Noc Nad Oceanem - Follett Ken 48 стр.


W odpowiedzi Nancy pokiwała energicznie głową.

– Zapnij pas i trzymaj się mocno! Przy tej fali będzie trochę trzęsło.

Zatrzasnęła klamrę. Rzeczywiście, morze było dość wzburzone. Pilot sprowadził maszynę nad samą wodę, ustawił ją równolegle do fal, po czym posadził na grzbiecie najwyższej z nich. Hydroplan pojechał na niej niczym zawodnik na desce surfingowej. Wszystko odbyło się znacznie łagodniej, niż Nancy się spodziewała.

Do dzioba Clippera była przycumowana duża łódź motorowa. Na jej pokładzie pojawił się jakiś człowiek w nieprzemakalnym kombinezonie i zaczął dawać im znaki ręką. Nancy domyśliła się, iż chce, żeby hydroplan podpłynął do łodzi. Klapa w dziobie Clippera była otwarta; prawdopodobnie tędy właśnie mogli dostać się do środka. Widząc fale zalewające oba hydrostabilizatory i sięgające niemal do okien, łatwo zrozumiała, dlaczego nie skorzystano z głównych drzwi.

Ned skierował Gęś w stronę łodzi. Przy tej pogodzie operacja cumowania nie należała do najłatwiejszych zadań, ale na szczęście skrzydła samolotu znajdowały się znacznie powyżej pokładu motorówki, dzięki czemu mogli ustawić się do niej bokiem i zetknąć burtami. Przed gwałtowniejszymi uderzeniami chroniły ich stare opony przewieszone przez burtę łodzi. Człowiek w kombinezonie zarzucił cumy na dziób i ogon hydroplanu.

Ned wyłączył silniki, Mervyn zaś otworzył drzwi i wysunął metalowy trap.

– Chyba tu zostanę – powiedział Ned do Mervyna. – Idź i zobacz, co się stało.

– Ja też pójdę – oświadczyła Nancy.

Samolot i łódź kołysały się na falach w tym samym rytmie, dzięki czemu trap był w miarę stabilny. Mervyn zszedł pierwszy i podał Nancy rękę.

– Co się stało? – zapytał mężczyznę w kombinezonie, kiedy już oboje znaleźli się na pokładzie.

– Mieli kłopoty z paliwem i musieli awaryjnie wodować.

– Nie odpowiadali na wezwania przez radio.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Jak tam wejdziecie, to sami dowiecie się wszystkiego.

Żeby dostać się z pokładu łodzi na platformę pod dziobem Clippera, należało wykonać spory skok. Mervyn ponownie ruszył przodem, Nancy zaś zdjęła pantofle, wsadziła je do kieszeni płaszcza, i poszła w jego ślady. Trochę się bała, ale zadanie okazało się łatwiejsze niż przypuszczała.

W pomieszczeniu dziobowym natrafili na nie znanego im młodego człowieka.

– Co tu się dzieje? – zapytał Mervyn.

– Awaryjne wodowanie – wyjaśnił młodzieniec. – Byliśmy na rybach i wszystko widzieliśmy.

– Dlaczego nie działa radio?

– Nie mam pojęcia.

Nancy doszła do wniosku, że od młodego człowieka nie uda im się dowiedzieć nic konkretnego. Mervyn chyba również to zrozumiał, gdyż powiedział ze zniecierpliwieniem:

– Wolałbym porozmawiać z kapitanem.

– Idźcie tędy. Jest w jadalni.

Dziwnie się ubrał jak na wędkarską wycieczkę – pomyślała Nancy, obrzucając rozbawionym spojrzeniem eleganckie półbuty, garnitur i żółty krawat. Nic jednak nie powiedziała, tylko wspięła się za Mervynem do kabiny nawigacyjnej, która okazała się zupełnie pusta. To wyjaśniało, dlaczego nie mogli skontaktować się z Clipperem przez radio. Ale dlaczego wszyscy zgromadzili się w jadalni? I czemu cała załoga opuściła pokład nawigacyjny?

Schodząc po krętych schodkach czuła narastający niepokój. Mervyn wszedł pierwszy do kabiny numer dwa i stanął jak wryty.

Nancy wspięła się na palce; spojrzawszy mu przez ramię zobaczyła Clive'a Membury'ego leżącego na podłodze w kałuży krwi. Gwałtownym ruchem przycisnęła dłoń do ust, by stłumić okrzyk przerażenia.

– Dobry Boże, co tu się działo? – wykrztusił Mervyn ze zdumieniem.

– Nie zatrzymywać się! – warknął młodzieniec w żółtym krawacie, który, jak się okazało, szedł cały czas za nimi. Jego głos nie należał do najuprzejmiejszych w świecie. Nancy odwróciła się i zobaczyła, że chłopak trzyma w ręku rewolwer.

– Pan to zrobił? – zapytała gniewnie.

– Stul tę swoją zasraną jadaczkę i ruszaj się, do jasnej cholery!

Weszli do jadalni.

Przede wszystkim zauważyli trzech uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich – potężnie zbudowany, w ciemnym prążkowanym garniturze – wyglądał na szefa. Drugi, niski i chudy, o twarzy wykrzywionej ohydnym grymasem, stał za żoną Mervyna, od niechcenia gładząc jej pierś; na ten widok Mervyn zaklął głośno. Trzecim był jeden z pasażerów, Tom Luther. Mierzył z rewolweru do innego pasażera, profesora Hartmanna. Kapitan i inżynier pokładowy stali bez ruchu, przyglądając się im bezsilnie. Przy stolikach siedziało kilkoro pasażerów, choć większość naczyń pospadała na podłogę i rozbiła się na drobne kawałki. Nancy dostrzegła bladą i przerażoną Margaret Oxenford; przypomniała sobie ich rozmowę, w której powiedziała dziewczynie, że porządni ludzie nie powinni obawiać się gangsterów, gdyż działają oni wyłącznie w slumsach. Teraz widziała wyraźnie, jak bardzo się myliła.

– Bogowie są po mojej stronie, Lovesey – powiedział Luther. – Zjawiłeś się tym hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjaciółmi. Dzięki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, który ściągnął nam na kark ten cholerny Deakin.

Mervyn spojrzał na niego ostro, ale nic nie odpowiedział.

– Ruszajmy, zanim chłopcy z kutra zniecierpliwią się i podpłyną, żeby sprawdzić, co się dzieje – odezwał się mężczyzna w prążkowanym garniturze. – Mały, zajmiesz się Loveseyem. Jego kobieta może tu zostać.

– Dobra, Vinnie.

Nancy nie bardzo rozumiała, co się dzieje, ale wiedziała jedno: nie chce, żeby ją zostawili. Jeżeli Mervyn był w kłopotach, wolała zginąć u jego boku. Wyglądało jednak na to, że nikt nie ma zamiaru pytać jej o zdanie.

– Luther, będziesz pilnował Szkopa – powiedział Vincini.

Nancy domyśliła się, że chodziło mu o profesora Hartmanna. W pierwszej chwili doszła do wniosku, że całe to zamieszanie ma jakiś związek z Frankiem Gordinem, ale do tej pory nigdzie nie udało jej się go dostrzec.

– Joe, weź blondynkę.

Chudzielec wycelował rewolwer w brzuch Diany Lovesey.

– Idziemy! – warknął.

Nie zareagowała.

Nancy aż przestała oddychać z przerażenia. Dlaczego zabierali ze sobą Dianę? Miała okropne przeczucie, że zna odpowiedź na to pytanie.

Joe szturchnął lufą rewolweru delikatną pierś kobiety. Diana krzyknęła z bólu.

– Zaczekajcie chwilę – odezwał się Mervyn.

Wszyscy spojrzeli na niego.

– W porządku. Zawiozę was, dokąd chcecie, ale pod jednym warunkiem…

– Stul pysk i rób, co ci każę – warknął Vincini. – Nie będziesz mi stawiał żadnych warunków.

– W takim razie, możecie mnie zastrzelić – oświadczył Mervyn, krzyżując ramiona na piersi.

Nancy aż zrobiło się słabo z wrażenia. Czy Mervyn nie widzi, że ma do czynienia z ludźmi gotowymi zabić każdego, kto stanie im na drodze?

Zapadło milczenie, które przerwał dopiero Tom Luther.

– Jaki to warunek?

Mervyn wskazał na Dianę.

– Ona tu zostanie.

Joe spojrzał na niego z nienawiścią.

– Nie potrzebujemy cię, pajacu – wycedził Vincini. – W przedniej kabinie mamy całą gromadę pilotów Pan American. Każdy z nich może poprowadzić ten hydroplan.

– Owszem, ale każdy postawi ten sam warunek – odparł Mervyn. – Zapytaj ich, jeśli masz czas.

Nancy dopiero teraz uświadomiła sobie, że bandyci nie wiedzą o tym, że za sterami Gęsi siedzi jeszcze jeden pilot. Nie miało to zresztą większego znaczenia.

– Zostaw ją – rzucił Luther do Joego.

Chudy gangster poczerwieniał z wściekłości.

– Co jest, do jasnej…

– Zostaw ją, słyszysz? – ryknął Luther. – Zapłaciłem wam za pomoc przy porwaniu Hartmanna, nie za gwałcenie kobiet!

– On ma rację, Joe – wtrącił się Vincini. – Znajdziesz sobie jakąś inną cipę.

– Już dobrze, dobrze…

Z oczu Diany popłynęły łzy ulgi.

– Nie mamy czasu, zmywajmy się stąd! – powiedział ze zniecierpliwieniem Vincini.

Nancy myślała tylko o tym, czy jeszcze kiedyś zobaczy Mervyna.

Z zewnątrz dobiegł dźwięk klaksonu. Sternik łodzi próbował zwrócić na coś ich uwagę.

– Niech mnie szlag trafi! – wykrzyknął w sąsiedniej kabinie najmłodszy członek bandy. – Szefie, spójrz no pan przez okno!

* * *

W chwili wodowania Clippera Harry Marks stracił przytomność. Po pierwszym podskoku maszyny runął na stertę bagaży, a potem, kiedy gramolił się na nogi, kolejne szarpnięcie grzmotnęło nim o ścianę. Po mocnym uderzeniu w głowę przestał czuć cokolwiek.

Kiedy przyszedł do siebie, natychmiast zaczął się zastanawiać, co się stało, do wszystkich diabłów.

Wiedział, że na pewno nie dotarli do Port Washington, gdyż lot powinien trwać pięć godzin, nie zaś dwie, jak to miało miejsce w rzeczywistości. Nastąpiła nie przewidywana przerwa w podróży, wszystko zaś wskazywało na to, że było to awaryjne wodowanie.

Usiadł na podłodze i zaczął obmacywać się ostrożnie, usiłując oszacować rozmiary zniszczeń. Teraz wiedział już, po co w samolotach instaluje się pasy bezpieczeństwa; z nosa leciała mu krew, głowa bolała jak wszyscy diabli, był posiniaczony dokładnie na całym ciele, ale wyglądało na to, że nic sobie nie złamał. Otarł krew chusteczką i pomyślał, że szczęście chyba jednak go nie opuściło.

Rzecz jasna, w luku bagażowym nie było okien, nie mógł więc stwierdzić, co dzieje się na zewnątrz. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, pilnie nasłuchując. Silniki milczały, a na pokładzie maszyny panowała martwa cisza.

Potem rozległ się strzał.

Strzały natychmiast skojarzyły mu się z gangsterami, skoro zaś samolot opanowali gangsterzy, oznaczało to, że zjawili się po Frankiego Gordina. Obecność bandytów wiązała się także z paniką i zamieszaniem, co mogło stworzyć Harry'emu szansę ucieczki.

Koniecznie musiał zorientować się w sytuacji.

Uchylił ostrożnie drzwi, ale nikogo nie zobaczył.

Wyszedł na wąski korytarzyk i podkradł się do drzwi kabiny nawigacyjnej, po czym zatrzymał się, pilnie nasłuchując. Cisza.

Bezszelestnie nacisnął klamkę, pchnął lekko drzwi i zajrzał do środka.

Kabina nawigacyjna była zupełnie pusta.

Wszedł do środka, a następnie stawiając ostrożnie stopy zbliżył się do kręconych schodków. Z dołu dobiegały podniesione męskie głosy, ale były zbyt niewyraźne, żeby mógł odróżnić poszczególne słowa.

Klapa w podłodze była otwarta. Nachyliwszy się nad okrągłym otworem stwierdził, że do pomieszczenia w dziobie maszyny wpada dzienne światło. Zewnętrzna klapa także została otwarta.

Spojrzawszy przez okno ujrzał dużą motorówkę przycumowaną do samolotu. Na pokładzie krzątał się mężczyzna w gumowcach i nieprzemakalnym kombinezonie.

Harry uświadomił sobie, że stanął przed ogromną szansą ucieczki. Oto niemal w zasięgu jego ręki znalazła się szybka łódź, którą mógłby dotrzeć do jakiegoś bezludnego miejsca na brzegu. Pilnował jej chyba tylko jeden człowiek. Wystarczy, żeby się go pozbył, a łódź będzie należała do niego.

Usłyszał odgłos ostrożnego stąpnięcia.

Odwrócił się raptownie czując, jak serce podchodzi mu do gardła.

W drzwiach kabiny stał Percy Oxenford. Wyglądał na równie zdumionego jak Harry.

– Gdzie pan się schował? – wykrztusił chłopiec po dłuższej chwili milczenia.

– Nieważne – odparł Harry. – Co tu się właściwie dzieje?

– Pan Luther okazał się hitlerowcem, który chce zabrać profesora Hartmanna z powrotem do Niemiec. Wynajął gangsterów, żeby mu pomogli, i przywiózł im w walizce sto tysięcy dolarów!

– A niech to! – wykrzyknął Harry, zapominając o amerykańskim akcencie.

– Zabili pana Membury'ego, który był policjantem ze Scotland Yardu.

A więc jednak.

– Nic się nie stało twojej siostrze?

– Jak do tej pory nic. Ale ci gangsterzy chcą zabrać ze sobą panią Lovesey, chyba dlatego, że jest taka ładna. Mam nadzieję, że Margaret nie wpadnie im w oko…

– Boże, co za chryja… – mruknął Harry.

– Udało mi się wymknąć i wejść na górę przez klapę w suficie obok damskiej toalety.

– Po co?

– Po rewolwer agenta Fielda. Widziałem, jak kapitan Baker go konfiskował. – Percy otworzył szufladę w stoliku z mapami. Leżał w niej niewielki rewolwer o krótkiej lufie, idealna broń do ukrycia pod marynarką. – Tak myślałem. To policyjny colt 38. – Chłopak wyjął go z szuflady, otworzył fachowym ruchem i zakręcił bębenkiem.

Harry pokręcił głową.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Zabiją cię.

Złapał chłopca za rękę, wyrwał mu broń, wrzucił do szuflady i zamknął ją.

Z zewnątrz dobiegł warkot silnika. Kiedy Harry i Percy wyjrzeli przez okno, zobaczyli niewielki hydroplan krążący nad Clipperem. Kto to mógł być, do stu diabłów? Po chwili samolot zniżył lot, usiadł na falach, i zaczął zbliżać się do nich.

– Co teraz? – zapytał Harry, ale nikt mu nie odpowiedział. Odwrócił się i przekonał, że Percy zniknął, a wraz z nim rewolwer z wysuniętej ponownie szuflady.

– Cholera!

Wypadł z kabiny, przebiegł obok luków bagażowych, pod wieżyczką nawigatora, po czym otworzył drugie drzwi: Percy pełzł na czworakach ciasnym przejściem, zwężającym się i zniżającym w miarę zbliżania się do ogona. Widać tu było konstrukcję samolotu – wsporniki, wręgi i ciągnące się po podłodze kable. W chwilę potem Percy zniknął w oświetlonej kwadratowej dziurze na końcu przejścia. Harry przypomniał sobie, że istotnie zauważył przy drzwiach damskiej łazienki przymocowaną na stałe do ściany drabinkę, ale nie zwrócił wtedy na nią większej uwagi.

Nie mógł powstrzymać Percy'ego. Było już za późno.

Co prawda Margaret powiedziała mu, że w jej rodzinie wszyscy potrafią strzelać, ale chłopak nie zdawał sobie chyba sprawy, że tym razem ma do czynienia z prawdziwymi gangsterami, którzy zabiją go jak psa, jeśli tylko spróbuje wejść im w drogę. Harry zdążył polubić niesfornego chłopca, lecz w tej chwili przede wszystkim miał na uwadze uczucia Margaret. Nie chciał, by straciła brata. Ale co mógł zrobić, do kroćset?

Wrócił do kabiny nawigacyjnej i wyjrzał na zewnątrz. Hydroplan właśnie cumował burta w burtę z łodzią. Widocznie ludzie z samolotu mieli zamiar przejść na pokład Clippera lub na odwrót. Tak czy inaczej, lada chwila ktoś zjawi się w kabinie nawigacyjnej. Trzeba się szybko wynosić. Cofnął się do korytarzyka, pozostawiając lekko uchylone drzwi, by słyszeć wszystko, co się będzie działo.

Wkrótce potem ktoś wszedł po krętych schodkach i zniknął w pomieszczeniu dziobowym. Kilka minut później dwie lub trzy osoby przemierzyły tę samą drogę, tyle że w odwrotnym kierunku. Czy ich przybycie oznaczało pomoc, czy może posiłki dla gangsterów? Harry znowu musiał działać w ciemno.

Podkradł się do schodów, zawahał przez chwilę, po czym postanowił zaryzykować i zejść kilka stopni w dół.

Dotarłszy do zakrętu oparł się na poręczy i wychylił ostrożnie głowę. Kuchnia była pusta. A gdyby człowiek, którego widział na łodzi, postanowił wejść na pokład samolotu? Na pewno go usłyszę i zdążę schować się w toalecie – pomyślał Harry. Ruszył powoli dalej, zatrzymując się na każdym stopniu i nasłuchując. Kiedy dotarł na sam dół, wreszcie usłyszał czyjś głos. Bez trudu rozpoznał amerykański akcent Toma Luthera z ledwo uchwytnymi europejskimi naleciałościami.

– Bogowie są po mojej stronie, Lovesey – mówił Luther. – Zjawiłeś się tym hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjaciółmi. Dzięki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, który ściągnął nam na kark ten cholerny Deakin.

Sprawa była jasna. Luther chciał zabrać Hartmanna i uciec hydroplanem.

Harry wspiął się z powrotem po schodach. Było mu ogromnie przykro na myśl o tym, że nieszczęsny uczony znowu trafi w łapy nazistów, ale nie zamierzał temu przeciwdziałać – nie czuł w sobie ani odrobiny powołania, by zostać bohaterem. Należało się jednak w każdej chwili spodziewać, że Percy Oxenford palnie jakieś horrendalne głupstwo, Harry zaś nie mógł stać z założonymi rękami i przyglądać się bezczynnie, jak ginie brat Margaret. Ze względu na nią musiał koniecznie wkroczyć do akcji i spróbować pokrzyżować plany gangsterom.

Zajrzał do pomieszczenia dziobowego, zobaczył linę przywiązaną do wspornika, i doznał olśnienia. Już wiedział, w jaki sposób wywołać zamieszanie, a przy okazji być może pozbyć się któregoś z bandytów.

Przede wszystkim musiał odwiązać liny łączące łódź z samolotem.

Zszedł po drabince.

Serce waliło mu jak młotem. Był śmiertelnie przerażony.

Nie zastanawiał się, co powie, jeśli ktoś go przyłapie. Na pewno uda mu się coś wymyślić, jak zwykle.

Zgodnie z jego przypuszczeniami drugi koniec liny był uwiązany na pokładzie łodzi. Harry szarpnął zwisający koniec, rozwiązał węzeł i rzucił linę na podłogę.

Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzał drugą linę łączącą dziób łodzi z dziobem Clippera. Niech to szlag. Będzie musiał wyjść na platformę, żeby ją odwiązać, a to oznaczało, że niemal na pewno zostanie dostrzeżony. Było jednak już za późno na to, by się wycofać. Poza tym, musiał się śpieszyć. Percy lada chwila mógł przystąpić do działania.

Wyskoczył na platformę. Lina była umocowana do niewielkiego kabestanu. Szarpnął za dźwignię i zwolnił ją całkowicie.

– Ejże, co ty wyrabiasz? – krzyknął ktoś z łodzi.

Harry nie przerywał pracy. Miał nadzieję, że tamten nie jest uzbrojony. Wysunął zwisającą luźno linę i wrzucił ją do morza.

– Hej, ty!

Dopiero teraz podniósł wzrok. Sternik stał na pokładzie i wrzeszczał co sił w płucach. Na szczęście nie miał broni. Widząc, co się dzieje, dał nura do kabiny i uruchomił silnik.

Teraz Harry'ego czekało znacznie bardziej niebezpieczne zadanie.

Za kilka sekund gangsterzy zorientują się, że ich łódź uwolniła się z uwięzi. Będą zdumieni i wystraszeni. Jeden z nich na pewno przybiegnie, by ją ponownie przywiązać, a wówczas…

Harry był zbyt przerażony, żeby myśleć o tym, co powinien wtedy zrobić.

Wbiegł po drabinie na pokład nawigacyjny, przemknął przez kabinę i schował się za drzwiami prowadzącymi do luków bagażowych.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że taka zabawa z groźnymi przestępcami może się dla niego źle zakończyć. O tym, jak źle, wolał nawet nie myśleć.

Co najmniej przez minutę nic się nie działo. Szybciej, do cholery! – poganiał ich w myślach, zaciskając pięści. Niech któryś wyjrzy przez okno i zobaczy, co się dzieje, zanim zupełnie stracę odwagę.

Wreszcie usłyszał ciężkie, pośpieszne kroki, ktoś wbiegł po schodach i skierował się ku dziobowi maszyny. Ku jego rozczarowaniu były to kroki dwóch ludzi. Nie przypuszczał, że przyjdzie mu stawić czoło dwóm bandytom naraz.

Kiedy nabrał pewności, że zdążyli już zejść do pomieszczenia dziobowego, wyjrzał ostrożnie ze swojej kryjówki. Kabina była pusta. Podszedł do otwartej klapy i spojrzał w dół; dwaj mężczyźni z rewolwerami w dłoniach stali przy opuszczonej klapie. Nawet gdyby nie mieli broni, natychmiast rozpoznałby w nich bandytów. Jeden był nieduży i kościsty, o paskudnej twarzy, drugi zaś liczył sobie na pewno nie więcej niż osiemnaście lat.

Może powinienem wrócić i dobrze się schować… – przemknęło Harry'emu przez głowę.

Sternik manewrował łodzią, w dalszym ciągu połączoną z małym hydroplanem. Jeśli dwaj gangsterzy mieli ponownie umocować liny do kabestanu i wspornika, na pewno nie zabiorą się do tego z rewolwerami w dłoniach. Harry czekał niecierpliwie, kiedy schowają broń.

Sternik krzyknął coś, czego Harry nie zrozumiał, i obaj bandyci wsunęli rewolwery do kieszeni marynarek. Harry z duszą na ramieniu zszedł po drabince do pomieszczenia dziobowego. Mężczyźni starali się złapać linę rzucaną im przez sternika łodzi; skupili na tym zadaniu całą uwagę, dzięki czemu w pierwszej chwili w ogóle go nie zauważyli. Wykorzystał to i ruszył biegiem w kierunku platformy.

Brakowało mu jeszcze najwyżej dwóch kroków, kiedy młodszy gangster złapał wreszcie linę, starszy zaś, ten o złej twarzy, wykonał pół obrotu… i zobaczył Harry'ego. Błyskawicznym ruchem wsunął rękę do kieszeni i wyszarpnął broń dokładnie w tej samej chwili, kiedy Harry go dopadł.

Był pewien, że za chwilę umrze.

Rozpaczliwie, nie zastanawiając się nad tym, co robi, kopnął mężczyznę w kolano. Padł strzał, ale niecelny. Bandyta zachwiał się, wypuścił rewolwer z ręki i chwycił się rozpaczliwie swego towarzysza, który natychmiast stracił równowagę. Przez sekundę obaj chwiali się na krawędzi platformy, po czym runęli do wzburzonego morza.

Назад Дальше