Noc Nad Oceanem - Follett Ken 9 стр.


Ludzie bardzo często powtarzali jej takie rzeczy. Była młoda, tryskająca energią i uwielbiała ładne stroje. Tego wieczoru miała na sobie długą turkusową suknię z małymi wyłogami, marszczeniami przy staniku i krótkimi, zebranymi przy łokciach rękawami. Wiedziała, że wygląda w niej cudownie.

W manchesterskim hotelu Midland zjawiła się z okazji uroczystego przyjęcia połączonego z zabawą taneczną. Nie była pewna, czy przyjęcie organizowała Izba Handlowa, Związek Wolnych Kobiet czy też Czerwony Krzyż; we wszystkich imprezach tego rodzaju uczestniczyli zawsze ci sami ludzie. Tańczyła głównie z mężczyznami prowadzącymi wspólne interesy z jej mężem, Mervynem. Wszyscy przyciskali ją zbyt mocno, deptali jej po palcach, ich żony zaś obrzucały ją wściekłymi spojrzeniami. To dziwne, że kiedy mężczyzna robi z siebie idiotę zalecając się do ładnej dziewczyny, jego żona zawsze wini ją, nigdy jego, pomyślała Diana. Ona nie miała najskromniejszych nawet planów wobec żadnego z tych napuszonych, przesiąkniętych whisky samców.

Udało jej się jednak zaniepokoić wszystkie żony i wprawić w zakłopotanie swego męża, kiedy uczyła zastępcę burmistrza tańczyć jitterbuga. Potem, pod pretekstem, że idzie kupić papierosy, wymknęła się do hotelowego baru, by trochę odpocząć.

Siedział sam nad małym koniakiem i spojrzał na Dianę tak, jakby wraz z nią wkroczył do baru blask słońca. Był niezbyt wysokim, schludnie ubranym mężczyzną o chłopięcym uśmiechu i amerykańskim akcencie. Jego uwaga wydawała się zupełnie spontaniczna, a że powiedział ją uroczym tonem, Diana obdarzyła go promiennym uśmiechem, ale nie odezwała się ani słowem. Kupiła papierosy, wypiła szklankę lodowatej wody, po czym wróciła na parkiet.

Zapewne dowiedział się od barmana jej nazwiska i zdobył skądś adres, gdyż nazajutrz otrzymała od niego list. Był to właściwie wiersz napisany na papierze z nadrukiem hotelu Midland.

Zaczynał się w ten sposób:

W me serce zapadło głęboko wspomnienie Twego uśmiechu,

Widzę go niemal bez przerwy oczami duszy mojej,

Wymazać nie zdoła go nigdy ni ból, ni przeczucie grzechu…

Popłakała się ze wzruszenia.

Płakała, gdyż w tym wierszu było zawarte wszystko, czego pragnęła, a czego nigdy nie udało jej się osiągnąć. Płakała, ponieważ żyła w ponurym przemysłowym mieście u boku męża, który nie znosił urlopów. Płakała, bo ten wiersz był przyczyną jedynego wspaniałego, romantycznego przeżycia, jakiego zaznała w ciągu ostatnich pięciu lat. Płakała też dlatego, że już nie kochała Mervyna.

Potem sprawy potoczyły się bardzo szybko.

Nazajutrz była niedziela, w poniedziałek zaś Diana wybrała się do miasta. Zwykle najpierw odwiedzała bibliotekę, by oddać książkę i wypożyczyć następną, potem szła do kina Paramount na Oxford Street, następnie zaś wędrowała po domach towarowych Lewisa i Finnigana kupując wstążki, serwetki lub prezenty dla swoich siostrzenic. Czasem zaglądała również do któregoś z małych sklepików spożywczych, gdzie wybierała jakiś egzotyczny gatunek sera albo specjalny rodzaj szynki dla Mervyna, po czym wracała pociągiem do Altrincham, przedmieścia Manchesteru, gdzie był ich dom.

Tym razem wypiła kawę w barze hotelu Midland, zeszła na lunch do mieszczącej się w podziemiach hotelu niemieckiej restauracji i zamówiła popołudniową herbatę przy stoliku w głównym holu, ale nigdzie nie dostrzegła czarującego mężczyzny mówiącego z amerykańskim akcentem.

Wracając do domu czuła się wręcz fatalnie. To idiotyczne – powtarzała sobie niemal bez przerwy. Widziała go nie więcej niż minutę i nie zamieniła z nim nawet jednego słowa, a mimo to stał się dla niej symbolem tego, czego była pozbawiona w swoim dotychczasowym życiu. Jednak gdyby spotkała go ponownie, na pewno przekonałaby się, że jest nudny, gburowaty, niechlujny lub wręcz nienormalny albo wszystko naraz.

Wysiadła z pociągu i ruszyła powoli w stronę domu ulicą, zabudowaną po obu stronach dużymi podmiejskimi willami. Nagle, nie wierząc własnym oczom, ujrzała go, jak zbliża się z przeciwnej strony. Przyglądał się z udawaną obojętnością jej domowi.

Serce Diany natychmiast zaczęło uderzać w przyśpieszonym rytmie, na policzkach zaś wykwitł intensywny rumieniec. On również był zaskoczony; przystanął, ona jednak szła dalej. Mijając go szepnęła:

– Jutro rano w Bibliotece Centralnej!

Nie oczekiwała odpowiedzi, lecz – jak przekonała się później – Mark miał bystry umysł i dobry refleks.

– W jakim dziale? – zapytał natychmiast.

Biblioteka była duża, ale nie aż tak bardzo, by rozminęły się tam dwie czekające na siebie osoby. Mimo to wymieniła pierwszą nazwę, jaka przyszła jej do głowy.

– Biologii.

Roześmiał się.

Weszła do domu mając wciąż w uszach ten śmiech – ciepły, rozluźniony, zadowolony śmiech człowieka, który kocha życie i jest z siebie całkowicie zadowolony.

Dom był pusty. Zajmująca się sprzątaniem i praniem pani Rollins już wyszła, Mervyn zaś jeszcze nie wrócił z pracy. Diana usiadła w nowocześnie urządzonej, higienicznej kuchni i pogrążyła się w staroświeckich, niehigienicznych myślach o pewnym wesołym amerykańskim poecie.

Nazajutrz ujrzała go w bibliotece siedzącego przy stoliku pod tabliczką z napisem: „cisza”. Powiedziała: „Dzień dobry”, a on przyłożył palec do ust, wskazał jej sąsiednie krzesło i napisał na kartce papieru:

„Masz piękny kapelusz”.

Kapelusz był nieduży, przypominał odwróconą doniczkę z małym rondem, Diana zaś nosiła go na bakier, tak że prawie zasłaniał jej lewe oko. Ten fason stanowił najnowszy krzyk mody, choć niewiele kobiet w Manchesterze odważyło się coś takiego włożyć.

Wyjęła z torebki małe pióro i napisała pod spodem:

„Tobie nie byłoby do twarzy.”

„Ale moje kwiaty wyglądałyby w nim wręcz znakomicie” – odpisał.

Zachichotała.

– Ciii!… – szepnął.

Ciekawe, jest szalony czy tylko zabawny? – pomyślała.

„Bardzo mi się spodobał twój wiersz.”

„Kocham cię” – napisał w odpowiedzi.

Jednak szalony – przemknęło jej przez myśl, lecz mimo to łzy napłynęły jej do oczu.

„Nawet nie wiem, jak się nazywasz!”

Wręczył jej wizytówkę. Nazywał się Mark Alder i mieszkał w Los Angeles.

Kalifornia!

Poszli na wczesny lunch do restauracji W. J. M. – Warzywa, Jaja, Mleko – ponieważ wiedziała, że na pewno nie natkną się tam na jej męża. Nawet sto rozszalałych koni nie zaciągnęłoby go do wegetariańskiej restauracji. Potem, ponieważ był akurat wtorek, pojechali do Deansgate na popołudniowy koncert w wykonaniu słynnej Halle Orchestra występującej z nowym dyrygentem, Malcolmem Sargentem. Diana była dumna, że jej miasto może zapewnić gościowi zza oceanu taką kulturalną ucztę.

Dowiedziała się, że Mark zajmuje się pisaniem scenariuszy komediowych słuchowisk radiowych. Nigdy nie słyszała nazwisk ludzi, dla których pracował, ale zapewnił ją, że w Stanach są bardzo sławni: Jack Benny, Fred Allen, Amos i Andy. Był również właścicielem małej rozgłośni radiowej. Miał na sobie rozpinany sweter z kaszmirskiej wełny. Urządził sobie przedłużone wakacje, które spędzał poznając miejsca, skąd się wywodził; jego rodzina pochodziła z Liverpoolu, portowego miasta leżącego zaledwie kilkanaście kilometrów na zachód od Manchesteru. Był tylko trochę wyższy od Diany, w jej wieku, miał orzechowe oczy i trochę piegów.

Słuchała go z rozkoszą.

Był inteligentny, zabawny i czarujący. Miał dobre maniery, czyste paznokcie i schludne ubrania. Lubił Mozarta, ale znał też Armstronga. Ale przede wszystkim podobała mu się Diana.

Podobała się wielu mężczyznom, lecz nie w taki sposób, jakiego by sobie życzyła. Płaszczyli się przed nią, próbowali obłapiać, za plecami Mervyna dyskretnie proponowali schadzki, a czasem, kiedy byli zupełnie pijani, wyznawali jej miłość. Jednak w gruncie rzeczy wcale jej nie lubili. – Nie słuchali, co ma do powiedzenia, obsypywali grzecznościowymi frazesami i na dobrą sprawę nic o niej nie wiedzieli. Z Markiem sprawa miała się zupełnie inaczej, o czym przekonała się podczas następnych dni i tygodni.

Nazajutrz po spotkaniu w bibliotece wynajął samochód i pojechał z nią nad morze, gdzie na wietrznej plaży zjedli kanapki, a potem całowali się za zasłoną wydm.

Miał apartament w hotelu Midland, ale nie mogli się tam spotykać, gdyż Diana była zbyt znaną osobą; gdyby po lunchu zobaczono ją idącą na górę, przed kolacją wiadomość obiegłaby całe miasto. Mimo to, dzięki pomysłowości Marka, znaleźli rozwiązanie; spakowali walizkę, pojechali do leżącego nad brzegiem morza miasteczka Lytham St. Annes i zameldowali się w hotelu jako państwo Alder. Zjedli lunch, po czym poszli do łóżka.

Kochanie się z Markiem dostarczało jej ogromnie dużo radości.

Za pierwszym razem odstawił całą pantomimę udając, że próbuje rozebrać się w zupełnej ciszy. Śmiała się tak bardzo, że zupełnie zapomniała o wstydzie. Nie dręczyła jej niepewność, czy mu się spodoba, gdyż widziała wyraźnie, że jest nią wręcz oczarowany. Nie denerwowała się też dlatego, że był taki miły.

Spędzili w łóżku całe popołudnie, a następnie wymeldowali się, mówiąc w recepcji, że nagle zmienili zdanie. Mark zapłacił za całą noc, więc nikt nie miał do nich pretensji. Odwiózł ją na stację przystanek od Altrincham, dzięki czemu wróciła do domu pociągiem, tak jakby spędziła cały dzień w Manchesterze.

Robili tak przez całe cudowne lato.

Miał wrócić do Stanów na początku sierpnia, by podjąć pracę nad nowym scenariuszem, ale został w Anglii i napisał kilka naprawdę zabawnych humoresek o Amerykaninie spędzającym wakacje w Wielkiej Brytanii. Wysłał je pocztą lotniczą dzięki pierwszemu transatlantyckiemu połączeniu otwartemu właśnie przez Pan American.

Mimo podobnych sygnałów przypominających o upływającym czasie, Dianie udało się nie myśleć zbyt wiele o przyszłości. Oczywiście, Mark będzie musiał kiedyś wrócić do domu, ale jutro miał być jeszcze tutaj, a nie miała najmniejszej ochoty zawracać sobie głowy tym, co zdarzy się później. Dokładnie tak samo jak z wojną: wszyscy wiedzieli o tym, że będzie okropna, ale nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy wybuchnie, więc dopóki to się nie stało, należało żyć tak jak przedtem i starać się bawić jak najlepiej.

Nazajutrz po rozpoczęciu wojny powiedział jej, że wraca do domu.

Siedziała w łóżku przykryta tylko do pasa, z obnażonymi piersiami. Mark uwielbiał, kiedy to robiła. Ogromnie podobały mu się jej piersi, choć Diana uważała, że są trochę za duże.

Byli pogrążeni w bardzo poważnej rozmowie. Wielka Brytania właśnie przystąpiła do wojny z Niemcami i nawet szczęśliwi kochankowie nie mogli uciec od tego tematu. Diana przez cały rok śledziła informacje o konflikcie w Chinach i myśl o wojnie w Europie przejmowała ją panicznym strachem; podobnie jak faszyści w Hiszpanii, Japończycy nie wahali się zrzucać bomb na kobiety i dzieci. Masakry w Chungking oraz I-chang były wręcz okropne.

Zadała Markowi pytanie, które cisnęło się wszystkim na usta:

– Jak myślisz, co teraz się stanie?

Tym razem nie miał dla niej pocieszającej odpowiedzi.

– Myślę, że będzie okropnie – odparł poważnie. – Europa zostanie zniszczona. Ten kraj może ocaleje, bo jest położony na wyspie. W każdym razie, mam taką nadzieję.

– Och… – westchnęła Diana. Ogarnęło ją przerażenie. Brytyjczycy nie mówili w ten sposób. W gazetach było mnóstwo artykułów utrzymanych w bojowym tonie, Mervyn zaś wręcz nie mógł doczekać się początku działań wojennych. Ale Mark jako cudzoziemiec spoglądał na wszystko z dystansu, jego zaś ocena sytuacji, przedstawiona spokojnym głosem z wyraźnym amerykańskim akcentem, sprawiała wrażenie niepokojąco realistycznej.

Czy bomby spadną także na Manchester? – zastanawiała się. Przypomniała sobie zdanie usłyszane od Mervyna.

– Prędzej czy później Ameryka też będzie musiała przystąpić do wojny.

Odpowiedź Marka stanowiła dla niej wstrząs.

– Boże, mam nadzieję, że nie. To europejska przepychanka, my nie mamy z tym nic wspólnego. Mniej więcej rozumiem, czemu Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom, ale nie mam pojęcia, dlaczego Amerykanie mieliby ginąć w obronie jakiejś pieprzonej Polski.

Nigdy nie słyszała, żeby używał takich słów. Czasem, w miłosnym szale, szeptał jej do ucha różne świństwa, ale to była zupełnie inna sprawa. Teraz wydawał się po prostu wściekły… a być może także odrobinę wystraszony. Diana doskonale wiedziała o tym, że optymizm Mervyna stanowił właśnie przejaw jego strachu. Mark dawał wyraz lękowi przeklinając i zdecydowanie opowiadając się po stronie izolacjonistów.

Jego postawa mocno ją rozczarowała, ale rozumiała punkt widzenia, który reprezentował. Rzeczywiście, dlaczego Amerykanie mieliby walczyć za Polskę czy nawet za Europę?

– A co będzie ze mną? – zapytała, po czym dodała z odrobiną próżności: – Chyba nie chciałbyś, żeby zgwałcił mnie jakiś jasnowłosy nazista w błyszczących butach z cholewkami?

Jednak wcale nie zabrzmiało to zabawnie i zaraz zrobiło jej się głupio, że coś takiego powiedziała.

Właśnie wtedy wyjął z walizki kopertę i podał jej. W kopercie znajdował się bilet.

– Wracasz do domu? – wykrzyknęła, mając wrażenie, jakby właśnie nastąpił koniec świata.

– Tam jest jeszcze jeden bilet – odparł po prostu.

Serce zamarło jej na moment w piersi.

– Jeszcze jeden bilet… – powtórzyła bezbarwnym tonem. Była zupełnie zdezorientowana.

Usiadł obok niej na łóżku i wziął ją za rękę. Wiedziała, co za chwilę usłyszy; oczekiwała tego jednocześnie z nadzieją i z lękiem.

– Wracaj ze mną, Diano. Leć ze mną do Nowego Jorku, a potem pojedź do Reno i weź rozwód. Pojedziemy do Kalifornii i weźmiemy ślub. Kocham cię.

„Leć.” Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak można przelecieć nad Oceanem Atlantyckim. Takie rzeczy zdarzały się tylko w bajkach.

„Do Nowego Jorku.” Nowy Jork był snem o drapaczach chmur i nocnych klubach, gangsterach i milionerach, spadkobierczyniach gigantycznych fortun i ogromnych samochodach.

„Weź rozwód.” I uwolnij się od Mervyna!

„Pojedziemy do Kalifornii.” Tam, gdzie kręci się filmy, gdzie pomarańcze rosną na drzewach, a słońce świeci każdego dnia.

„Weźmiemy ślub.” I będziesz miała Marka tylko dla siebie, co dzień, co noc.

Nie mogła wykrztusić ani słowa.

– Będziemy mieli dzieci – powiedział Mark.

Czuła, że jeszcze chwila, a się rozpłacze.

– Powiedz to jeszcze raz… – szepnęła.

– Kocham cię, Diano. Czy chcesz wyjść za mnie za mąż i mieć ze mną dzieci?

– Tak – odparła, czując, jakby już wzlatywała w powietrze. – Tak, tak, tak!

Musiała powiedzieć o tym Mervynowi jeszcze tego samego wieczoru.

Był poniedziałek. We wtorek pojedzie z Markiem do Southampton. Clipper odlatywał w środę o drugiej po południu.

Wracała do domu jak na skrzydłach, lecz zaraz po przekroczeniu progu jej euforia znikła bez śladu.

Jak ma mu to powiedzieć?

Willa była bardzo ładna, duża i nowa, o białych ścianach i czerwonym dachu. Znajdowały się w niej cztery sypialnie, z których trzy właściwie w ogóle nie były używane, przyjemna nowoczesna łazienka i kuchnia wyposażona we wszystkie nowinki techniczne. Teraz, kiedy Diana już podjęła decyzję o wyjeździe, rozglądała się wokół siebie z melancholijnym wzruszeniem; przez pięć lat tutaj był jej dom.

Zawsze sama przygotowywała posiłki Mervynowi. Pani Rollins zajmowała się praniem i sprzątaniem, więc gdyby Diana nie gotowała, nie miałaby właściwie nic do roboty. Poza tym, Mervyn był w głębi serca nieodrodnym dzieckiem klasy robotniczej i życzył sobie, by po powrocie do domu móc usiąść przy stole, wokół którego krząta się jego własna żona. Nazywał nawet ten późny obiad „herbatą” i rzeczywiście pijał do niego herbatę, choć zawsze dostawał coś konkretnego, na przykład kiełbaski na gorąco, befsztyk albo pasztet. Według Mervyna „obiad” podawano w restauracjach, w domu natomiast była zawsze „herbata”.

Co powinna mu powiedzieć?

Dzisiaj miała być zimna wołowina, pozostałość niedzielnej pieczeni. Diana założyła fartuch i zaczęła kroić ziemniaki na frytki. Kiedy wyobraziła sobie, jak wściekły będzie Mervyn, zaczęły jej się trząść ręce i skaleczyła się w palec.

Starając się opanować opłukała ranę zimną wodą, osuszyła ją ręcznikiem i owinęła palec bandażem. Czego właściwie się boję? – zadała sobie pytanie. – Przecież mnie nie zabije. Nie uda mu się mnie powstrzymać; już dawno skończyłam dwadzieścia jeden lat, a poza tym żyjemy w wolnym kraju.

Jednak wcale jej to nie uspokoiło.

Przygotowała stół i opłukała sałatę. Mervyn pracował bardzo ciężko. Niemal zawsze wracał do domu o tej samej porze. „Co za sens być szefem, jeśli trzeba zostawać w robocie, kiedy wszyscy poszli już do domu?” – mawiał. Był inżynierem, właścicielem fabryki wytwarzającej wszelkiego rodzaju łopatki do wirników; od małych wiatraczków urządzeń chłodzących po wielkie śruby dla pełnomorskich statków. Zawsze dopisywało mu szczęście – był bardzo dobrym fachowcem – ale naprawdę trafił w dziesiątkę dopiero wtedy, kiedy zaczął wytwarzać śmigła samolotowe. Latanie stanowiło jego wielkie hobby; na lotnisku tuż za miastem trzymał własny samolot, małą Tygrysią Pchłę. Gdy rząd jakieś dwa lub trzy lata temu podjął realizację programu rozbudowy sił powietrznych, bardzo niewielu ludzi znało tajniki wytwarzania metalowych części o krzywiznach wyprofilowanych z matematyczną precyzją. Mervyn należał do tych nielicznych. Od tamtej pory interesy szły wręcz kwitnąco.

Diana była jego drugą żoną. Pierwsza zostawiła go przed siedmioma laty i uciekła z innym mężczyzną, zabierając ich dwoje dzieci. Mervyn rozwiódł się z nią najprędzej, jak tylko było to możliwe i zaraz potem oświadczył się Dianie. Miała wówczas dwadzieścia osiem lat, on zaś trzydzieści osiem. Był atrakcyjny, bardzo męski, dobrze sytuowany, a w dodatku darzył ją wręcz szaleńczym uczuciem. Jako prezent ślubny otrzymała od niego diamentowy naszyjnik.

Kilka tygodni temu, w piątą rocznicę ślubu, kupił jej maszynę do szycia.

Spoglądając wstecz doszła do wniosku, że właśnie ta maszyna stanowiła kroplę, która przepełniła czarę goryczy. Liczyła na własny samochód; potrafiła prowadzić, a Mervyn z pewnością mógł sobie pozwolić na taki wydatek. Kiedy zobaczyła maszynę do szycia, straciła resztki cierpliwości. Byli razem już od pięciu lat, a on nawet nie zauważył, że nigdy nic nie szyła!

Zdawała sobie sprawę z tego, że ją kocha, ale jej nie widzi. Była dla niego obcą osobą oznaczoną etykietką „żona”. Podobała się ludziom, dobrze spełniała swą rolę, karmiła go i była zawsze chętna w łóżku; czego jeszcze mógł oczekiwać od żony? Nigdy nie pytał jej o zdanie. Ponieważ nie była ani biznesmenem, ani inżynierem, nie przyszło mu nawet do głowy, że może mieć rozum. Nawet robotników w swojej fabryce traktował poważniej od niej. W świecie, w którym żył, mężczyźni pragnęli samochodów, kobiety zaś maszyn do szycia.

Jednocześnie był bardzo inteligentnym człowiekiem. Będąc synem operatora obrabiarki skończył publiczną szkołę w Manchesterze, a następnie studiował fizykę na miejscowym uniwersytecie. Miał okazję przenieść się do Cambridge i tam kontynuować karierę naukową, lecz nie odpowiadało to jego temperamentowi, w związku z czym podjął pracę w dziale konstrukcyjnym dużej firmy projektowej.

W dalszym ciągu jednak pilnie śledził wszelkie nowinki z dziedziny fizyki i mógł bez końca dyskutować ze swoim ojcem – ale nie z Dianą, ma się rozumieć – o atomach, promieniowaniu i reakcji jądrowej.

Zresztą Diana i tak zupełnie nie znała się na fizyce. Wiedziała sporo o muzyce, literaturze, a nawet o historii, lecz Mervyn nie przejawiał żadnego zainteresowania tymi dziedzinami kultury, choć lubił filmy i muzykę taneczną. W związku z tym nie mieli żadnych wspólnych tematów.

Być może sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby pojawiły się dzieci, ale Mervyn miał już dwoje z pierwszą żoną i nie chciał mieć więcej. Diana była gotowa je pokochać, lecz nie miała okazji, by to uczynić. Ich matka wpoiła im nienawiść do niej, stwarzając wrażenie, iż to Diana ponosi odpowiedzialność za rozpad małżeństwa. Mieszkająca w Liverpoolu siostra Diany miała dwie śliczne dziewczynki, które czesała w kucyki. Diana ku nim właśnie skierowała swe macierzyńskie uczucia.

Będzie jej bardzo brakowało siostrzenic.

Mervyn z zapałem uczestniczył w życiu towarzyskim, spotykając się często z czołowymi biznesmenami i politykami miasta. Przez pewien czas Dianie również sprawiało to dużą przyjemność. Zawsze lubiła się ładnie ubierać i doskonale prezentowała się w kosztownych strojach, ale przecież życie powinno składać się z czegoś więcej.

Назад Дальше