[email protected]ść w sieci - Вишневский Януш Леон 13 стр.


Byłem inny. Cichy. Małomówny. Zamyślony. Wylękniony. Nie piłem. Czyta­łem. Budziłem się i czytałem. Do wieczora.

Wiesz, że książki mogą być jak bandaż lub gips?

Ojciec przyzwyczaił się do mojego milczenia. Przychodził do mnie do po­koju i siedział ze mną. Nic nie mówił, tylko siedział. Cieszył się.

Pewnego dnia zadzwonił dzwonek u drzwi. Nikogo nie było za drzwiami. Na wycieraczce leżał pakunek w szarym papierze, przewiązany różową gumką. Oj­ciec przyniósł mi to do pokoju. Rozpakowałem. Moje dwa indeksy owinięte by­ty białą kartką zapisanego na maszynie papieru. Decyzją dziekanów obu uczel­ni przywrócono mi prawa studenta. Tak po prostu. Ani słowa wytłumaczenia.

Podszedłem do okna. Ulicą szedł, podpierając się laską, ojciec Natalii. Nie odwrócił się. Na parkingu przy piekarni wsiadł do czarnej wołgi i odjechał.

W październiku było znowu jak dawniej. Tylko Natalii nie było. To znaczy była, tylko nie mogła przyjść. Tak sobie to ustaliłem. Ustaliłem sobie, że po pro­stu ona nie może być ze mną. Ale w ogóle jest. Zdarzało się, że zapominałem o tym i jej czasami wypatrywałem. Szczególnie po egzaminach. Wychodziłem z sali i rozglądałem się za nią. Taki nawyk. Chciałem, aby mnie przytuliła. Za­wsze to przecież robiła.

Do stołówki nie chodziłem. Byłem tylko raz. Zaraz w październiku. Dwa ty­godnie po rozpoczęciu roku akademickiego. Podali taką samą zupę. Dostałem ataku astmy.

Wiesz, że astmatycy muszą gdzieś wyjść, gdy mają swój atak? Nawet jeśli tam, gdzie wychodzą, jest mniej powietrza, oni i tak muszą wyjść. Taki syndrom pogoni za tlenem. Paradoksalny, sama ucieczka bowiem i bieg odbierają tlen.

Wiesz, że nawet w więzieniach pozwalają astmatycznym więźniom wyjść z celi w trakcie ataku? Czasami tylko do mniejszej celi i bez okien. Ale nawet to działa. Bo to tylko syndrom i tylko w mózgu, a nie w płucach i oskrzelach.

Wyszedłem tylko na chwilę. Wróciłem. Nie zjadłem nic, lecz przesiedziałem przed tym okienkiem, gdzie wydają zupę, do końca obiadu. Trzymałem się kur­czowo blatu stołu, ale nie uciekłem. Kucharki podśmiewały się, patrząc na mnie. To było moje pierwsze prawdziwe zwycięstwo nad lękiem. Ten psychoterapeuta w szpitalu wariatów za Wrocławiem miał rację. Jedynie konfrontacja z fobią jest metodą na fobię. To działa. Dokładnie na zasadzie szczepionki. Szczepisz sobie podświadomość.

Formalnie na studiach straciłem jeden cały rok. Na obu uczelniach. Jeszcze niedawno było mi to zupełnie obojętne. Bezsensowne. Absurdalnie nieważne. Teraz jednak nie. Studia stały się całym moim życiem. Zagłuszały lub wycisza­ły demony. Wypełniały tak wspaniale czas! Nie mogło mnie spotkać nic bar­dziej terapeutycznego niż studia na dwóch kierunkach równocześnie.

Wydawało mi się, że gdy pozwolę «im» – nie wiedziałem tak naprawdę do­kładnie, kto to ci «oni» – odebrać sobie ten rok, to tak jak gdybym dał się wy­śmiać i opluć po raz drugi przy wszystkich resztkami bułki z pomidorem temu skarlałemu, obślinionemu i cuchnącemu na kilometry głupotą kasjerowi z banku.

Nie dałem. W grudniu zezwolono mi na obu uczelniach na indywidualny tok studiów. Pod koniec września następnego roku zdałem ostatni zaległy eg­zamin na politechnice.

Tego dnia na grobie Natalii leżały kasztany. Natalia uwielbiała kasztany. Mu­siała je tam położyć rano jej matka. Przyszedłem jej powiedzieć o egzaminie. Natalia byłaby ze mnie dumna. Ona zawsze była ze mnie dumna.

Palce wskazujące obu rąk dwa razy pod obojczyk, potem dwa razy w kie­runku rozmówcy. «Kocham Cię».

To takie proste...

Jakub

PS Uważaj bardzo na siebie.

– Czy mógłby pan na chwilę wstać od biurka? Tylko na chwilę. Chciałabym tam szybko odkurzyć – usłyszał kobiecy głos za sobą.

Odwrócił się gwałtownie, przestraszony. Młoda sprzątaczka stała za krzesłem, na którym siedział, pisząc ten e-mail. Odwrócony tyłem do drzwi nie usłyszał, jak weszła. Turczynka z chustą na głowie, pracują­ca tutaj w zastępstwie od kilku dni. Stała z rurą odkurzacza w dłoni i uśmiechała się. Spojrzała na niego i odeszła natychmiast do drzwi wejściowych.

– Przepraszam pana. Bardzo przepraszam – mówiła szybko zatrwo­żonym głosem. – Myślałam, że nikogo nie ma o tej porze w biurze. Ja zawsze pukam. To ja odkurzę jutro. To nie jest przecież takie pilne. Niech pan sobie spokojnie pracuje.

I zamykając drzwi, dodała:

– I nie trzeba płakać. Wszystko będzie dobrze. Podszedł do półki z książkami przy oknie. Otworzył lufcik okna. Do pokoju wdarł się uspokajający regularnością hałas autostrady. Wziął książkę, którą kupił przed miesiącem i która czekała na swoją kolej na górze wysokiej sterty innych książek «koniecznie do przeczytania».

Postanowił nie wracać do domu. Nie chciał dzisiaj pustki mieszka­nia. Tutaj ma przynajmniej Internet. Poczuł, że chce zostać dzisiaj bli­sko Internetu. Poczuł też, że tęskni za nią i że chciałby, aby już był ra­nek następnego dnia.

Czytanie zawsze pomaga przeczekać – pomyślał.

Pierwszy raz chciał przeczekać noc. Aby ją spotkać. Jak najprędzej.

ONA: Czekała na niego. Była dzisiaj dziwnie rozczulona. Bardziej niż zwykle. Gdy wyszedł tak nagle w połowie zdania na to zebranie, o którym przypomniał sobie w ostatniej chwili, zrobiło się pusto i ci­cho. To może zabrzmi patetycznie, ale jest prawdziwe: jej świat od ja­kiegoś czasu naprawdę robił się opustoszały i cichy bez niego.

Ten świat ICQ, Chatu i Internetu jest cichy tylko z pozoru. Dźwięki to także kwestia wyobraźni. Dźwięki i głosy można przecież przeży­wać, nie słysząc ich. Internet z nim był pełen dźwięków. Śmiała się, czasami nawet wybuchała śmiechem. Szeptała do niego, gdy ją czymś rozczulił. Wykrzykiwała – gdy była sama w biurze oczywiście – kiedy ją czymś oburzył czy sprowokował. Stukała w blat biurka klawiaturą lub myszą, niecierpliwie czekając na jego odpowiedzi lub komentarze. Słuchała muzyki, gdy ją o to poprosił. Wypowiadała słowa, które cza­sami miały, według niego, znaczenie dopiero gdy wypowiedziane zo­stały na głos lub wyszeptane, a nie tylko przeczytane. Z nim rzadko by­ła cicho.

Dlatego gdy znikał lub co zdarzało się przecież najczęściej – ona odchodziła od komputera, stawało się ostatnio w jej świecie cicho jak na opustoszałym stadionie. Ale wcale nie o tę ciszę chodziło. I nie o tę pustkę. Znała się przecież.

Gdy napisała mu to ostatnie, trochę zbyt czułe, jak zauważyła po chwili, zdanie o «ciszy w jej świecie», nagle zdała sobie sprawę, że tak naprawdę przychodziłaby tutaj, do tego biura, także w soboty i w nie­dziele. Nawet gdyby przestali jej za to płacić. A najchętniej przychodzi­łaby tutaj także w nocy. On często pracował w nocy. Często myślała, że chociaż raz chciałaby mieć go po drugiej stronie przez całą noc. Praca w tym biurze była czymś czwartorzędnym. Załatwić najszybciej to, co zapewnia na jakiś czas spokój od szefa, sekretarki i koleżanek z marke­tingu i natychmiast wrócić do Jakuba. On zawsze był pod ręką: ICQ, Chat, e-mail. To on nauczył ją, że w Internecie wszyscy «są na wyciagniecie ręki». Trzeba tylko wiedzieć, jak tę rękę wyciągnąć. Ona już wiedziała i dowiadywała się coraz bardziej. Tylko okładka na tym opa­słym tomie, który czyta od tygodnia, ma w tytule «analizę rynku». Pod nią, przełożoną z zupełnie innej książki, aby zmylić wścibską sekretar­kę, jest coś tak fascynującego jak «Internet Unleashed», co w wolnym przekładzie oznacza tyle, co Internet uwolniony. I pomyśleć, że do nie­dawna nie potrafiła, bo nie chciało jej się czytać kilkustronicowej in­strukcji, ustawić nagrywania w domowym magnetowidzie.

To stawało się niebezpieczne. Zaczynała niepokojąco zbliżać się do stanu, w którym mężczyzna znowu wypełni jej cały świat. Nie chciała tego. To ma być przyjaźń. Nie miłość! Użyła dzisiaj po raz pierwszy tego słowa, myśląc o Jakubie. Nie chciała żadnej miłości. Miłość ma wpisane w siebie cierpienie. Nieuniknione, chociażby przy rozstaniach. A oni przecież rozstawali się każdego dnia. Przyjaźń – nie. Miłość mo­że istnieć i trwać nieodwzajemniona. Przyjaźń – nigdy. Miłość jest peł­na pychy, egoizmu, zachłanności i niewdzięczności. Nie uznaje zasług i nie rozdaje dyplomów. Przyjaźń poza tym jest niezwykle rzadko koń­cem miłości. To nie ma być żadna miłość! Co najwyżej asymptotyczny związek. Ma ich zbliżać nieustannie, ale nigdy nagrodzić dotykiem.

Nie kocha go przecież! To tylko fascynacja zaniedbywanej mężatki. Poza tym on jest wirtualny. Nie można z nim ot tak, zgrzeszyć. Dzisiaj czuła, że chciałaby mimo to zejść z tej asymptoty i go dotknąć. Czy to byłby już grzech?

Czekała na niego, ale nie wrócił z tego zebrania. Musiała coś zrobić, aby poprawić sobie nastrój. Fryzjer zawsze pomagał. Zadzwoniła do pani Iwony. Miała jeszcze wolny termin. Ale dopiero po dwudziestej. Nigdzie nie musiała się śpieszyć. Jej męża od wczoraj nie ma. Wyjechał gdzieś służbowo. Powiedziała, że chętnie przyjdzie nawet później.

Pani Iwona była właścicielką jednego z najbardziej niezwykłych za­kładów fryzjerskich czy – jak wolała je sama nazywać – «studia» w Warszawie. W centrum, blisko politechniki. Na pierwszym piętrze przedwojennej kamienicy. Nowoczesne grafiki na ścianach, skórzane fotele, hostessa przy wejściu, indywidualny zapis w komputerze o «pre­ferowanych» zabiegach na włosach. Wyszukana muzyka w całym «stu­diu», łącznie z toaletami pachnącymi jaśminowym dezodorantem. Ka­wałek luksusu na pierwszym piętrze szarego budynku. Pani Iwona wiedziała, że wizyta u fryzjera to przeżycie bardziej intymne niż wizy­ta u ginekologa. U niej nie tylko układa się włosy. U niej często zaczy­na się układać plany życiowe.

Gdy weszła, «studio» jeszcze tętniło życiem. Prawie wszystkie fote­le były zajęte. Iwona przerwała układanie włosów klientki i podeszła do niej. Od dawna były na ty. Tylko jej dawała się czesać.

– Jeszcze chwila. Zanim wypijesz kawę, będę wolna.

Usiadła w wolnym fotelu w pobliżu stolika z gazetami. W tym sa­mym momencie praktykantka podała jej na srebrnej tacy filiżankę z ka­wą.

Poczuła smak ulubionej whisky. Podniosła głowę i uśmiechając się z wdzięcznością, spojrzała na Iwonę.

– Skąd wiedziała? – pomyślała.

Iwona była jedną z najbardziej atrakcyjnych kobiet, jakie znała. Około trzydziestu lat, długie blond włosy, zawsze nienaganny, delikat­ny makijaż. Na zmianę obcisłe spodnie, minispódniczki, długie spódni­ce z rozcięciem do pachwin. Prawie zawsze dekolty. Delikatne dłonie z paznokciami obiecującymi ból, gdyby wbić je w plecy. Piersi. Dosko­nałe piersi.

Iwona doskonale wiedziała, co myślą i czują ci wszyscy mężowie i narzeczem czekający na swoje kobiety, spoglądający na nią łapczywie spoza gazet, którymi maskowali swoje prawdziwe zainteresowanie w tym momencie. Ona zresztą też to wiedziała. Kiedyś, to też było lato, przyszła tutaj zupełnie w ciemno, to znaczy bez umówionego wcześniej terminu. Musiała oczywiście czekać. Miała dwie godziny. Dokładnie przyjrzała się ze swojego fotela tym mężczyznom. Z osuniętymi bardzo w dół mózgami obserwowali każdy ruch Iwony, układającej włosy ja­kiejś starszej kobiecie. Miała tego popołudnia odsłaniający brzuch pa­sek oliwkowego materiału na piersiach i czarne, opięte tak, że bardziej się nie da, spodnie. Stała boso na podłodze. W tle śpiewał Bryan Adams. Nachylając się nad głową klientki, wypinała pośladki. Na środku ple­ców, ponad wąskim paskiem czarnych spodni można było dojrzeć czerwono-granatowy tatuaż. Róża, przykryta w połowie spodniami, a w po­łowie odsłonięta.

Jak ona rozumiała tych mężczyzn! Ten tatuaż też ją fascynował. Ona, gdyby się już odważyła, zrobiłaby go sobie po drugiej stronie po­śladka i byłby mniejszy. Ją samą to podniecało. Kiedyś zapytała męża, czy chciałby, aby miała taki mały delikatny tatuaż na pośladku. Wi­doczny jedynie dla niego. Wyśmiał ją.

– Takie rzeczy przychodzą do głowy tylko pijanym marynarzom – zakończył pogardliwie.

Było jej tak bardzo przykro. Chciała to przecież zrobić dla niego.

– Skąd wiedziałaś, że potrzebuję dzisiaj whisky w kawie? – zapyta­ła, gdy Iwona zabrała się w końcu do jej włosów.

– Wyglądałaś na to. Kazałam małej wlać podwójną porcję. Wlała?

– Nie jestem pewna. Dzisiaj niczego nie jestem pewna. Ale chyba tak, bo działa genialnie.

Iwona schyliła się i zapytała cicho:

– Ktoś potarga ci włosy dzisiaj w nocy, czy mam robić na dłużej?

– Nie potarga, bo jest bardzo daleko i nawet nie wie, że tego chcę. Ale rób tak, jakby miał potargać.

Iwona nie skomentowała w pierwszej chwili tej odpowiedzi. Ukła­dała jej włosy, rozmawiały o modzie, zapchanej, mimo urlopów, samo­chodami Warszawie i o tym, jak dobrze byłoby gdzieś wyjechać, najle­piej na Majorkę.

W pewnym momencie Iwona ni stąd, ni zowąd powiedziała:

– Powiedz mu, że chcesz. I tak już grzeszysz, bo w ogóle chcesz.

Uśmiechnęła się do odbicia Iwony w lustrze.

Po co ludziom psychoterapeuci – pomyślała rozbawiona. – Powinni po prostu częściej chodzić do fryzjera. Nic dziwnego, że tu są zawsze tłumy.

Miała rację w biurze. Fryzjer zawsze pomaga. Wyszła od Iwony około dwudziestej drugiej. Było bardzo ciepło. Whisky, nowa fryzura, gwiazdy na niebie. Czuła błogość. Trudno opowiedzieć błogość w Internecie. To można byłoby mu tylko pokazać – pomyślała.

W drodze do postoju taksówek mijała któryś z wydziałów politech­niki. Z oddali, z jednego z gmachów w głębi parku, spoza oklejonego plakatami parkanu dochodziła głośna muzyka. Przeszła dalej. Muzyka ucichła. Postój taksówek mieścił się w małej zatoczce, dokładnie na­przeciwko szerokich, wysokich schodów prowadzących do głównego gmachu politechniki.

Miała właśnie przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle przystanęła. Chwileczkę – pomyślała – przecież ja już tutaj byłam kiedyś! I też był wieczór. Tak, to tutaj! Przecież stąd wysłałam swój pierwszy w życiu e-mail. Z takiego śmiesznego monitora z pokrętłami. Przy komputerze nie było nawet myszy.

– E-mail!!! – prawie wykrzyknęła.

Odwróciła się i biegiem pokonała wysokie schody. Odemknęła z wy­siłkiem ciężkie drzwi. Gęsta mgła papierosowego dymu wypełniała szczelnie rozświetlony jarzeniówkami hol. Obłoki dymu w świetle ja­rzeniówek były momentami niebieskie, a czasami granatowe. Tak, to tu­taj. Na pewno tutaj. Tylko tutaj było zawsze tyle dymu – ucieszyła się.

Pod ścianami na długich, wąskich stołach o metalowych nogach sta­ły monitory komputerów, mrugające bielą, zielenią lub bursztynem tła swoich ekranów. Przed każdym siedziała jedna lub kilka osób. Słychać było miarowe uderzanie w klawiaturę i szmer przyciszonych rozmów.

To było zrządzenie losu. Opisze mu tę błogość. Teraz. Gdy ją czuje. Najlepiej jak umie. Rozejrzała się. Wszystkie komputery były zajęte. Ale to nic. Poczeka. Ma czas. Wybrała monitor w końcu holu, zaraz przy szatni. Podeszła i stanęła za plecami młodego mężczyzny o dłu­gich włosach. Zapytała najsłodszym – to przeważnie działało – głosem, na jaki mogła się zdobyć:

– Czy gdyby pan tak bardzo, ale tak naprawdę bardzo bardzo chciał sprawdzić, czy jest e-mail do pana i nie miał dostępu do Internetu, bo nie byłby pan studentem, to czy poprosiłby mnie pan, abym panu udo­stępniła mój dostęp?

Chłopak odwrócił głowę, popatrzył na nią przez chwilę, roześmiał się głośno i powiedział:

– Panią mógłbym nawet poprosić o rękę. Ale najpierw poprosiłbym oczywiście o dostęp. Do pani. I tak miałem już iść. Niech się pani czu­je jak u siebie. Proszę tylko potem nie zapomnieć mnie wylogować.

Wstał z krzesła, robiąc jej miejsce. Był bardzo chudy i bardzo wysoki.

– Czy potrafi pani sama konfigurować serwery swojej poczty kom­puterowej? Jeśli nie, to chętnie pani pomogę, zanim pójdę. Uśmiechnęła się i poważnym tonem odparła:

– Potrafię sama zrobić wiele rzeczy, ale tego nie. Z czasów, kiedy to umiałam, pamiętam, że to jest koszmarnie trudne i skomplikowane na tych komputerach, które nie mają Windows. To przecież UNIX, prawda?

– Tak. To stary, dobry UNIX. Nie dają nam tutaj w korytarzu nic lepszego. Można tu tylko IRC-ować i wysyłać e-maile. Ale dobre i to. Uniwersytet nie ma nawet takiego korytarza jak ten – odpowiedział. – Niech pani mi poda nazwę komputera poczty wychodzącej i przycho­dzącej. Skonfiguruję to pani.

Wyciągnęła z torebki mały czarny notes i przedyktowała mu nazwy obu tych komputerów. Jakub miał rację – pomyślała, gdy student wpro­wadzał dla niej te dane, używając tajemniczych komend. Nazwy ser­werów poczty wychodzącej i przychodzącej są jak grupa krwi. Zawsze trzeba mieć to gdzieś zapisane i zawsze przy sobie.

Назад Дальше