Noc Nad Oceanem - Follett Ken 8 стр.


Pod Harrym z ulgi ugięły się kolana.

– Rozprawa odroczona o siedem dni. Podejrzany może zostać zwolniony za kaucją pięćdziesięciu funtów.

Harry był wolny.

* * *

Patrzył na świat z innej perspektywy, jakby spędził w więzieniu kilka lat, nie zaś kilka godzin. Londyn szykował się do wojny. Wysoko na niebie unosiły się dziesiątki wielkich srebrzystych balonów, mających za zadanie przeszkodzić niemieckim samolotom. Sklepy i budynki publiczne otaczały sterty worków z piaskiem, w parkach powstały nowe schrony przeciwlotnicze, wszyscy przechodnie zaś mieli przy sobie maski przeciwgazowe. Ludziom towarzyszyła świadomość, że w każdej chwili mogą zginąć, co sprawiało, iż rezygnowali z tradycyjnej rezerwy i rozmawiali przyjaźnie nawet z nieznajomymi.

Harry nie pamiętał Wielkiej Wojny; miał dwa lata, kiedy dobiegła końca. Jako mały chłopiec myślał, że Wojna to jakieś miejsce, bo wszyscy powtarzali mu: „Twój tata zginął na Wojnie”, tak samo jak mówili: „Idź do Parku, nie wchodź na Drzewa, nie wpadnij do Rzeki, mama poszła do Pubu”. Później, kiedy już był na tyle duży, by zrozumieć, co stracił, każda wzmianka o wojnie sprawiała mu ogromny ból. Wraz z Marjorie – żoną radcy prawnego, która była jego kochanką przez dwa lata – czytywał wiersze o Wielkiej Wojnie, a nawet przez jakiś czas uważał się za pacyfistę. Potem ujrzał Czarne Koszule maszerujące ulicami Londynu i przerażone twarze przyglądających się im starych Żydów, i doszedł do wniosku, że są wojny, które jednak warto prowadzić. Przez ostatnie lata był zdegustowany zachowaniem brytyjskiego rządu przymykającego oczy na wydarzenia w Niemczech jedynie dlatego, że politycy mieli nadzieję, iż Hitler zniszczy Związek Sowiecki. Teraz jednak, kiedy wojna naprawdę wybuchła, myślał tylko o tych wszystkich małych chłopcach, którzy tak jak on będą musieli żyć bez ojca.

Jednak na razie bombowce jeszcze nie nadleciały. Był po prostu kolejny słoneczny dzień.

Harry postanowił nie iść do swojego mieszkania. Policja na pewno była wściekła z powodu jego zwolnienia i chętnie zaaresztowałaby go ponownie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Powinien zniknąć im z oczu. Nie miał najmniejszego zamiaru wracać do więzienia. Ale jak długo można żyć oglądając się bez przerwy za siebie? Czy uda mu się bez końca zwodzić stróżów porządku? A jeśli nie, to co w takim razie powinien zrobić?

Wsiadł do autobusu razem z matką. Na razie pojedzie do jej mieszkania w Battersea.

Matka sprawiała wrażenie smutnej. Doskonale wiedziała, w jaki sposób zarabiał na życie, choć nigdy nie rozmawiali na ten temat.

– Właściwie nigdy niczego ci nie dałam – powiedziała po długim zastanowieniu.

– Dałaś mi wszystko, mamo – zaprotestował.

– Gdyby tak było, nie musiałbyś kraść, prawda?

Nie miał na to odpowiedzi.

Kiedy wysiedli z autobusu, poszedł do sklepu na rogu, podziękował właścicielowi za to, że zawołał matkę do telefonu, po czym kupił Daily Express. „Polacy bombardują Berlin” – głosił wielki nagłówek. Wyszedłszy na ulicę zobaczył policjanta jadącego w jego stronę na rowerze i na ułamek sekundy ogarnęła go idiotyczna panika. Niewiele brakowało, by odwrócił się i zaczął uciekać, ale w porę przypomniał sobie, że aresztowania zawsze dokonywało dwóch gliniarzy, nigdy jeden.

Nie mogę żyć w ten sposób – pomyślał.

Weszli do domu, w którym mieszkała matka, i wspięli się kamiennymi schodami na czwarte piętro. Matka postawiła na kuchni czajnik z wodą.

– Uprasowałam ci twój granatowy garnitur. Możesz się w niego przebrać.

Wciąż jeszcze zajmowała się jego ubraniem, przyszywając guziki i cerując jedwabne skarpetki. Harry wszedł do sypialni, wyciągnął spod łóżka swoją walizkę i przeliczył pieniądze.

Po dwóch latach uprawiania złodziejskiego procederu zebrał dwieście czterdzieści siedem funtów. Założę się, że zgarnąłem co najmniej cztery razy tyle – pomyślał. – Ciekawe, na co wydałem całą resztę?

Miał także amerykański paszport.

Przeglądał go z namysłem. Pamiętał, że znalazł go w biurku w domu jakiegoś dyplomaty w Kensington. Wpadło mu wówczas w oko, że właściciel ma na imię Harold i jest trochę podobny do niego, więc schował dokument do kieszeni.

Ameryka – pomyślał.

Potrafił mówić z amerykańskim akcentem. Mało tego – wiedział również coś, o czym większość Brytyjczyków nie miała żadnego pojęcia: że Amerykanie mówili z wieloma różnymi akcentami, a niektóre z nich uważano za wykwintne i eleganckie. Weźmy na przykład słowo „Boston”. Mieszkańcy tego miasta mówili „Bohston”, mieszkańcy Nowego Jorku zaś „Bouston”. Im bardziej czyjś akcent przypominał brytyjski, tym wyżej ten ktoś stał na drabinie społecznej – przynajmniej w Ameryce. Poza tym, były tam miliony dziewcząt czekających niecierpliwie na możliwość nawiązania romansu.

W Anglii zaś czekało go najpierw więzienie, a potem armia.

Miał paszport i sporo gotówki. W szafie wisiał czysty garnitur, kilka koszul i walizkę mógł zaś kupić w najbliższym sklepie. Od Southampton dzieliło go niewiele ponad sto kilometrów.

Mógł zniknąć nawet dzisiaj.

To było jak sen.

Z zamyślenia wyrwał go dobiegający z kuchni głos matki.

– Chcesz kanapkę z boczkiem?

– Tak, proszę.

Wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Matka postawiła przed nim talerz z kanapką, lecz on nawet tego nie zauważył.

– Pojedźmy do Ameryki, mamo.

Parsknęła śmiechem.

– Ja? Do Ameryki? Chyba żartujesz?

– Mówię zupełnie serio. Ja się tam wybieram.

Natychmiast spoważniała.

– To nie dla mnie, synu. Jestem za stara, żeby przenosić się do innego kraju.

– Ale tutaj będzie wojna!

– Przeżyłam już jedną wojnę, parę strajków generalnych i Wielki Kryzys. – Rozejrzała się po małej kuchni. – Niedużo mam tutaj, ale przynajmniej jestem na swoim.

Harry właściwie spodziewał się takiej reakcji, ale teraz, kiedy już to się stało, poczuł ogromne przygnębienie. Matka była wszystkim, co miał.

– A co tam właściwie będziesz robił? – zapytała.

– Boisz się, że zacznę kraść?

– To zawsze kończy się w taki sam sposób. Jeszcze nie słyszałam o złodzieju, który prędzej czy później nie trafiłby za kratki.

– Chcę wstąpić do lotnictwa i nauczyć się pilotować samolot – oświadczył Harry.

– Pozwolą ci na to?

– Tam, za oceanem, nie pytają cię, do jakiej klasy należysz. Liczy się tylko to, co w głowie.

Od razu wyraźnie poweselała. Usiadła przy stole i popijała herbatę, podczas gdy Harry zajął się swoją kanapką. Kiedy skończył, wyjął pieniądze i odliczył pięćdziesiąt funtów.

– Na co to? – zapytała. Żeby zarobić taką sumę, musiałaby pracować jako sprzątaczka przez dwa lata.

– Na pewno ci się przyda – odparł. – Weź, mamo. Proszę cię.

Wzięła od niego pieniądze.

– A więc naprawdę jedziesz?

– Pożyczę od Sida Brennana motocykl, pojadę jeszcze dziś do Southampton i wsiądę na statek.

Sięgnęła przez mały stolik i dotknęła jego dłoni.

– Powodzenia, synu.

Uścisnął delikatnie jej rękę.

– Przyślę ci z Ameryki więcej pieniędzy.

– Nie trzeba, chyba że nie będziesz wiedział, co z nimi robić. Wolałabym, żebyś od czasu do czasu napisał do mnie parę słów, żebym wiedziała, jak ci się wiedzie.

– Dobrze, będę pisał.

Jej oczy wypełniły się łzami.

– Wróć tu kiedyś i odwiedź starą matkę, dobrze?

Ponownie uścisnął jej rękę.

– Jasne, mamo. Na pewno wrócę.

Harry przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze u fryzjera. Granatowy garnitur, za który zapłacił na Savile Row trzydzieści funtów, leżał na nim bez zarzutu. Doskonale pasował do jego niebieskich oczu. Miękki kołnierzyk nowej koszuli wyglądał zdecydowanie po amerykańsku. Fryzjer omiótł szczotką ramiona dwurzędowej marynarki, po czym Harry zapłacił mu, nie zapominając o napiwku, i wyszedł.

Marmurowe schody prowadziły z podziemi do ozdobnego holu hotelu South – Western. Panował tu niesłychany tłok. Z Southampton odpływała większość liniowców kursujących na trasie do Ameryki, a po wybuchu wojny tysiące ludzi postanowiło opuścić Anglię.

Harry przekonał się na własnej skórze, jak wielu ich było, kiedy spróbował kupić bilet na któryś ze statków. Wszystkie miejsca były zarezerwowane na wiele tygodni naprzód. Kilka linii wręcz zamknęło swoje biura, gdyż urzędnicy mogli udzielać wszystkim interesantom tylko jednej, negatywnej odpowiedzi. Sprawa wyglądała zupełnie beznadziejnie. Miał już zamiar zrezygnować i zająć się obmyślaniem innego planu, kiedy agent biura podróży wspomniał o Clipperze.

Harry czytał o nim w gazetach. Połączenie zostało zainaugurowane latem tego roku. Zamiast czterech albo i pięciu dni, podróż do Nowego Jorku trwała zaledwie trzydzieści godzin, ale bilet w jedną stronę kosztował dziewięćdziesiąt funtów. Dziewięćdziesiąt funtów! Za takie pieniądze można było prawie kupić nowy samochód.

Harry zapłacił dziewięćdziesiąt funtów. Było to zupełne szaleństwo, ale teraz, kiedy już podjął decyzję, nie zawahałby się przed zapłaceniem każdej sumy, żeby tylko wydostać się z kraju. Poza tym, na pokładzie samolotu czekał go niezwykły luksus; gdyby tylko zechciał, przez całą drogę do Ameryki mógłby bez przerwy pić szampana. Uwielbiał taką zbzikowaną ekstrawagancję.

Już nie podskakiwał nerwowo za każdym razem, kiedy zobaczył gliniarza. Miejscowa policja z pewnością nie miała o nim żadnych wiadomości. Zaczął natomiast niepokoić się czekającą go podróżą, gdyż miał to być pierwszy lot w jego życiu.

Zerknął na zegarek – patek philippe skradziony Nadwornemu Koniuszemu. Miał jeszcze czas na filiżankę kawy, która powinna wpłynąć kojąco na jego rozedrgany żołądek. Skierował się do hotelowego baru.

Kiedy już popijał kawę, do pomieszczenia weszła olśniewająco piękna kobieta – doskonała blondynka w podkreślającej smukłą talię kremowej sukience z jedwabiu w duże, pomarańczowe i czerwone kropki. Z pewnością przekroczyła już trzydziestkę, czyli była o dziesięć lat starsza od Harry'ego, ale mimo to uśmiechnął się, kiedy pochwycił jej spojrzenie.

Usiadła przy sąsiednim stoliku bokiem do Harry'ego, on zaś pochłaniał wzrokiem jej uda okryte cienkim, przylegającym do ciała materiałem. Miała kremowe pantofle, słomkowy kapelusz i małą torebkę, którą położyła na stoliku.

Po pewnym czasie przyłączył się do niej mężczyzna w rozpinanym swetrze. Słuchając ich rozmowy – Harry dowiedział się, że ona jest Angielką, on zaś Amerykaninem. Przysłuchiwał się im uważnie, szczególną uwagę zwracając na akcent mężczyzny. Kobieta miała na imię Diana, mężczyzna – Mark; dotknął jej ramienia, a ona natychmiast przysunęła się bliżej. Byli w sobie zakochani po uszy i nie dostrzegali nikogo oprócz siebie. Dla nich w barze równie dobrze mogło być zupełnie pusto.

Harry poczuł ukłucie zazdrości.

Odwrócił wzrok. W dalszym ciągu był niespokojny. Już wkrótce czekał go lot nad Atlantykiem. To długa podróż, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że po drodze nie ma żadnego lądu. Poza tym, nigdy nie udało mu się do końca zrozumieć zasad aerodynamiki; przecież śmigła kręcą się w kółko, dzięki czemu więc samolot wznosi się w górę?

Podsłuchując rozmowę Marka i Diany ćwiczył jednocześnie nonszalanckie zachowanie. Nie chciał, by pozostali pasażerowie Clippera domyślili się, że jest zdenerwowany. Nazywam się Harry Vandenpost – powtarzał w myśli. – Jestem zamożnym młodym Amerykaninem powracającym do kraju z powodu wojny w Europie. Nie mam jeszcze żadnego zajęcia, ale przypuszczam, że wkrótce na coś się zdecyduję. Mój ojciec prowadzi rozległe interesy. Moja matka, Panie świeć nad jej duszą, była Angielką, i posłała mnie do szkoły w swojej ojczyźnie. Nie poszedłem na uniwersytet, bo nigdy nie przepadałem za wkuwaniem. (Czy Amerykanie używają słowa „wkuwać”? Nie miał pojęcia.) Spędziłem w Anglii tyle czasu, że częściowo nabrałem miejscowego akcentu. Oczywiście latałem już parę razy, ale to mój pierwszy przeskok nad Atlantykiem. Doprawdy, nie mogę się tego doczekać!

Kiedy skończył kawę, już prawie wcale się nie bał.

* * *

Eddie Deakin odłożył słuchawkę i rozejrzał się dokoła; hol był pusty. Nikt nie podsłuchiwał rozmowy. Utkwił pełne nienawiści spojrzenie w telefonie, który przyniósł mu przerażającą wiadomość, jakby miał nadzieję, że niszcząc aparat uwolni się spod działania koszmaru, po czym odwrócił się powoli.

Kim są ci ludzie? Dokąd zabrali Carol-Ann? Dlaczego ją porwali? Czego mogli od niego chcieć? Pytania tłukły mu się po głowie jak muchy zamknięte w słoju. Usiłował się zastanowić. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się, by rozpatrywać jedno po drugim.

Kim są? Szaleńcami? Nie, byli zbyt dobrze zorganizowani. Nawet szaleńcy mogą dokonać porwania, ale nie udałoby im się ustalić, gdzie w danej chwili będzie Eddie, i dotrzeć do niego w odpowiednim momencie. Musieli być racjonalnie myślącymi ludźmi, świadomie łamiącymi prawo – na przykład anarchistami, choć Eddie nabierał coraz wyraźniejszego przekonania, że ma do czynienia z gangsterami.

Dokąd zabrali Carol-Ann? Powiedziała, że jest w jakimś domu. Mógł należeć do jednego z porywaczy, ale znacznie bardziej prawdopodobne było, że zajęli lub wynajęli pusty dom stojący w odosobnionym miejscu. Ponieważ porwanie nastąpiło zaledwie kilka godzin temu, dom dzieliła zapewne od Bangor odległość nie większa niż sto do stu dwudziestu kilometrów.

Dlaczego ją porwali? Dlatego, że czegoś od niego chcieli, czegoś, czego nie dałby im dobrowolnie ani nie zrobił dla pieniędzy. Czegoś, czego w normalnych warunkach na pewno by im odmówił. Ale co to mogło być? Nie miał majątku, nie znał żadnych tajemnic, nie miał nad nikim władzy.

To coś musiało mieć jakiś związek z Clipperem.

Powiedziano mu, że szczegółowe instrukcje otrzyma na pokładzie samolotu od człowieka nazwiskiem Tom Luther. Czy Luther pracuje dla kogoś, komu zależy na poznaniu szczegółów konstrukcyjnych Clippera? Na przykład dla innej linii lotniczej albo dla obcego kraju? Całkiem możliwe. Niemcy lub Japończycy mogli chcieć zbudować podobną maszynę i wykorzystać ją w charakterze bombowca. Tyle tylko, że istniały znacznie prostsze sposoby zdobycia planów samolotu. Takich informacji mogły dostarczyć setki, jeśli nie tysiące ludzi: personel Pan American, pracownicy Boeinga, nawet mechanicy Imperial Airways, którzy tutaj, u ujścia Hythe, zajmowali się przeglądem silników. Porwanie było całkowicie zbędne. Do diabła, mnóstwo danych technicznych opublikowano w fachowych czasopismach!

W takim razie, czy ktoś chciał ukraść samolot? Trudno było to sobie wyobrazić.

Wszystko wskazywało na to, iż porywacze mieli zamiar zmusić Eddiego do przeszmuglowania czegoś lub kogoś do Stanów Zjednoczonych.

Cóż, na razie tylko tyle mógł się domyślać. Co powinien zrobić?

Był szanującym prawo obywatelem, ofiarą przestępstwa, i z całej duszy pragnął zawiadomić policję.

Ale był również śmiertelnie przerażony.

Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego strachu. Jako mały chłopiec bał się ojca i szatana, ale potem właściwie nie miał okazji lękać się czegokolwiek. Teraz jednak był zupełnie bezsilny i zdjęty obezwładniającym przerażeniem – do tego stopnia, że przez chwilę wręcz nie mógł ruszyć się z miejsca.

Myślał o wezwaniu policji.

Znajdował się w cholernej Anglii; zawiadamianie miejscowych gliniarzy pedałujących flegmatycznie na swoich rowerach nie miało żadnego sensu. Mógł jednak spróbować dodzwonić się do szeryfa okręgu, w którym mieszkał, do policji stanowej albo nawet do FBI i powiedzieć im, żeby szukali odosobnionego domu wynajętego niedawno przez człowieka, który…

Nie dzwoń na policję, to i tak nic ci nie da, przypomniał sobie głos w słuchawce. Jeśli ich zawiadomisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.

Eddie uwierzył nieznajomemu mężczyźnie. W jego głosie pobrzmiewała tęskna nuta, jakby tylko czekał na pretekst, żeby zrealizować groźbę. Carol-Ann, z lekko zaokrąglonym brzuszkiem i pełnymi piersiami, wyglądała bardzo pociągająco…

Zacisnął pięści, ale mógł uderzyć jedynie ścianę. Z rozpaczliwym jękiem wypadł z budynku przez główne drzwi i nie patrząc, którędy idzie, przeszedł na ukos przez trawnik. Dotarłszy do grupy drzew zatrzymał się i oparł czoło o pobrużdżoną korę dębu.

Eddie był prostym człowiekiem. Urodził się na farmie kilka mil za Bangor. Jego ojciec był biednym farmerem; miał kilka akrów ziemniaków, trochę kurcząt, jedną krowę i zagonek z warzywami. Nowa Anglia stanowiła niezbyt przyjemne miejsce dla biedaków, gdyż zimy były tu długie i bardzo mroźne. Ojciec i matka wierzyli, że wszystko działo się za sprawą woli Boga. Nawet kiedy młodsza siostra Eddiego umarła na zapalenie płuc, ojciec powiedział, że Bóg na pewno miał w tym jakiś cel: „Zbyt głęboko ukryty, byśmy mogli go pojąć.” Eddie marzył wtedy o skarbie, który udałoby mu się znaleźć w lesie. Miała to być zakopana przez piratów skrzynia wypełniona złotem i drogocennymi klejnotami, taka, o jakich czyta się w przygodowych opowieściach. W swoich marzeniach za pieniądze uzyskane ze sprzedaży jednej złotej monety kupował wielkie miękkie łóżka, ciężarówkę drewna na opał, chińską porcelanę dla matki, kożuchy dla całej rodziny, grube befsztyki, mnóstwo lodów i ananasy. Rozsypująca się, nędzna chałupa przeistaczała się w wygodny dom pełen ciepła i szczęścia.

Nigdy nie udało mu się znaleźć zakopanego skarbu, ale zdobył wykształcenie, pokonując codziennie na piechotę dziesięciokilometrową drogę do szkoły. Lubił szkołę, ponieważ było tam cieplej niż w domu, nauczycielka zaś lubiła go, gdyż zawsze dopytywał się, jak działają różne rzeczy.

To właśnie ona napisała kilka lat później list do kongresmana, który umożliwił Eddiemu zdawanie egzaminu wstępnego do Annapolis.

Wydawało mu się, że trafił do raju. Dostał własny koc, dobre ubranie i tyle jedzenia, na ile miał ochotę. Do tej pory nawet nie wyobrażał sobie, że może istnieć taki luksus. Surowa dyscyplina nie stanowiła dla niego żadnego problemu; wpajane rekrutom nauki nie były wcale głupsze od tych, jakich przez całe życie wysłuchiwał w wiejskim kościółku, kary cielesne zaś nie mogły nawet równać się z tymi, jakie otrzymywał od ojca.

Właśnie w Akademii Marynarki Wojennej po raz pierwszy uświadomił sobie, jakim widzą go inni. Dowiedział się, że jest sumienny, wytrwały, nieugięty i pracowity. Choć nie wyróżniał się nadzwyczajną posturą, rzadko stawał się ofiarą osiłków, gdyż w jego spojrzeniu było coś, co ich odstraszało. Ludzie lubili go, ponieważ zawsze dotrzymywał słowa, ale nikt nigdy nie otworzył przed nim serca.

Dziwił się, kiedy chwalono go za pracowitość. Zarówno ojciec, jak i matka kładli mu do głowy, że jedynym sposobem, aby dojść do czegokolwiek, jest właśnie praca i Eddie nawet nie przypuszczał, że może być inaczej. Mimo to komplementy sprawiały mu dużą przyjemność. Największą pochwałą w ustach ojca było to, że ktoś jest „wciurny”; tak w stanie Maine określano ciężko pracujących ludzi.

Otrzymał stopień chorążego i został skierowany na kurs obsługi łodzi latających. Jeżeli w porównaniu z domem Annapolis było rajem, to w Marynarce Wojennej otoczył go prawdziwy zbytek. Mógł nawet wysłać rodzicom pieniądze na naprawę dachu i kupno nowego pieca.

Służył już cztery lata, kiedy nagle umarła matka, a w parę miesięcy później także ojciec. Ziemia została przyłączona do sąsiedniej farmy, ale Eddiemu udało się wykupić za bezcen dom i trochę lasu. Wkrótce potem wystąpił z Marynarki i podjął dobrze płatną pracę w Pan American Airways.

W wolnym czasie między lotami remontował stary dom, instalując kanalizację, elektryczność i podgrzewacz wody. Wszystko robił sam, płacąc ze swojej pensji inżyniera tylko za materiały. Zainstalował w sypialniach elektryczne grzejniki, kupił radio, a nawet kazał założyć telefon. Potem spotkał Carol-Ann. Miał nadzieję, że wkrótce dom wypełni się śmiechem dzieci, co oznaczało spełnienie dawnych marzeń.

Tymczasem marzenie przerodziło się w koszmar.

ROZDZIAŁ 4

Pierwsze słowa, jakie Mark Alder wypowiedział do Diany Lovesey, brzmiały następująco:

– Mój Boże, jest pani najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziałem!

Назад Дальше