Gamedec Granica rzeczywistości - Przybyłek Marcin 2 стр.


– Potem podeszłam do drzwi – podjęła – lecz były jak lita skała. Nie mogłam ich otworzyć. Na początku myślałam, że to żart. Próbowałam się z Henrym skontaktować, ale milczał. Po kilku minutach zrozumiałam, że nie milczy, tylko po prostu się nie słyszymy. Domyśliłam się, że to jakaś pułapka, i czekałam, mając nadzieję, że poradzi sobie z zagadką. Henry jest piekielnie inteligentny..

Chciałbym, dziecino, pomyślałem, żebyś po rozwiązaniu tej sprawy powiedziała tak o mnie.

– …lecz po upływie czterdziestu ośmiu godzin dałam za wygraną. Wyszłam z gry i sprawdziłam ogłoszenia w portalu. Pana oferta wydawała się najsensowniejsza.

– Miło mi – pochyliłem głowę, wspominając, jak konstruowałem ogłoszenie, pocąc się, by wypadło wiarygodnie. – Czy nie pamięta pani niczego osobliwego, gdy wchodził do środka? Jakaś barwa? Dźwięk? Może coś powiedział?

Zmarszczyła brwi.

– Nic takiego. Zaraz… – potarła czoło. – Mam wrażenie, że westchnął. Myślałam, że to tak sobie, z zadowolenia. Ale teraz… wydaje mi się, że było w tym westchnieniu coś więcej…

– Co?

– Nie wiem… było jakby głębsze.

Zagryzłem wargi. Łamigłówka nie zapowiadała się ciekawie. Po z górą siedmiu godzinach dociekań miałem jedno westchnienie i tajemniczy napis. Wizja dziesięciu tysięcy kredytów powoli odpływała w nicość. Znałem siebie i wiedziałem, że złożoność problemu mnie przerasta. Z reguły w układankach tego typu były jakieś wskazówki, czasem więcej mylnych tropów. Tutaj nie było prawie nic.

– Skąd się biorą takie rzeczy? – spytała.

– Światy sensoryczne nie zawsze są własnością . Współtworzą je gracze z całej Ziemi. Jeden na dziesięć tysięcy ma pstro w głowie i zamiast miejsc zabawy programuje takie świństwo.

Podniosłem się. Otworzyłem menu ekwipunku i wyciągnąłem z niego pochodnię.

Przytknąłem drzewce do ognia i poczekałem, aż zajmie.

Pozwoli pani, że ją opuszczę. Chciałbym jeszcze sprawdzić.

Oczywiście – odparła chłodno – za to panu płacę. Obserwacja układu gwiazd i chmur nic nie dała. Przypomniałem sobie o napisie. Wszedłem w słownik i wczytałem zdjęcie. Efekt tłumaczenia był zaskakujący. Czytało się „kalos” i znaczyło po grecku piękno. Coś we mnie drgnęło. Krew w żyłach zaczęła żywiej krążyć. Poczułem dawne podniecenie, które towarzyszyło mi w chwilach, gdy zbliżałem się do rozwiązania zagadki. Stary rupieć się rozgrzewa, pomyślałem. Otworzyłem encyklopedię i odnalazłem hasło: „Złoty podział odcinka”. Wyczytałem tam o greckiej estetyce i proporcjach. Nałożyłem siatkę współrzędnych na zdjęcie kaplicy i przekonałem się, że stworzona została zgodnie ze starożytnymi kanonami piękna! Mam, mam, mam, myślałem gorączkowo, sam kształt budowli jest kluczem. Tylko co on oznacza, jak go zinterpretować… Co trzeba zrobić, żeby otworzyć drzwi? Zrobić coś pięknego? Przybrać piękną pozę? Ładnie zaśpiewać? Powiedzieć wiersz? Myśli gorączkowo tłoczyły mi się w głowie, czułem jednak, że mijam się z rozwiązaniem.

Mimo to spróbowałem. Najpierw ładnie się zaprezentowałem. Potem z różnymi intonacjami wypowiadałem słowo „kalos”, następnie prosiłem, kłaniałem się i pląsałem. O świcie stwierdziłem, że jestem za mało powabny. Wtedy spojrzałem na pannę Seymour, której dostarczyłem zdrowej rozrywki i która bez żadnych zahamowań śmiała się ze mnie do rozpuku. Stwierdziłem, że rozwiązaniem zagadki może być ona. Po wielu dyskusjach nakłoniłem ją do przybierania kuszących póz naprzeciwko wejścia, a nawet do częściowego i w sumie nieudanego striptizu. Po upływie doby od mojego wejścia zwątpiłem. Zastosowałem wszystkie sztuczki: dawałem myślom odpłynąć, wracałem do nich, zmieniałem perspektywę, czepiałem się skojarzeń, łączyłem ze sobą wszystkie elementy. Mój notatnik zapełniony był dziesiątkami bezużytecznych drzewek i schematów zależności.

Siedziałem oparty o kostropaty pień dębu i rozmyślałem, gdzie popełniłem błąd. Co mnie zawiodło? Pamięć? Inteligencja? Spostrzegawczość? Obojętnie obserwowałem pannę Jane, która gotowała się do wyjścia. Postanowiła osobiście sprawdzić stan zdrowia narzeczonego, a że mieszkał po drugiej stronie Warsaw City liczyła, że podróż może jej zająć sporo czasu. Poza tym chciała mieć w zapasie kilka godzin na konsultację z lekarzem i przyjaciółmi.

Wtedy zza wzgórza wyłoniła się postać. Był to siwowłosy góral ze skórzaną tarczą przewieszoną przez plecy. U pasa zwisał mu potężny szeroki miecz.

– Co? Znowu ktoś zniknął? – spytał basem.

– Wie pan coś o tym miejscu?! – zerwałem się. – Niech nam pan pomoże! – Pal diabli wynagrodzenie, pomyślałem.

– Nie, przyjacielu – odparł, nie zwalniając kroku i przechodząc obok nas. – Ja tu nic nie poradzę.

– Ale tam może zginąć człowiek!

– Jeśli nie chce, to nie zginie – zaśmiał się olbrzym.

– Ale tak nie można! – wrzasnąłem oburzony.

– Można, można. Sam pan zobaczy – mężczyzna oddalił się.

Patrzyliśmy z Jane na siebie i zastanawialiśmy się nad słowami nieznajomego. Kobieta była nimi tak wstrząśnięta, że usiadła obok bramy i czekała do zmierzchu.

Kiedy słońce zaczęło znikać za szczytami drzew, postanowiłem zerwać kontrakt. Tylko tyle mogłem dla niej zrobić: nie wziąć pieniędzy, na które i tak nie zasłużyłem. Już otwierałem usta, gdy nagle usłyszeliśmy skrzypienie. Spojrzeliśmy w kierunku świątyni. W otwartych drzwiach stał Henry Wallace.

– Henry! – krzyknęła Jane.

Oboje podbiegliśmy do ocaleńca. Wyglądał marnie. Po raz kolejny musiałem docenić programistów. Tak subtelnie wyrażonych uczuć dawno nie widziałem: twarz lekko zapadnięta i blada, oczy dziwnie błyszczące. Stał oparty o kolumnę.

– Przepraszam, kochanie – wychrypiał i usiadł na schodkach.

– Żyjesz! – krzyknęła uradowana Jane i czule go objęła.

Nie odwzajemnił uścisku. Jego ręka lekko pogładziła ją po plecach. Był oszołomiony.

– Cieszę się, że nic panu nie jest – odezwałem się. Wtedy panna Seymour przypomniała sobie o mojej obecności. Rozluźniła oplot ramion wokół szyi mężczyzny i dokonała prezentacji.

– Henry, to jest pan Torkil Aymore, gamedec, którego wynajęłam, by cię ratować.

– Miło mi – Wallace próbował wstać, lecz uniósł się tylko i z powrotem klapnął na stopień. Wyciągnął rękę z przepraszającym wyrazem twarzy. Uścisnąłem ją. Była szczupła i delikatna.

– Ależ pana wytrzymało – rzekłem, ciekaw czającej się w środku zagadki. – Cóż to za diabelska pułapka?

Pokręcił głową na wspomnienie.

– To dzieło hakera, wie pan – nie ustępowałem. – Takich przestępców powinno się wsadzać do więzienia! – zawtórowała dziewczyna.

– Próbowałem pana wydobyć, ale zdaje się, że kaplicę można otworzyć tylko od środka, prawda? – Miałem nadzieję, że potwierdzi moje słowa. Inaczej reputacja, którą dotąd się szczyciłem, mocno by podupadła.

Kiwnął głową. Kamień spadł mi z serca.

– To nie przestępca – odezwał się cichym głosem. – To geniusz.

Zatkało mnie. Panna Seymour zamarła.

– O czym ty mówisz? – wyszeptała.

Wallace patrzył w ziemię i przez chwilę milczał. Po chwili podniósł wzrok, w którym wciąż żarzył się blask.

– Nie było żadnej zagadki – powiedział w końcu. – Mogłem wyjść, kiedy tylko chciałem.

– Jak to!? – dziewczyna nie kryła oburzenia. – Pozwoliłeś mi czekać ponad trzy i pół doby? Czyś ty zwariował?! Już się szykowałam, żeby do ciebie jechać!

Mężczyzna skrzywił się od hałasu.

– Tego nie sposób opisać – odezwał się przepraszającym tonem. – Wejdź sama, to zobaczysz. Ja na ciebie poczekam – westchnął. – Dokładnie wiedziałem, ile mam czasu i jak długo mogę naciągać strunę.

– Ależ niech pan wreszcie powie, co tam jest! – nie wytrzymałem.

– Coś, co można zobaczyć tylko raz. Głos w środku informuje, że kaplica nigdy nie wpuści po raz drugi tej samej osoby.

– Niech pan się nie znęca – błagałem.

– Tam jest… – Henry wyciągnął drżący palec w kierunku drzwi – …piękno…

Wybałuszyłem oczy. Dziewczyna zastygła.

– Jak to piękno? – spytała.

– Nie do opisania. Kwintesencja. Czułem się, jakby ktoś zanurzył mnie w samej ostatecznej esencji… – urwał na chwilę. – Dotykałem ideału.

– Była tam inna kobieta? – Panna Seymour wciąż nie rozumiała.

Gdy Henry starał się jej wytłumaczyć istotę zagadki i zapewniał o swojej wierności, obraz tajemnicy powoli klarował się w mojej głowie. Pułapką było samo zjawisko, od którego nie mógł się oderwać. Mając świadomość, że nie będzie drugiej okazji, starał się przebywać w świątyni tak długo, jak tylko mógł. Prawdopodobnie gdyby był sam, siedziałby jeszcze dłużej.

– Ale jak to możliwe? – spytała mnie Jane, wysłuchawszy do końca wyjaśnień narzeczonego. – Jak można stworzyć w grze taki fenomen?

Usiadłem obok i popatrzyłem na zmierzchający świat.

– To rzeczywiście geniusz – przyznałem. – A odpowiadając na pani pytanie, sądzę, że tylko w grze jest to możliwe.

– W jaki sposób? – nie ustępowała.

Wtedy pomyślałem, że posiadanie żony nie musi być miodem, jaki sobie kiedyś wyobrażałem. Wysłuchiwanie tych wszystkich pytań i przymus odpowiadania…

– Czym jest odczuwane przez nas piękno? – spytałem. – Zbiorem subtelnych wrażeń wynikłych z obserwacji kolorów, kształtów, proporcji i… czegoś jeszcze. Czegoś nieuchwytnego. W tej chwili mamy na sobie hełmy sterujące naszymi doznaniami, operujące setkami miliardów zmiennych na mikrosekundę. Twórca kaplicy złamał formułę piękna lub bardzo się do niej przybliżył, komponując taką mieszankę doznań, że odwiedzający kaplicę ma wrażenie kontaktu z samą ideą.

Henry kiwał głową. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, jakimi oczami spogląda teraz na przyszłą żonę. Czy kontakt z ideałem spowodował, że zaczął w niej przez kontrast dostrzegać brzydotę, czy wręcz przeciwnie, uczulony na przejawy piękna, widział w niej więcej światła? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Jego twarz zdradzała jedynie wielkie zmęczenie.

Panna Seymour pokazała klasę. Zanim zgasły ognie zachodu, otworzyła menu swojego banku i przelała na moje konto całą sumę. Uznała, że skoro nie miałem żadnych szans, nie jest w stanie ocenić moich umiejętności i wypłacenie połowy honorarium byłoby nieuzasadnione. Trudno było nie zgodzić się z jej logiką, zwłaszcza że ciężar moich długów znacznie się w tym momencie zmniejszał. Zanim się pożegnałem i wszedłem w bramę, zastanawiałem się, czy kobieta zdecyduje się odwiedzić świątynię. I znowu nie znałem odpowiedzi.

Pozostawiłem broń, tatuaż i ubranie w odpowiednich miejscach i wylogowałem się. Za chwilę byłem w portalu i wydałem dyspozycję rewitalizacyjną. Gdy zielony pasek wypełnił się do końca, poczułem, jak wraca mi czucie w prawdziwym ciele. Zacisnąłem i rozluźniłem pięści. Wziąłem głęboki oddech i powoli wyciągnąłem ręce do hełmu. Delikatnie go poruszyłem i ostrożnie zsunąłem. Leżałem jeszcze chwilę, trawiąc przeżyte wydarzenia. Wreszcie odłączyłem zasobnik i usiadłem.

Przypomniałem sobie, w jaki sposób kiedyś w Afryce polowano na małpy: myśliwy drążył w skorupie kokosa otwór na tyle duży, by ofiara mogła przecisnąć przez niego dłoń, lecz na tyle mały, by ręka zwinięta w pięść nie mogła się wydostać. Następnie wkładał do środka błyszczący przedmiot. Tak skonstruowaną pułapkę przymocowywał liną do drzewa i odchodził. Małpa, widząc kuszący obiekt, wkładała łapę i chwytała go. Lecz ku jej przerażeniu okazywało się, że może wyjąć rękę tylko wtedy, jeśli go wypuści. Nie chcąc się z nim rozstać, szarpała się długie godziny, aż do nadejścia łowcy. Henry został schwytany w taką właśnie pułapkę. W każdej chwili mógł zostawić błyszczący przedmiot, lecz sam, z własnej nieprzymuszonej woli, nie chciał tego zrobić.

Wiecie, co jest najlepsze w pracy gamedeca? Rytuał po wykonaniu zadania: gorący antygrawitacyjny tusz, lampka koniaku i kubańskie cygaro. Okutany w miękki szlafrok rozpierałem się w fotelu, powoli zapadając w drzemkę. Przed oczami majaczyły obrazy z DPW: piękna twarz panny Seymour, tajemnicza kaplica, łąka pełna kwiatów, siwowłosy góral i Henry Wallace. Zanim odpłynąłem w sen, rozmyślałem, czy sam zdecyduję się na wizytę w sanktuarium. Może kiedyś.

2. Błędne koło

I tak spłaciłem wszystkie długi, a moja agencja po kilku chudych latach wyszła na prostą. Nalałem trzecią szklaneczkę Jacka Danielsa. Alkohol rozchodził się po ciele, wywołując fale ciepła. Rozkoszowałem się uczuciem, że zrzuciłem z barków nieznośny ciężar. Powoli zapadałem się w senną otchłań. Wspominając wydarzenia z ostatnich kilku dni.

Wszystko zaczęło się niecały tydzień temu, gdy w gabinecie rozdzwonił się telesens. Poczułem zapach biura: perfumowanych podłóg i wymuskanych komputerów. Gdy podniosłem wzrok, z holoekranu zerkał zatroskanym wzrokiem łysawy urzędnik w śnieżnobiałym kołnierzyku i stylowym krawacie w fosforyzujące kwadraty. Na ścianie za nim pysznił się emblemat Creation Dome Industries – jednej z wiodących firm w elektronicznej rozrywce.

– Pan Aymore, nieprawdaż? – spytał papierowym głosem.

– Torkil Aymore do usług – odparłem tonem profesjonalisty – Czym mogę służyć?

– Nazywam się Philip Fyodorowicz. Jestem dyrektorem pionu technicznego wydziału R&D Creation Dome Industries. Myślę – nerwowo podrapał się w podbródek – że miałbym do pana prośbę… – zawiesił głos – ale prosiłbym o osobiste stawienie się w naszej firmie. Rozumie pan – zatoczył wzrokiem krąg – chodzi o tajemnicę handlową… Nie ma teraz pewnych zabezpieczeń – uśmiechnął się przepraszająco.

– Oczywiście – sprawdziłem w informatorze adres. – Będę u państwa… za dwie godziny. Fyodorowicz rozłączył się. Zatarłem ręce. Zlecenie od takiej firmy oznaczało nie byle jaki profit! Od czasu nierozwiązania sprawy panny Seymour los jakby zaczął się do mnie uśmiechać.

Po przejściu przez niezliczoną liczbę bramek kontrolnych, przy których czuwali podejrzliwie patrzący strażnicy, po pokonaniu kilku kilometrów korytarzy i wind, dotarłem przed oblicze przynależne do krawatu w świetliste kwadraty.

– Jest pan, to dobrze… – wskazał ręką kierunek marszu. – Proszę do mojego pokoju.

Pomieszczenie mogłoby służyć za apartament hotelowy. Przez krótką chwilę zazdrościłem Philipowi przepychu i władzy Szybko jednak się opamiętałem, przypomniawszy sobie, jak bardzo cenię wolność. Fyodorowicz z całą pewnością był nieprzyzwoicie bogaty, lecz przypłacił to uwikłaniem w zależności, przy których zaplątanie w sieć nanowodu wydawało się problemem dziecinnie prostym.

– Spocznie pan? – wskazał biofotel.

Dotąd widywałem je tylko na reklamówkach. Ostrożnie zanurzyłem się w lekko wibrujące wnętrze. Wrażenie można porównać jedynie do najbardziej wyuzdanych przeżyć, pominę więc opisy. Gospodarz zajął miejsce za gigantycznym biurkiem, które – o ile mogłem zauważyć – pełniło również funkcję stołu masażowego, aparatu do manicure’u oraz osobistej, całkiem inteligentnej sekretarki.

– Mamy – zagaił, robiąc z palców wieżyczkę – pewien problem. To, co teraz powiem, nie może opuścić tego pomieszczenia – spojrzał surowo.

– Dyskrecja jest wpisana w specyfikę mojej pracy – odparłem, usiłując wyglądać na osobę godną zaufania.

– Mimo to czuję się w obowiązku poinformować, że w razie najmniejszego podejrzenia o przeciek nasi prawnicy nie zostawią na panu nawet naskórka.

Pomyślałem, że nie chciałbym na stałe pracować dla Fyodorowicza. Szybko nabawiłbym się jakiegoś tiku albo innego wrzodu.

– Przejdźmy do rzeczy – podjął po krótkiej pauzie. Zacisnął oczy, jakby szykował się do walki z silniejszym od siebie przeciwnikiem. – Jesteśmy w fazie alfa testów kasków najnowszej generacji w związku ze zbliżającą się premierą gry o nazwie Telepadrom.

Fraza brzmiała jak początek handlowej prezentacji. – Dziwne słowo – skonstatowałem.

W jego oczach mignął dyrektorski błysk.

– Pan jest szczery – całkiem ładnie się uśmiechał – to dobrze. Teraz niech pan słucha… Zdecydowanie nie chciałbym dla niego pracować. – Nazwa wzięła się stąd, że kaski umożliwiają telepatię.

Назад Дальше