SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 2 стр.


– Myślę, że doskonale pan wie, co jest moim punktem odniesienia. – mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami. – A w zasadzie KTO.

Daniłow, tak mi się przedstawił, przez chwilę jak gdyby szukał w mojej twarzy śladu reakcji na tę jakże ewidentną zaczepkę. Pokiwałem tylko głową.

Na zewnątrz było upiornie gorąco. Słońce wisiało bezlitosną kulą żaru nad pokrytym pyłem NeoSybirskiem, który zdążył już zapomnieć o padającym nocą deszczu. Woda spłynęła po betonie, zostawiła brudne plamy na szkle i kolejne kwasowe odbarwienia na metalu, po czym odparowała.

Zostało po niej tylko przesycone wilgocią powietrze, które teraz oklejało skórę cienką warstewką potu i brudu.

Brałem dziś prysznic dwa razy, a mimo to nadal miałem wrażenie, że cały aż się lepię.

Tutaj, za potrójnymi szybami przyciemnionych okien, światło tylko drażniło oczy, ale panował przyjemny, kojący chłodek. Schowane gdzieś wysoko, ponad najwyższym piętrem wieżowca potężne klimatyzatory niestrudzenie zasysały ciężki od wyziewów fabryk i zakładów smog, przepuszczały przez zestaw filtrów i tłoczyły zimne, idealnie czyste powietrze przez nawiewy, ukryte pośród wyszukanych detali architektonicznych imponującego wnętrza.

Blask dnia był tu tylko elementem wystroju, podobnie zresztą jak widok na miasto.

Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ile bloków starego NeoSybirska zostało planowo przeznaczonych pod rozbiórkę, przemocą wysiedlonych i wyburzonych, żeby siedzący w lobby hotelu Ojczyzna goście mieli widok na rzekę i panoramę metropolii... Ale robiło to wrażenie, nie da się zaprzeczyć.

Za pieniądze można było kupić wszystko, przede wszystkim piękno.

– To oczywiste. Czy nie uważa pan jednak, że byłoby zasadne, żeby...

Urwałem, widząc minimalnie zauważalny grymas na jego twarzy. Sięgnął do kieszeni niebieskiej marynarki, wyciągnął tablet oprawiony w niebieski plastik.

Kto dziś używa jeszcze tabletów?! – pomyślałem.

Daniłow w ogóle był dziwny, tego byłem pewien już po półgodzinnej znajomości. Niski, wręcz mały, ubrany cały w odcienie i wariacje niebieskiego. Porozumiewający się stwierdzeniami, oświadczeniami w zasadzie. Przeskakujący z myśli na myśl, jak gdyby prowadził ze sobą wewnętrzny dialog.

Wyjął staromodny rysik, puknął w ekran. Coś przesunął. Przez chwilę patrzył na wyświetlacz, jak gdyby zapominając, że w ogóle tu jestem.

– Omówiliśmy już tę kwestię i nie widzę zasadności powracania do niej. Przyjąłem do wiadomości pańskie zastrzeżenia, więc może pan uważać, że zostałem należycie uprzedzony. W niczym nie zmienia to natury powierzonego panu zadania.

Nie spojrzał nawet na mnie, mówiąc przed siebie i nieustannie przewijając jakieś informacje na ekranie. Daniłow rzadko patrzył rozmówcom w oczy. Nie wynikało to jednak ze słabości charakteru ani chęci uniknięcia konfliktu.

Uwierzcie mi: naprawdę nie.

– Oczywiście – przytaknąłem, odkrawając kolejny fragment idealnie wysmażonego mięsa. Ciekawe, czy jakbym odkładał cały miesiąc, to byłoby mnie stać na taki stek? – Czy mogę zatem uważać, że kwestie natury finansowej...

– Niech pan odeśle po prostu umowę ze wstawionymi cyframi. – Daniłow zamknął pokrowiec i odłożył tablet.

– Ale... nie uzgodniliśmy jeszcze procentów.

– Tak.

Pozwoliłem sobie wygrać trochę czasu, dokładnie, pieczołowicie wręcz przeżuwając kolejny kęs. Jednocześnie moje myśli biegły jak oszalałe, a mózg pracował na najwyższych obrotach, usiłując wyliczyć kwotę na tyle wysoką, by zlecenie było naprawdę opłacalne, a zarazem taką, która nie wyda się Daniłowowi oburzająco wygórowana.

Nie chodziło o to, że nie zapłaciłby mi tych pieniędzy.

Bałem się raczej tego, że spojrzy prosto na mnie i powie: „Proszę teraz przedstawić mi swój tok rozumowania” – a wiedziałem, że wtedy będzie miał mnie na widelcu.

Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiłbym tego zrobić... Po prostu wiedziałem, że cokolwiek powiem, on będzie miał od razu gotowy kontrargument, którego nie będę mógł podważyć.

Miałem miażdżącą świadomość tego, że negocjacje z nim to fikcja, bo on i tak doskonale wie od samego początku, ile mi zapłaci.

Pytanie brzmiało tylko: czy zgadnę za pierwszym razem, czy będzie miał ochotę się ze mną wcześniej pobawić.

– Dwa – wydusiłem w końcu przez ściśnięte gardło.

Nie zabrzmiało to tak, jak sobie wymarzyłem, hardo i pewnie; wyszło coś pośredniego pomiędzy kaszlnięciem a stłumionym jękiem, zdecydowanie za wysokim na końcowej nucie.

Daniłow sięgnął znów po swój tablet, włączył. Tym razem trzymał go tak, że mogłem spojrzeć na ekran... I aż poczułem, jak robi mi się gorąco.

On na nim pisał!

Nie to, że klawiaturą: ręcznie pisał! Widziałem różnokolorowe szlaczki wykaligrafowanych liter, jakieś notatki, punkty... Przełączył kolor na czerwony, nabazgrał coś, postawił kropkę. Wyłączył, schował do kieszeni niebieskiej marynarki, na której rękaw nie byłoby stać mnie i wszystkich moich znajomych, gdybyśmy nawet pracowali każdy po pięćdziesiąt lat bez przerwy.

Przekręcił głowę i popatrzył na mnie; jego twarz nie wyrażała dokładnie nic. Na lekko przydymionych szkłach niebieskich okularów przesuwały się z góry na dół rządki informacji, liter i cyfr, wyskakiwały jakieś powiadomienia.

– Dobrze – powiedział po prostu.

Świat zawirował, kiedy dwa diametralnie rozbieżne uczucia szarpnęły moją świadomością niczym przeciwstawne sobie ośrodki wysokiego i niskiego ciśnienia, na których styku powstają burze, równające ze sobą całe osiedla mieszkaniowe na pograniczu tundry.

A niech mnie, łyknął to! Dwa procent od sumy, o której mówił, to... to... To więcej, niż zarobiłem przez ostatnie pięć lat! Tak po prostu się zgodził!

A niech mnie, łyknął to – więc mogłem powiedzieć trzy. Albo chociaż dwa i pół. Albo dwa koma dwa pięć... Skrewiłem, sprzedałem się po taniości.

– Czy moglibyśmy w dodatku do tego... – zacząłem, ale on wymownym gestem poklepał się po kieszeni.

– Dwa. Czy jest coś, o co chce pan jeszcze zapytać?

– Nie, wydaje mi się, że wiem wszystko. Dane, o których pan wspominał, kiedy mogę je dostać?

– Już.

Zapadła cisza. Przez chwilę spoglądałem na Daniłowa wyczekująco, potem on sięgnął do innej kieszeni i położył na stoliku kartę pamięci.

Karta pamięci. Ostatni raz używałem czegoś takiego, jak miałem... pięć lat? Osiem? No może dwanaście, nieważne. Dzisiaj wszystko szło przez Strumień, nikt nie używał nośników fizycznych!

Nikt, poza upiornie bogatym Daniłowem, który przyleciał do NeoSybirska tylko po to, żeby spotkać się ze mną.

Zgarnąłem kartę z blatu, próbując nie dać poznać po sobie, jak bardzo nie wiem, co zrobić z nią dalej. Gdzie ja to odczytam, na czym? Skąd dziś wziąć urządzenie, do którego można to wpiąć? I jak potem przekonwertować do formatu pod wejście osobiste?

I wtedy do mnie dotarło: te informacje nie mogły trafić do mojego portu, nie mogłem ich wprowadzić do swojej puli danych. Nie mogły nawet dotknąć Strumienia, bo... Bo nie.

Daniłow jak gdyby czytał moje myśli, gdyż pokiwał głową.

– Cieszę się, że osiągnęliśmy porozumienie. Rekomendujące pana osoby wypowiadały się bardzo pochlebnie o pańskiej dyskrecji.

– Tak – przytaknąłem tylko, nie mając pojęcia, kogo może mieć na myśli.

– Jeśli więc mamy omówione wszystko, to będę czekał na informacje. Kiedy będzie pan gotów przystąpić do pracy?

– No cóż. Mam kilka spraw, które muszę dokończyć, więc myślę, że... – zająknąłem się, widząc jego wzrok. – Niezwłocznie, jeszcze dziś.

Wstał, wyciągnął do mnie dłoń. Spotkanie było skończone.

– Dobrze. Zjawię się w mieście za jakieś dwa tygodnie. Mam nadzieję, że znajdzie pan czas na wspólny obiad?

To spotkanie, ta rozmowa była dla mnie jak dotknięcie nieba. Niczym autokarowa wycieczka objazdowa po raju ze wszystkimi jego bajerami. Klimatyzacja, czyste powietrze, czyste żarcie... Czyste kible, spłukiwane czystą wodą! Wszystko było ładne, nowe i takie eleganckie.

Ten hotel, to jedzenie, cały ten mikrokosmos świata bogatych ludzi. Perfekcyjny bąbel marzeń. Równie dobrze moglibyśmy funkcjonować bez świata zewnętrznego, zawieszeni w idealnej, sterylnej pustce. Nieustannie stabilni w zadanej przez system temperaturze, doskonałej na koszulę z mankietem, marynarkę i krawat.

A teraz spotkanie się kończyło. Autokar wycieczkowy podjeżdżał do ostatniego przystanku, gdzie już czekała na mnie winda, mająca zwieźć mnie z powrotem do piekła, które nazywałem życiem.

Przełknąłem ślinę, patrząc na niedojedzoną porcję. Ciekawe, czy zapakują mi na wynos, jak poproszę...? Nie, pewnie nie.

– Oczywiście. W dowolnej chwili.

– Powodzenia zatem, przyda się panu.

Potrząsnął moją ręką mocno, zdecydowanie. Zapiąłem przyciasną, niewygodną i zapewne niemodną marynarkę, wymamrotałem jakieś pożegnanie i ruszyłem ku wyjściu.

– Do widzenia, panie Khudovec, hotel Ojczyzna zaprasza ponownie! – zaszczebiotała cycata recepcjonistka zza kontuaru, kiedy byłem już przy drzwiach.

Drgnąłem jak smagnięty batem, obróciłem do niej. Pełne usta rozciągnęły się w uśmiechu, pokazując dwa rzędy idealnie równych, praktycznie identycznych zębów.

Ciekawe, ile musiały kosztować takie zęby i taki uśmiech? A może była po prostu androidem, podpiętym do systemu rezerwacji hotelowych przez wiązkę schowanych pod ladą kabli?

No tak, identyfikacja wchodzących, pomyślałem sobie. Tylko spokojnie, Chudy, bez nerwów. Przecież w takich miejscach mają pełną kartotekę wejść i wyjść. A jako że siedziałem tam, jadłem i piłem... Pewnie mieli już o mnie komplet informacji, z grupą krwi i długością członka włącznie.

– Czy możemy zaoferować panu jakieś dodatkowe usługi, panie Khudovec? – Przekręciła głowę filuternie i puściła do mnie oko.

Android na sto procent. Sczytuje teraz moje reakcje skórne, rejestruje przyspieszone tętno, widzi ciepłotę ciała, zmieniające się ukrwienie i dostosowuje bieg rozmowy do zachowań.

A ja nie cierpię androidów.

No nie cierpię i nic na to nie poradzę, mimo że w tej chwili można to cholerstwo spotkać coraz częściej, niemalże na każdym kroku. Jakoś tak patrzę na nie i... i aż mnie wstrząsa.

To samo mam ze starymi ludźmi i upośledzonymi dziećmi. Nie to, że się nimi brzydzę czy gardzę, nic z tych rzeczy. Babcię przez ulicę przeprowadzę, dziecku nawet rękę podam. Ale po prostu nie lubię przy nich przebywać i tyle.

Z ciężkim westchnieniem po raz ostatni odetchnąłem czystą, chłodną atmosferą hotelu i przeszedłem przez pancerne obrotowe drzwi na zewnątrz.

Powietrze NeoSybirska uderzyło mnie w twarz niczym gorąca, mokra szmata do podłogi. Wiszący w powietrzu zapach dymu, spalin i rozgrzanego metalu, przepalony olej, smród kwasów i plastiku, dławiąca woń płynów ustrojowych i syntokrwi, wyrzucana przez wentylatory klinik augmentacyjnych... Smród toczącej swój bury nurt rzeki, niosącej ku niewyobrażalnie odległemu morzu hektolitry toksycznych ścieków z kopalni i zakładów przemysłowych K-Merowa.

Spojrzałem jeszcze raz tęsknym wzrokiem ku schowanemu za przyciemnionymi szybami wnętrzu z jego klimatyzacją i czystym powietrzem, a potem ruszyłem szybkim krokiem po chodniku do miejsca, gdzie zostawiłem samochód.

Udające naturalny kamień płytki szybko ustąpiły miejsca pokryciu z bardziej wytrzymałego durakwarcu, żeby po chwili zmienić się w standardowe bloczki z przemielonych odpadów produkcyjnych.

Tutaj, na obrzeżach coraz bardziej zagęszczającego się śródmieścia, dało się jeszcze znaleźć kawałki starych chodników z betonu, albo nawet fragmenty dróżek wylanych dziesięciolecia temu z asfaltu. Masa miękła podczas upału, zachowując w sobie wgłębienia po obcasach, a potem twardniała na kamień – uwieczniając ślady przejścia niczym błoto z odciskami łap dawno wymarłych dinozaurów.

Dalej, bliżej ku centrum miasta, była już tylko nowoczesność. Interaktywne chodniki z reklamami. Holograficzne okna, pokazujące spersonalizowane reklamy. Wielkie, trójwymiarowe bannery, nieustająco wyświetlające propagandowo-konsumencką sieczkę.

Nawet stąd widziałem rzędy dizajnersko jednakowych, do wyrzygania nudnych w swej zamierzonej monumentalności wieżowców, które codziennie połykały i wypluwały z siebie rozkrzyczaną, kolorową masę pochłoniętych pędem ku lepszemu jutru, wysoko wykwalifikowanych pracowników. Ludzi przeświadczonych o swojej wyjątkowości, będących w istocie całkowicie zbywalnym, powtarzalnym aktywem.

Skręciłem za róg, zanurzając się pomiędzy stare, kilkunastopiętrowe bloki. Większość miała już zamurowane wejścia, powybijane okna straszyły resztkami szyb, tablice ostrzegawcze głosiły: „Nie zbliżać się, budynek przeznaczony do rozbiórki”.

Dalej pomiędzy betonowymi megalitami widać było już potężne cielska maszyn budowlanych. Wymalowane w jaskrawy żółty kolor, oznaczone obowiązkową patriotyczną trójkolorową wstęgą uwijały się bez wytchnienia dniem i nocą, niczym robotnice w ulu, kawałek po kawałku wyburzając stare miasto, aby wznieść na jego gruzach nową, lepszą przyszłość.

No tak, w końcu do wyborów zostało niespełna trzy miesiące, więc gubernator robił, co tylko mógł, żeby wyróżnić się przed władzami centralnymi w nadziei na reelekcję. Kolejne kwartały biurowców, jeszcze więcej apartamentów dla bogaczy... Może jakiś kompleks spa albo, jeszcze lepiej, nowa szkoła z rozszerzonym wychowaniem patriotycznym? To zawsze było dobrze punktowane.

Samochód stał, jak go zostawiłem, centralnie pod zakazem. Piknął agonalnie, kiedy sensor wyczuł, że podchodzę.

– Otwórz bagażnik – powiedziałem, a kiedy nie stało się nic, powtórzyłem dobitniej: – Otwórz bagażnik, kupo złomu!

Nadal nic, więc westchnąłem ciężko i namacałem pod klapą przycisk otwierania. Siłowniki zacharczały, próbując unieść klapę, która ani drgnęła – no tak, znów się zatarły.

Złapałem obiema rękami i czując, jak pot ścieka mi strużką po plecach, pociągnąłem klapę w górę. Poszło, chociaż z trudem; siłowniki zajęczały rozdzierająco, coś zarzęziło w mechanizmie, w końcu załapało i bagażnik zaczął otwierać się sam.

Ściągnąłem, w zasadzie zerwałem z siebie nieludzko niewygodną i zbyt ciepłą marynarkę. W pierwszym odruchu gotów byłem pizgnąć ją w zakurzone wnętrze przestrzeni ładunkowej, ale zacisnąłem tylko zęby: nie. Taki ciuch się szanuje, a przecież mam tylko jeden. Wyjąłem wieszak, rozwiesiłem, zapiąłem folię ochronną, ułożyłem równo na półce. Zacząłem rozpinać przepoconą koszulę...

– Gorące laski w twojej okolicy szukają faceta! Zobacz, jak chętne mamuśki same chcą wskoczyć na twojego... – natrętna reklama holograficzna wyskoczyła z kamerki cofania przy zderzaku, ale po prostu pacnąłem dłonią po wyłączniku, w połowie ucinając przekaz.

– Pieprzone reklamy kontekstowe... – warknąłem, mocując się z zapięciami mankietów.

Zawsze tak wychodzi, że najpierw ściągam koszulę, a potem sobie przypominam, że trzeba rozpiąć rękawy, i wyglądam jak na wpół rozebrany debil, tańczący przy nieistniejącej rurce w klubie dla transów.

W końcu zdołałem zdjąć koszulę; zamiast ciepnąć ją na ziemię, strzepnąłem kulturalnie, też wsunąłem na wieszak i zasunąłem folię.

Z westchnieniem ulgi wciągnąłem przez głowę tiszert, a potem równie wysłużoną co solidną i wzmocnioną kurtkę. Zapiąłem suwak aż pod samą szyję, czując, jak system od razu rusza: po chwili wszyte w materiał mikroprzewody podały chłodziwo, schowane na plecach dysze promienników zaszumiały, odprowadzając nagrzane powietrze.

– O mamusiu, jak dobrze... – jęknąłem z autentyczną błogością.

W tej chwili gotów byłem powiedzieć, że furda hotel, furda jego luksusowe wnętrze i prawdziwe jedzenie: klimakurtka, to jest to! Grzeje zimą, chłodzi latem. W dodatku filtruje pot, składując wodę w kieszeniach chłodniczych...

Większość ludzi uważała picie własnego potu, nawet tak oczyszczonego, za obrzydliwe; mnie po pobycie w Afryce mało co już ruszało.

We wnętrzu mojego wysłużonego merca było oczywiście gorąco i duszno jak w saunie. Ryknął odpalający silnik, nawiewy bluznęły kurzem, ale już po chwili zaczęły tłoczyć zimne powietrze. Głośniki zachrypiały, potem zadudniły basem... Przerzuciłem wajchę, skręciłem kierownicę i wysunąłem się z miejsca parkingowego na pokrytą pyłem uliczkę.

Назад Дальше