[email protected]ść w sieci - Вишневский Януш Леон 14 стр.


– Już gotowe. Poda teraz tylko pani swoje hasło i odbierze pani swoją pocztę. Z pisaniem sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Spojrzała mu w oczy z wdzięcznością.

– Nie wie pan nawet, co pan dla mnie zrobił. Dziękuję. Jakoś sobie poradzę z tym pisaniem. Z pewnością przypomni mi się.

Gdy tylko student się oddalił, szybko wystukała na klawiaturze swo­je hasło dostępu do poczty komputerowej. Jest! Patrzyła, jak e-mail z jego imieniem i nazwiskiem pojawia się na ekranie.

I z czego ona się tak dzisiaj cieszy? Przecież e-maile od Jakuba przychodzą codziennie. Codziennie. Odkąd są w tej «przyjaźni», on pi­sze codziennie. Nieprzymuszany, nieproszony i nawet często nienagradzany za to jej odpowiedziami. To ją tak porusza. On chyba nawet nie wie, jak bardzo. Te e-maile codziennie rano. Nieraz tylko dwa zdania, a nieraz dwadzieścia stron. Ma już cały folder jego listów. On nazywa je «kartkami», nadaje im numery, datuje je i umiejscawia. Zawsze też poda jakieś słowo kluczowe, takie jak «o zamyśleniu» na przykład, «o genach», «o tęsknocie», «o Twoich włosach» i wiele, wiele innych. Taka słodka perwersja zorganizowanego matematyka. Ale to doskona­ły system. Jeśli chce na przykład przeczytać jego e-mail, a ostatnio bar­dzo chce, o słowie kluczowym «miłość», bardzo łatwo go znajduje. Je­śli chce wiedzieć, co pisał 18 czerwca, to też nic prostszego. Tak samo proste, jak przeczytanie tego, co myślał, gdy pisał do niej, będąc w San Diego lub Bostonie.

Ten e-mail tutaj na ekranie – to ją nieco zaskoczyło – nie miał ani daty, ani miejsca, ani żadnego słowa kluczowego. To nie pasuje do Ja­kuba – pomyślała i zaczęła czytać.

Siedziała wyprostowana na krześle, z dłońmi położonymi na udach. Nie mogła się poruszyć. Stosy chusteczek higienicznych poplamionych rozmazanym makijażem przykrywały zawartość torebki, wysypaną na blat stolika, na którym stał monitor. Sama torebka leżała na podłodze, przygnieciona nogą krzesła, na którym siedziała. Czuła pieczenie oczu i słoność łez spływających na wargi. Słyszała siebie mówiącą:

– Zaraz się podniosę. Za chwilę. Podniosę się z tego krzesła, zbiorę te rzeczy do torebki. Odwrócę się i wyjdę.

Wstała. Przy drzwiach wyjściowych ktoś ją zatrzymał, chwytając za ramię.

– Pani zostawiła torebkę i bałagan przy monitorze. Tak się nie robi. Proszę to natychmiast posprzątać – usłyszała wzburzony głos portierki.

Bez słowa wróciła do monitora. Już było lepiej. Podniosła torebkę z podłogi. Otworzyła ją tak szeroko, jak się dało, podstawiła pod kra­wędź blatu i zgarnęła wszystko jednym ruchem ze stolika. Zasunęła suwak, przycinając skłębione chusteczki higieniczne. Gdy zmierzała do drzwi wyjściowych, portierka patrzyła na nią jak na naćpaną narko­mankę.

Usiadła na schodach przed budynkiem. Przeszkodziła jakiejś parze, całującej się kilka stopni niżej. Spojrzeli na nią przelotnie; chłopak szepnął:

– Patrz, co ta wariatka robi!?

Palce wskazujące obu rąk dwa razy pod obojczyk, potem dwa razy w kierunku rozmówcy. To takie proste...

ON: Po dwóch godzinach czytania ogarnęło go poczucie winy; wyda­ło mu się, że marnotrawi czas. Zdarzało mu się to ostatnio dość często, gdy przez dłuższy czas nie używał komputera. Niesłusznie oczywiście, trudno bowiem nazwać stratą czasu analizę publikacji, na które będzie się powoływało we własnych pracach lub z którymi będzie się polemi­zowało. Nie wiedział, skąd się to brało, ale miewał od pewnego czasu takie stany. Czyżby pierwsze oznaki uzależnienia od maszyny?

Postanowił wrócić do referatu, który przygotowywał na konferen­cję w Genewie. Cieszył się na ten wyjazd. Mieli rewelacyjne dane i chcieli zaprezentować je światu. Wiedział, że decyzja szefa, aby to właśnie on wygłosił wykład w Genewie, była wyróżnieniem.

Projekt był naprawdę wyjątkowy. Od siedmiu lat na jednej z wyse­pek u zachodniego wybrzeża Irlandii badano genetycznie wszystkich, absolutnie wszystkich jej mieszkańców. Ponieważ była niemal całko­wicie odizolowana od świata i tak przybycia, jak i ucieczki zdarzały się nader rzadko, można było mówić o prawie niezaburzonej historii ge­nów na zamkniętym obszarze dla całej populacji. Wyspa była interesu­jąca także z innego powodu: w kryptach dwóch tutejszych kościołów znaleziono sarkofagi z wyjątkowo dobrze zachowanymi zwłokami. Kli­mat wyspy oraz suchość krypt spowodowały, że trumny w sarkofagach były prawie nienaruszone, a zwłoki uległy samoczynnej mumifikacji. Najstarsze datowano na osiemset lat, najmłodsze – czterysta lat. Mate­riał genetyczny pobrany z mumii można było porównać z materiałem uzyskanym od żyjących mieszkańców wyspy. Żartował wprawdzie, że uogólnianie czegokolwiek na podstawie badań na Irlandczykach jest bardzo ryzykowne, ale wiedział, że ten projekt jest sensacją w genety­ce. To jego program analizował te dane. W Genewie miał przedstawić wyniki pierwszego etapu.

Otworzył zapis ostatniej wersji referatu i zanim usiadł do pisania, poszedł do kuchni piętro niżej, aby przynieść z lodówki zaczętą butelkę kalifornijskiego chardonnay. Wyjął wino i sięgnął do zamrażalnika po kieliszek, który tam umieścił kilka godzin wcześniej. Od jakiegoś czasu pamiętał o tym, żeby trzymać pusty kieliszek w zamrażalniku lodówki. Już dawno odkrył, że mało co smakuje tak dobrze jak zimne chardon­nay, najlepiej z Monterey, w skutym lodem kieliszku. Poza tym – to też zastanawiająca ostatnio prawidłowość – naprawdę dobre teksty pisał po winie. A tekst do Genewy musi być wyjątkowo dobry...

Nic dziwnego, że Steinbeck pisał tak dobrze. Wszyscy wiedzą, że pił i do tego mieszkał w Monterey – pomyślał.

Wrócił windą na swoje piętro i wszedł do biura. Instytut był o tej porze już całkowicie opustoszały. W jego biurze, oświetlonym jedynie przez lampę stojącą obok monitora oklejonego żółtymi karteczkami przypominającymi, co powinien, a czego zrobić i tak z pewnością zapo­mni, słychać było jedynie uspokajający szum wentylatora w jego kom­puterze. Było przytulnie i dobrze; miał wino, miał komputer i miał po­mysł na referat.

Biuro, to też zauważył ostatnio, stawało się powoli czymś więcej niż tylko miejscem pracy. Znosił tutaj wszystko, co inni ludzie z reguły trzymają w domu: książki, radio z odtwarzaczem płyt kompaktowych, kieliszki, żelazko, przyprawy do potraw, komplet ręczników, pled, po­duszkę, sportowe buty (na wszelki wypadek, gdyby zechciał biegać w pobliskim parku – jak dotąd nie zechciał), garnitur, dwa krawaty, ob­razy, a także doniczki z kwiatami stojące wszędzie, gdzie było jeszcze miejsce niepokryte książkami, notatkami lub dyskietkami. To biuro sta­wało się jego domem.

Ona też tutaj była obecna, w tym «domu». Gdzie zresztą miała być? To tutaj «zapukała» przecież po raz pierwszy. Tutaj były nawet jej rzeczy! Przysyłała mu je. Co rusz znajdował małe paczuszki w swojej skrzynce pocztowej. Nie trzeba mieć szczoteczki do zębów w łazience, aby czuć obecność kobiety w swoim domu. Można mieć coś zupełnie innego.

Można mieć zielone świece, pachnące, rzeźbione, proste, wysokie i niskie, ale zawsze zielone. Bo przecież on lubi zieleń.

Można mieć książki. W całym biurze leżały książki od niej. Prze­czytane przez nią. Z uwagami napisanymi długopisem na marginesie lub bezpośrednio w tekście. Kupowane w dwóch egzemplarzach. Ten przeczytany zawsze dla niego. Ten drugi dla niej. Aby mieć go pod rę­ką, gdy będą o tym rozmawiać.

Można mieć kartki pocztowe lub widokówki. Z każdego miasta, w któ­rym bywała, a w którym nie miała dostępu do Internetu, wysyłała mu kart­ki pocztowe. Kiedyś przysłała osiemnaście pocztówek z Krakowa.

Dopiero na 18 zmieściłam to, co powiedziałabym Ci w pierwszej go­dzinie na ICQ. Brakowało mi tego. Tak bardzo. Niektóre pocztówki się powtarzają. Wybacz. Pani kioskarka miała tylko 12 różnych – pisała.

Można mieć jej stanik. Kiedyś zapytał ją o kolor bielizny, którą ma tego dnia na sobie. To był wieczór. Wypił zbyt dużo wina. Była muzy­ka. I tak jakoś wyszło. Najpierw zignorowała to pytanie. Po godzinie wróciła do niego. Też za dużo wina. I też muzyka. Jej też chyba tak ja­koś wyszło, bo napisała:

Nie umiem opisać Ci tego koloru. Jest na pograniczu oliwkowej zie­leni i turkusu. Właśnie zdjęłam stanik i włożyłam do koperty. Sam zoba­czysz, jaki to kolor.

Cztery dni później znalazł małą paczuszkę w skrzynce pocztowej. Pa­mięta doskonale, że ciągle czuł zapach perfum, gdy dotknął jej oliwko-woturkusowego stanika ustami. Pamięta też, jak bardzo był podniecony.

Tak, to biuro już było jego drugim domem. Poza tym to tutaj najczę­ściej bywała ona. Chociaż nie tylko tutaj. Ale jedynie w biurze miał uczucie, gdy byli razem w Internecie, że zaprosił ją do siebie do domu. Przy czym «bywać», znaczy rozmawiać z nią na ICQ, otwierać z nią chat, a także pisać do niej lub otrzymywać od niej e-maile. Jej obec­ność w jego życiu związana była z komputerem. Umiał połączyć kon­kretny komputer z konkretnymi wspomnieniami. Na tym laptopie z za­pchanym do granic możliwości dyskiem, podłączonym do Internetu w pokoju hotelowym w Zurychu, napisała po raz pierwszy: Tęskniłam za Tobą i nie mogłam doczekać się poniedziałku. Z tego kolorowego Macintosha w Internet Cafe w Berlinie dowiedział się, że ona najbar­dziej ostatnio boi się słów «nigdy» i «zawsze», a zaraz potem «nic» i «nikt», z kolei w tym ogromnym superkomputerze Cray na uniwersy­tecie w Stuttgarcie odebrał e-mail, w którym po raz pierwszy pisała: Jeszcze raz dziękuję Ci za wszystko, przede wszystkim za to, że jesteś.

Wspomnienia wirtualnych spotkań z nią to głównie wspomnienia emocji. Ale także zapisy w pamięci charakterystyk klawiatur, monito­rów lub programów, za pomocą których wymieniał z nią informacje. Czasami uśmiechał się do siebie, zdając sobie sprawę, że ich wspo­mnienia to takie na przykład hipotetyczne pytanie:

– A pamiętasz, jak czule pisałaś do mnie wtedy pod wieczór, gdy byłem na tym szarym komputerze z poplamioną kawą klawiaturą, na której brakowało klawisza «z» w siedzibie IBM w Heidelbergu? Ten komputer miał taki stary monitor z nostalgicznym ekranem w burszty­nowym kolorze i umówiliśmy się, że «z» będziemy zastępować cyfrą 8. Teraz już nie robią takich monitorów.

– Pamiętasz?

Czy takie będą zawsze ich wspomnienia? Klawiatur, monitorów, prędkości modemów, programów pocztowych czy nazw serwerów, któ­re pozwalały im otwierać chat?

W zasadzie dlaczego nie? Czy ławka pod rozłożystym kasztanem musi być bardziej romantyczna od komputera bez litery «z» w klawia­turze, za szklaną ścianą w zaciemnionym centrum komputerowym?

Zależy, co wydarzyło się na ławce i co wydarzyło się dzięki temu komputerowi.

Przewaga ławki nad komputerem dla większości ludzi jest oczywi­sta i niekwestionowana. Głównie ze względu na bliskość, zapach i do­tyk. Słowa na ławce schodzą na drugi plan. Nie kwestionował tego. Uważał jednak, że słowami można zastąpić zapach i dotyk. Słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi. Zapach można tak opisać, że nabierze smaku i kolorów. Gdy już jest czule od słów i pachnie od słów, to wtedy... wtedy trzeba najczęściej wyłączyć modem. Na ławce wtedy przeważnie wyłącza się rozsądek.

Wolałby po stokroć być na tej ławce.

Chardonnay było wspaniałe. Referat do Genewy może trochę pocze­kać – pomyślał, napełniając drugi kieliszek. Usiadł wygodnie w swoim obrotowym krześle i założył nogi na biurko. Zamknął oczy. Zegar na wieży kościoła wybijał północ. Pomyślał, że właśnie minął, w pewnym sensie, przełomowy dzień. Od dzisiaj będzie inaczej. Nie wiedział jesz­cze jak inaczej, ale wiedział, że coś się zmieni. Ten e-mail o Natalii...

Nigdy dotąd nikomu nie opisał tylu szczegółów tego cierpienia. Nie chciał. I nie potrzebował. Jego ojciec i tak wiedział bez słów, a inni? In­ni byli nieistotni. Jej chciał opowiedzieć wszystko. Każdy szczegół. Każdą łzę. I zrobił to. Dlaczego? Bo jest daleko i nie zobaczy tych łez? Bo po prostu nie ma nikogo innego, aby to opowiedzieć, a bardzo chciał? A może to czysty egoizm? Podzielić się z kimś smutkiem prze­szłości i zmniejszyć go w ten sposób? A może ona jest teraz tak istotna, tak ważna, tak odpowiednio wrażliwa, tak godna zaufania, że nie oba­wia się aż takiej bliskości? Też. Ale to chyba nie wszystko.

Wstał z krzesła i podszedł z kieliszkiem do okna. Oparł czoło o zim­ną powierzchnię szyby. Stał tani przez chwilę, przypatrując się poruszającym się aureolom samochodowych świateł rozproszonych na mgle zasnuwającej autostradę pod oknem.

– Opowiedziałem jej, bo chciałem dzielić z nią także swoją prze­szłość – powiedział głośno do swojego odbicia w szybie. – Najważniej­sze kobiety mojego życia zawsze znały moją przeszłość.

Tak! Ona przecież była ostatnio najważniejsza. W ciągu ostatnich kilku miesięcy nie umiał przeżyć niczego istotnego, aby nie pomyśleć, że chciałby jej o tym natychmiast opowiedzieć. To wkradło się w jego życie tak cicho i niepostrzeżenie. I zawładnęło nim. Zmieniało go. Wy­woływało w nim zupełnie nowe uczucia. Jak na przykład to, jak gdyby motyle miał w brzuchu, gdy rano włączał komputer. Albo to pragnienie wzruszeń na tyle silne, aby wygonić go po północy z ciepłego łóżka do piwnicy i kazać ze starych kartonów wyciągać tomiki poezji Jasnorzewskiej.

Wiedział, że pragnienie wzruszeń nie jest trwałym stanem. Jak on to dobrze wiedział! Po śmierci Natalii, gdy już wrócił do świata, nie był zdolny do wzruszeń. Jego serce było jak zamrożony kawał mięsa. Kie­dyś nawet widział je w przerażającym śnie. Pomarszczone i sine, jak kawałek wołowiny wyjęty z zamrażalnika. Ogromne, ledwie mieszczą­ce się w ciemnej dziurze między kością miednicy a obojczykiem. Twar­de, pokryte gdzieniegdzie lodem, owinięte foliowym workiem, poprze­rywanym w kilku miejscach. Ten zamarznięty worek wypełniony jego sercem poruszał się. Regularnie kurczył się i rozszerzał. Przez dziury w folii wypychały się bąble sinoczerwonego mięsa. Obudził się z krzy­kiem, gdy worek pękł z hukiem. Ten sen wracał jeszcze wiele razy. To trwało około dwóch lat.

Kobiety różniły się dla niego w tym czasie od mężczyzn tylko tym, że miały piersi, nie musiały się golić i można było na nich bardziej po­legać. Dopiero po paru latach zaczął ponownie odczuwać coś w rodza­ju pociągu seksualnego. Ale to było, jak wtedy mówił, «prosta(t)ckie». Od prostaty. Ale i od prostaka. Obudzone hormony zdominowały jego postrzeganie kobiet. Chciał tylko rozładować napięcie, pozostawić gdzieś swoją spermę i wrócić do książek. Nic więcej. Robił to sobie głównie sam. Ale nie zawsze.

Kiedyś, jeszcze jako student ostatniego roku, pilotował wycieczkę Almaturu do Amsterdamu. Miejscowy przewodnik na prośbę uczestni­ków zaprowadził ich nad słynne kanały w znanej, szczególnie maryna­rzom, dzielnicy Zeydak. Wieczorem, zupełnie sam, pod jakimś pretek­stem wyszedł z hotelu. Wrócił nad te kanały. Kupił w małym sklepiku przy jednym z mostów marihuanę. To było i ciągle jest zupełnie legal­ne w Amsterdamie. Usiadł na ławce i palił. Spędził tak kilka godzin. Wracając już po północy wzdłuż kanału, mijał kamienice z przeszklo­nymi frontonami. Za szybami siedziały prostytutki i zachęcały do wej­ścia. W pewnym momencie zatrzymał się. Pamięta, że nawet nie myślał długo. Wszedł. Dziewczyna była z Węgier. Młoda brunetka w jedwab­nym szlafroku, paląca cygaro.

Przy szampanie umówili się co do ceny. Zasłoniła żaluzje. Rozebra­ła go. Zapaliła wonne świece. Włączyła muzykę. Rozpoznał Locomotive GT. Podała mu rękę i podeszła z nim do marmurowej czarnej umy­walki przy drzwiach. Zdjęła szlafrok. Stała przed nim zupełnie naga.

Przysunęła go biodrami do krawędzi umywalki, nachyliła się i za­częła go myć. Był tak podniecony, że zejakulował do umywalki, gdy tylko dotknęła jego prącia. Nie wiedział, co zrobić. Było mu tak ogrom­nie wstyd. Zamknął oczy, aby nie patrzeć na nią. Przez chwilę nie mó­wiła nic. Potem zaczęła go delikatnie gładzić po włosach i po policzku, szepcząc coś po węgiersku. Przyniosła kieliszek z szampanem, zapali­ła papierosa i wetknęła mu go do ust. Posadziła go na skórzanym krze­śle. Zaczęła delikatnie masować mu plecy i kark. Po godzinie wyszedł. Dziewczyna wzięła tylko połowę sumy, na którą się umówili. Podając jej rękę na pożegnanie, czuł, że ma znowu erekcję.

Назад Дальше