogi nie znosił zawracania w połowie trasy. Traktował to zawsze jako osobistą porażkę.

Eddie czekał na jego decyzję.

– A niech to! – powiedział wreszcie kapitan Baker. – Lecimy przez sztorm.

Назад Дальше