SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał


COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski

COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-537-4

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA

Eryk Górski

Robert Łakuta

PROJEKT I ILUSTRACJA NA OKŁADCE

Dark Crayon

ILUSTRACJE I MAPA

Paweł Zaręba

REDAKCJA

Ewa Białołęcka

KOREKTA

Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

pan@drewnianyrower.com

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe

Dressler Dublin sp. z o.o.

ul. Poznańska 91

05-850 Ożarów Mazowiecki

tel. (+ 48 22) 725 19 31/32

www.dressler.com.pl

e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl

WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o.

20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a

tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91

www.fabrykaslow.com.pl

e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

www.facebook.com/fabryka

instagram.com/fabrykaslow

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Mapa

/// 000 ///

/// 001 ///

/// 002 ///

/// 003 ///

/// 004 ///

/// 005 ///

/// 006 ///

/// 007 ///

/// 008 ///

/// 009 ///

/// 010 ///

/// 011 ///

/// 012 ///

/// 013 ///

/// 014 ///

/// 015 ///

/// 016 ///

Okładka

Koszula ciału bliższa, a pieniędzy do grobu nie zabierzesz – mruknął sentencjonalnie Paweł Sobkow, patrząc na przelatujące za oknami pancernej limuzyny lampy uliczne.

Potężny, lśniący aurus mknął po głównej magistrali NeoSybirska, prowadzącej od samego serca miasta aż ku położonemu kilkadziesiąt kilometrów dalej lotnisku. Krople deszczu bębniły o potrójną szybę przednią, rozjeżdżały się smugami po wyciągniętej w przód, agresywnej mordzie maski.

Mało co na tej trasie mogło równać się z imponującym grawilotem, prowadzonym nieomylną ręką elektronicznego kierowcy. Pomniejsze ścigacze i co lepsze samochody, bezskutecznie usiłujące dorównać prędkością maszynie, jeden za drugim zostawały z tyłu. Jeśli nawet ktoś z dognanych równał się z aurusem i nie chciał odpuścić, to automat robił delikatny, ale zauważalny trawers w jego stronę.

Nikt nie miał na tyle odwagi, by ryzykować uderzenie zbrojoną burtą ważącego przeszło sześć ton pojazdu, więc posłusznie odpuszczali i zostawali z tyłu – tam gdzie ich miejsce.

Sobkow spojrzał na zegarek o nietypowym wyświetlaczu ze wskazówkami, nawiązującym do starego, analogowego stylu: dochodziło wpół do drugiej w nocy.

Westchnął. Pół godziny do odlotu jego czarterowego odrzutowca. Akurat zdąży wejść na terminal, łyknąć coś mocniejszego przed drogą i przejść kontrolę.

Nie miał ze sobą nic z wyjątkiem małej walizki podręcznej. Nic więcej zresztą nie potrzebował, zaś to, co miał, zostawiał za sobą niemalże bez żalu. Apartament, prywatny kort tenisowy, firma, zakład produkcji biokończyn... Nawet dwie kochanki nie były tym, za czym mógłby zatęsknić.

Wóz ostro wszedł w zakręt, wspinając się na ślimaka zjazdu z trasy. Biznesmen przytrzymał się uchwytu, spojrzał w bok, ku lśniącemu światłami kompleksowi portu transportowego.

Akurat padał deszcz, pierwszy od przeszło miesiąca – tak upragniony i wyczekiwany przez wszystkich w spalonym przez słońce, tonącym w duchocie NeoSybirsku. Ciężkie krople przesyconej kurzem wody uderzały o szyby, rozmazywały się długimi zaciekami na przyciemnionych oknach bocznych aurusa... Aż gotów byłby pomyśleć, że nie było tu tak źle, że można by zostać!

Ale nie. Sprawy zaszły zbyt daleko i zdecydowanie należało zmienić klimat.

Limuzyna zahamowała ostro, zwalniając przed podjazdem na terminal, aż w końcu zatrzymała się tuż przed wejściem, wprost pod zakazem wjazdu. Któryś z chowających się przed deszczem kierowców taksówek od razu ruszył, gotów zrobić bezczelnemu przybyszowi awanturę, ale zauważył oznakowania K-Mer Corporation na drzwiach i zatrzymał się w pół kroku – z tą firmą lepiej było nie zadzierać.

Drzwi podniosły się, do środka wpadło wilgotne, lepkie powietrze. Sobkow chwycił swoją walizkę, szybko wysiadł z wozu i ruszył ku wejściu; za nim podążyli niczym cienie dwaj barczyści ochroniarze w przydymionych okularach, którzy wysiedli z przedniego przedziału pasażerskiego.

Reklamy zamigotały natrętnie, gdy tylko wszedł w zasięg czujników, od razu bezbłędnie odczytujących poziom zdolności kredytowej z czipa w nadgarstku. Zazwyczaj lubił pozwolić sobie na chwilę słabości i podczas każdej podróży kupował jakąś mało istotną błyskotkę... Ale tym razem naprawdę nie był w nastroju.

– Opcja: wygaś wszystkie – mruknął pod nosem.

Moduł rozpoznawania głosu odczytał wgraną komendę, reklamy w zasięgu jego wzroku zgasły. Kilku stojących nieopodal ludzi spojrzało ze zdumieniem na martwe wyświetlacze, typ w podświetlonym diodami zielonkawym futrze gwizdnął z uznaniem: no, no, niezła rozrzutność, żeby za kasę gasić nośniki!

Sobkow jednak nawet tego nie zarejestrował, szybkim krokiem maszerując prosto ku linii odpraw.

Fotokomórka, potem druga. Kontrola bezpieczeństwa, konieczność pokazania, że dwaj ochroniarze mają pozwolenia na wszystko, co wisi u każdego z nich pod pachą. Bramka wykrywacza, prześwietlenie. Przekierowanie do strefy VIP. Sczytanie siatkówki, kontrola czipów... W końcu przyłożenie ręki do skanera, a potem już tylko uśmiechnięta, długonoga dziewczyna, pokazująca drogę do wynajętego saloniku. Coś do picia, gazeta? Może kanapkę z kawiorem?

– Setkę wódki z cytryną. Tylko dobrze zmrożoną! – warknął mężczyzna. Kelnerka uśmiechnęła się i zaszczebiotała:

– Naturalnie, panie Sobkow. Postaram się znaleźć najzimniejszą butelkę.

Dziewczyna wyszła, on opadł ciężko na miękki fotel, pokazał dwóm przybocznym: spocznij, tutaj nic się nie stanie.

Gest był zupełnie zbędny, bo nie za to im płacono, żeby mieli w jakiejkolwiek chwili opuszczać gardę. Fakt, że on poczuł się na moment bezpieczniej, nie znaczył wcale, że oni mieli prawo tak myśleć... Jednak pomimo tego, co widział już w życiu i co czasami robił, nie zatracił resztki ludzkich odruchów.

Nawet służący to przecież człowiek, powtarzał często.

Podniósł się i przesiadł na miejsce bliżej okna. Jego samolot już przysuwał się pod rękaw terminala, więc tylko patrzeć, jak wezwą ich do wyjścia. Jak dobrze pójdzie, to dziewczyna nawet nie zdąży...

Syknęły odsuwające się drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła kelnerka.

– I jak, udało się... – zaczął Sobkow, ale nie dokończył.

Błysnęło oślepiająco i huknęło tak, że aż zadrżały wzmocnione szyby. Oparcie fotela, na którym przed chwilą siedział, dosłownie rozleciało się na strzępy, gdy kula rozerwała plecy mebla, wychodząc przez pikowaną czerwoną alt-skórę w fontannie odłamków plastiku i aluminium.

Sobkow odruchowo wtulił głowę w ramiona i rzucił się na ziemię. Nawyk i trauma, pozostałe po ataku terrorystycznym w moskiewskim metrze kilka lat wcześniej, uratowały mu życie – stojąca za fotelem lampa rozprysła się na tysiąc kawałków kwarcu, kula trzasnęła o szybę i zrykoszetowała w kontuar, zostawiając wzmocnione szkło pokryte pajęczyną pęknięć.

Ochroniarze zareagowali jeszcze szybciej od swojego bossa.

Ten większy i szerszy od razu rzucił się ku klientowi, gotów zasłonić go własnym ciałem... I nie na darmo, bo trzeci pocisk trafił go w piersi, rzucił w tył niczym szmacianą lalkę. Mimo to kamizelka kuloodporna wytrzymała, a on nie wypuścił z ręki już dobytego pistoletu maszynowego i pociągnął długą serią na oślep w kierunku drzwi, skąd padły strzały.

Drugi z najętych siepaczy nie zaprzątał sobie nawet głowy próbą dobycia broni; stojąc bezpośrednio przy drzwiach, od razu wyszarpnął zza pasa elektropałkę i zamachnął się, chcąc uderzyć zabójcę w wyciągniętą rękę.

Sobkow widział to wszystko kątem oka, rejestrując oraz rozumiejąc wyłącznie dzięki wszczepionemu modułowi analitycznemu. Do tej pory używał go do zabawy w kasynie i zabawy na giełdzie, a tutaj...

Trafiony ochroniarz w kamizelce sapnął ciężko, uderzył plecami o kanapę i zjechał prosto na Sobkowa, przygniatając biznesmena do ziemi. Już chciał się poderwać – ale wtedy czwarta kula znów uderzyła dokładnie tam, gdzie poprzednia.

Kamizelka nie wytrzymała, nie wytrzymały też skryte pod nią mostek, płuca i serce. Kula odbiła się od płyty na plecach i wróciła, po czym koziołkując, zrykoszetowała jeszcze raz od pancerza na piersiach, zamieniając wszystko pośrodku w krwawą miazgę.

Sobkow, jeszcze niezdający sobie sprawy z poświęcenia przybocznego, wrzasnął głośno i spróbował wydostać się spod ciała.

Drugi ochroniarz uderzył pałką – błysnął i trzasnął łuk elektryczny, rozszedł się swąd topniejącego plastiku i zwęglonej nanoskóry. Napastnik wypuścił broń z ręki, wywinął się w bok – ale sparaliżowane wyładowaniem mięśnie odmówiły posłuszeństwa, potknął się i poleciał na ziemię.

Mimo że martwy już teraz goryl strzelał niemalże na oślep, to trzy wypuszczone przezeń kule sięgnęły celu. Żadna z nich nie strzaskała ani nawet nie naruszyła tytanowego szkieletu, który zastępował kruche i łamliwe kości zabójcy, ale przecież tytan obłóczony był w ludzkie ciało... A to, nawet naszprycowane dopalaczami i z wyłączonymi receptorami bólu, słabło i odmawiało posłuszeństwa.

Ochroniarz skoczył ku przeciwnikowi, uderzył od góry nogą – ale zabójca tylko przetoczył się, żelazny obcas uderzył w podłogę z hukiem, krusząc ceramiczne płytki. Kolejny cios pałką, znów pudło, trzeci sięgnął celu, ale napastnik przyjął go na tę samą rękę, na której spod stopionego rękawa widać było poczerniałą nanoskórę i przebłyskujący metal...

A potem nagle zapadła cisza. Nagła, nieruchoma, napięta cisza.

Sobkow zepchnął z siebie trupa, nawet nie podnosząc głowy, przeczołgał się za kanapę, wyjrzał za róg.

Ponad przewróconym stolikiem z gazetami widział ochroniarza, nachylonego nad napastnikiem, ze wciąż wzniesioną do ciosu pałką. Łuk elektryczny trzaskał lekko i przeskakiwał pomiędzy elektrodami, ale broń nie opadała. Na twarzy tamtego widać było napięcie, na czole wystąpiła pulsująca żyła, twarz przybrała kolor głębokiej czerwieni...

I wtedy moduł analityczny Sobkowa podświetlił mu pomarańczową obwódką wystający z pleców ochroniarza lśniący, ostry kawał stali.

Zabójca rozprostował palce zaciśniętej w pięść prawej dłoni, ostrze w okamgnieniu schowało się z powrotem do podskórnej pochwy na przedramieniu. Ochroniarz sapnął, zacharczał i kaszlnął krwią, opadł w przód, ale napastnik odepchnął go do tej pory zgiętą w kolanie nogą i odrzucił do tyłu.

Sobkow pisnął i zaczął czołgać się z powrotem. Tamten jest trafiony, powtarzał sobie. Zdążę dotrzeć do drugich drzwi! Ochrona lotniska zaraz tu będzie, a wtedy...

Zamarł, widząc na podłodze przed sobą spiczasto zakończony nosek skórzanego buta na niewysokim obcasie. Podniósł wzrok wyżej, na obłóczone w taką samą, czarną i lśniącą skórę kolano, potem udo, po którym ściekała strużka krwi.

Spojrzał w twarz napastnika, a w zasadzie: napastniczki.

Nie powinna żyć, pomyślał. Nie miała prawa już żyć. Nawet biorąc poprawkę na tytanowy szkielet, same obrażenia organów wewnętrznych powinny ją wykończyć... Dostała trzy kule! Widział ziejącą dziurę w prawym ramieniu, wyrwę na wysokości żeber i zapewne śmiertelną ranę podbrzusza.

Kobieta nachyliła się nad nim, uśmiechnęła do połowy spalonymi przez uderzenie elektropałki kształtnymi ustami, widocznymi spod zasłony lekkiego hełmu bojowego.

I dopiero wtedy Sobkow poczuł, że naprawdę, ale to naprawdę się boi.

Bo nawet teraz widział, jak zwęglona tkanka się regeneruje.

– Zapłacę... zapłacę ci więcej niż oni! Ile tylko chcesz! – wyrzucił z siebie.

Kobieta pokręciła głową, wygięła usta w podkówkę.

– Nie zabijaj mnie, błagam! – jęknął, widząc, jak lufa pistoletu unosi się i spogląda mu prosto w twarz.

– Obawiam się, że muszę – szepnęła, a w jej głosie dało się wyczuć prawdziwy, nieudawany żal.

Paweł Sobkow zacisnął powieki na ułamek sekundy przed tym, jak pociągnęła za spust.

Dzieeeeeeeń dobry, mieszkańcy NeoSybirska! Zegarek właśnie pokazał nam południe, mamy piękny, letni, może nieco zbyt upalny dzień...!

...zbliżających się wyborów. Eksperci uważają, że poparcie, jakie wypracował sobie przez lata gubernator Akimov, zaprocentuje i tym razem...

Powtarzam raz jeszcze. Sytuacja na drogach jest katastrofalna! Jeśli nic nie zrobić, to za pięć lat...

...najlepsze opony w najlepszej cenie.

Uważam się za człowieka stosunkowo zamożnego.

Podniosłem wzrok znad talerza z prawdziwego szkła, na którym w artystycznym nieładzie leżały pomieszane z prawdziwą grillowaną wołowiną wąskie paski prawdziwych warzyw, spryskane idealnie okrągłymi, równymi kroplami gęstego, prawdziwego octu balsamicznego.

Przynajmniej tak głosiło wyświetlone nad talerzem holograficzne menu; nigdy w życiu nie próbowałem ani prawdziwego, ani nawet syntetycznego octu balsamicznego, więc musiałem wierzyć na słowo.

A wierzenie na słowo w tych czasach było, delikatnie mówiąc, retro.

– Z całą pewnością tak jest. – Przełknąłem kęs, otarłem usta zaskakująco miękką serwetką i sięgnąłem po szklankę. – Oczywiście, wszystko zależy od punktu odniesienia.

Skrzywiłem się, kiedy sos tabasco zapiekł w usta. Szczerze mówiąc, sok pomidorowy akurat wolę bez niego, ale mój rozmówca chyba nawet nie zarejestrował faktu, że mógłbym pić coś innego niż on, i po prostu zamówił dla mnie to samo.

Siedzący naprzeciwko mnie człowiek, rozwalony w niedbałej pozie na idealnie czystym, miękkim fotelu w lobby barze jednego z najlepszych hoteli nie to, że miasta, ale zapewne całej Federacji, odwrócił się i popatrzył ponad szkłami niebieskich okularów.

Дальше