SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 15 стр.


Poklikałem trochę po kanałach telewizji, starannie omijając wydania wiadomości i gadające głowy. Wiem, że powinienem to oglądać, chociażby po to, żeby być na bieżąco z wydarzeniami, ale... nie. Nie byłem w stanie.

Znalazłem w końcu jakiś durny, stary film sensacyjny, popatrzyłem chwilę, jak główny bohater rozwala bandziorów w rzekomej niedalekiej przyszłości.

Czyli co tam miało być wedle prognoz? Miasta ze szkła, budynki wysokie ponad chmury, latające samochody i broń energetyczna, tak? Cycate laski, umięśnieni maczomeni, wszystko gładkie i lśniące. Kolonizacja Marsa i Księżyca, loty w nadprzestrzeni, klonowanie i teleportacja.

A zamiast tego słyszałem rytmiczne: łup, łup, łup, brzdęk, łup... To sąsiad zza ściany znów napierdalał żonę.

Próbowałem skoncentrować się na akcji filmu: protagonista wychylał się właśnie zza ściany, nieświadom, że wraży strzelec wyborowy tylko na to czeka. Wierny pies biegł już przez halę magazynową, gotów rzucić się na swego pana i uratować mu życie...

– Ty kurwo, szmato jebana ty! Myślisz, że możesz innemu obciągnąć i potem do mnie wrócić?! Tobie się wydaje, że...!

Kliknąłem pilotem, ukryte w ścianach głośniki zaczęły emitować niski, kojący szum, idealnie głuszący odgłosy spoza mieszkania. Zapłaciłem za ten system aktywnego tłumienia niemały pieniądz, ale ani chwili nie żałowałem.

Bohater już był przy schodach, przeładowywał pistolet. Ranny pies skamlał, krwawiąc, i wiadomo było, że zbliża się punkt kulminacyjny sceny.

Nadal słyszałem gdzieś na granicy postrzegania miarowe, głuche dudnienie uderzeń.

Bardziej nawet czułem w trzewiach, tak jak czuje się odgłos, kiedy ktoś pośliźnie się i uderzy potylicą o betonową posadzkę. Takie suche „trzask!”, i nagle masz gęsią skórkę.

Zrobiłem głośniej, na filmie akurat zaczęli strzelać.

Patrzyłem chwilę tępo w przelewające się po ekranie kolorowe plamy, a potem po prostu zerwałem się z kanapy. Kusto też aż podskoczył, zaczął bez sensu ujadać... Wciągnąłem na dupę spodnie, narzuciłem na siebie kurtkę i tak jak byłem, w samych klapkach, wypadłem przez drzwi na korytarz, zleciałem po schodach i niczym burza przebiegłem do sąsiedniej klatki.

Domofon był zepsuty od lat, więc szarpnąłem tylko, drzwi ustąpiły. Przesadzając po dwa schodki, wbiegłem na piętro, załomotałem do drzwi, zacząłem dusić dzwonek.

– Otwieraj! – ryknąłem, cisnąc guzik tak, że w plastikowej obudowie aż coś trzeszczało.

Zachrobotał zamek wewnętrznych drzwi, potem błysnęło światełko w judaszu... Nie przestawałem walić pięściami ani na chwilę, dzwoniłem to krótkimi, to długimi sygnałami. Musiał, musiał otworzyć.

W końcu zgrzytnął zamek, drzwi szarpnięciem otworzyły się do środka, zobaczyłem za nimi zarośniętą, zapitą mordę sąsiada zza ściany.

– Czego się, chuju... – zdążył tylko powiedzieć, zanim zamachnąłem się i z całej siły zajebałem mu lampę w ryj.

Machnął rękoma i wyłożył się jak długi. Od razu chciał się zerwać, zaczął zamykać drzwi, ale ja skoczyłem już za nim, otworzyłem z kopniaka – nie lada sztuczka, jak ma się na nogach gumowe klapki! – wpadłem na niego całą swoją masą.

– Ratunku! – wrzasnął, a chwilę po tym moja pięść trafiła go centralnie w nos, zamieniając i tak już paskudny organ w krwawą miazgę.

Widziałem, że ma na podkoszulku i na kostkach rąk krew. Znów ją lał, skurwysyn jeden, po raz kolejny od tylu miesięcy!

Zamachnął się na oślep, nawet trafił mnie w ucho, ale to tylko mnie rozwścieczyło. Instynkty bojowe, warunkowana agresja, pamięć mięśniowa, sztuki i techniki walki, których uczyli nas najpierw w milicji, a potem w Afryce...

Wszystko to jest gówno warte, jak się naprawdę bijesz. Wtedy są łokcie i kolana do przodu, celujesz w twarz i koniec. Kostki pięści raz po raz uderzają w miękkie i twarde, coś chrzęści i trzaska miękko.

Od czasu przeszczepu przerzuciłem się na leworęczność, ale w gniewie biłem nadal prawą – a naprawdę, naprawdę było czym bić.

– Przestań, zabijesz go! Co ty robisz?! – Żona sąsiada rzuciła się na mnie, zaczęła okładać pięściami, ciągnąć za włosy, wbijać palce w oczy i wrzeszczeć: – Ratunku! Ratunkuuu, mordują, napad! Zostaw go, zostaw, aaa! Mój Dimkaaaa, ratuuunkuuuu...!

Odciągnęła mnie w końcu, uderzyła jeszcze raz, odepchnęła w tył, na szafę. Popatrzyłem na swoją rękę, porozcinaną tak, że spod kostek wyzierała stal nierdzewna, na sąsiada z mordą niczym dobrze rozbity soja-schabowy... Na sąsiadkę z podbitym okiem, potężnym sińcem na policzku i napuchniętymi niczym dwa balony ustami.

– Wooon! – wrzasnęła, tuląc do siebie męża i szlochając. – Wynoś się! Aaa! Ratuuunkuuuu!... Milicjaaa...!

Przesunąłem się wzdłuż szafy, wystawiając przed siebie dwie ręce i próbując zasłonić od całej tej absurdalnej, patologicznej sytuacji. Kobieta płakała i krzyczała, sąsiad pluł i kasłał krwią, ja próbowałem to wszystko jakoś zrozumieć.

W końcu wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi. W sieni stała pomarszczona, siwa starowinka, ubrana w pocerowany niebieski fartuszek w kwiatki i bambosze.

– To... ja... – wydukałem, próbując schować za sobą rękę.

Ujęła mnie za ramię, wyciągnęła i obejrzała zakrwawioną dłoń. Pokiwała ze smutkiem, krzywo wszczepione cyberoczy zamigotały lekko już matowiejącymi diodami.

– Dobrze pan zrobił. A jeszcze lepiej, jakby go pan zabił. Należy mu się, skurwielowi jednemu. Może pan tam wróci? Ja zeznam jakby co, że to on zaczął. I pani spod dwudziestego siódmego też jakby co powie, co będzie trzeba.

Potrząsnąłem głową, wybełkotałem coś nieskładnego i wyszedłem na korytarz. Spłynąłem po schodach, na nogach niczym z gumy przeszedłem z powrotem do swojej klatki i schowałem się w mieszkaniu.

Kusto oczywiście od razu zaczął lizać mnie po ręce, a ja zorientowałem się dopiero po chwili. No tak, przecież brak czucia.

Znalazłem pudełko serwisowe, dobrze wymieszałem przed otwarciem i nałożyłem maść regeneracyjną na porwane tkanki. Warto by było to jakoś zaszyć, żeby brzegi trochę się zeszły... Pamiętam, jak coś mi tłumaczyli, że nie wolno, bo wtedy mogą powstać zrosty wokół ciała obcego, i że coś tam, coś tam.

Szurając klapkami, przeszedłem znów do kuchni, wyciągnąłem z szuflady w stoliku nitkę, znalazłem jakąś igłę nawet. Zawiązałem na końcu jebitny supeł, niezgrabnie nawlokłem i zacząłem szyć.

Prosta, jednostajna czynność. Jak rzadko kiedy w życiu naprawienie czegoś zamiast zepsucia. Poskładanie do kupy.

Poczułem, że mam straszną ochotę albo się napić, albo rozpłakać.

Wróciłem na kanapę, film nadal leciał. I niech leci... Wygrzebałem stare nośniki pamięci, wrzuciłem w projektor i zacząłem na chybił trafił przeglądać zdjęcia.

Patrzyłem na małego chłopaka, potem na młodego kadeta, na podrostka na zakończeniu jedenastej klasy. Na czteroletniego berbecia, płaczącego, jakby go ze skóry obdzierali, kiedy źli rodzice oddali go pierwszy raz do przedszkola. W końcu na dumnego jak paw absolwenta akademii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, składającego przysięgę na sztandar Federacji.

Moment graniczny, poczułem. Albo się rozbeczę jak baba, albo pobiegnę do sklepu po wódkę, albo... No właśnie. Albo wezmę się w garść i ogarnę życie.

Nie robiłem tego w końcu dla siebie. Nie chodziło o mnie, w każdym razie nie tylko. Ktoś mi zaufał, a ja nie mogłem go zawieść – tak jak kiedyś, dawno temu, sam zostałem zawiedziony.

Pociągnąłem nosem, otarłem zawilgocone oczy. Wyjąłem z projektora kartę, zgasiłem holowizor. Włączyłem sobie na głośnikach dyżurną składankę francuskich szansonów, przyniosłem z kuchni piwo i wsunąłem w gniazdo projektora nośnik ze szpitala.

Zapaliłem papierosa, nikotyna zaczęła powoli wsączać się w płuca, uspokajając rozszalałe serce i kojąc nerwy. To znaczy: ja wiedziałem, że szlugi wyłącznie pozwalały uciszyć strach, wynikający z głodu nikotynowego.

No ale czułem się spokojniejszy, i tylko o to chodziło.

Już patrząc na ekran, pomyślałem sobie: oho, dużo tego. Lista rozwinęła się od góry do dołu, spłynęła nieco niżej... Ile? Sto dwadzieścia kilka osób?!

No tak, przecież były te cholerne upały. Nadal są zresztą, deszczu jak nie było, tak nie ma. Ludzie padali jak muchy, więc się nazbierało.

Zacząłem od sprawdzania jednego po drugim, ale odpadłem po trzydziestym którymś. Nie no, tak to mi nic nie da przecież... To jakieś dziadki borowe były, część w ogóle znajdowano na ulicach, więc pewnie bezdomni. Głupiego robota.

Wpiąłem w drugie gniazdo kartę z danymi od Daniłowa, rozwinąłem siatkę powiązań. Jak by to zrobić, żeby miało ręce i nogi? Zacząłem zaznaczać i kopiować do oddzielnego pliku nazwiska z wykresów. Mozolnie, jedno po drugim: zaznacz, kopiuj, przenieś, wklej, i następne.

Tak, na pewno można było jakoś szybciej, automatycznie. Mówiłem już, że nie lubię technologii? No to powtarzam jeszcze raz: nie lubię.

W końcu skopiowałem ostatnie nazwisko, zaznaczyłem i wrzuciłem wszystkie w wyszukiwanie na liście. System pomielił, pomielił, na chwilę zawisł... I podświetlił mi dobre pół tuzina rekordów!

Aż mi się gorąco zrobiło z wrażenia.

Szybko przejrzałem, odsiałem te, które na sto procent do niczego nie pasowały: stary dziad, dwuletnia dziewczynka, dwa takie same nazwiska, ale jedna osoba jest nikim. Zostały mi cztery plus Matwieszuk.

Na próbę wstukałem pierwsze lepsze z brzegu w wyszukiwarkę strumieniową, kliknąłem „wprowadź” – i aż gwizdnąłem przez zęby.

No proszę, pan prezes kolejnej spółki. I jeszcze jednej, i następnej, i znów... Przejrzałem historię pacjenta w pliku oryginalnym: zdrowy jak byk, serce wymienione rok temu, porobione wysokoprzepustowe arterie. Trzeba mieć kasę na coś takiego, swoją drogą.

I bęc: podejrzenie czerniaka skóry sprzed kilku miesięcy. Niby nic wielkiego, normalna rzecz, kiedy powłoka ozonowa jest dziurawa niczym rajstopy dziwki po owocnej nocy. A mimo to interesujący zbieg okoliczności.

Kolejne badanie: po czerniaku nie ma śladu. Tak po prostu, bez wpisu o zabiegu, nic. Ozdrowiał.

Następne nazwisko, kobieta tym razem. Młoda, bogata, trzy spółki, akcje i obligacje na giełdzie, nieruchomości... I rak jajnika. Najpierw lewego, potem prawego. Potem szyjki macicy. Potem przerzut na płuca. I za każdym razem badania takie same: ojej, jest rak, a potem: o, a już nie ma.

Interesujące.

Skopiowałem nazwy ich spółek, wrzuciłem w prostą, ogólnodostępną wyszukiwarkę rejestru przedsiębiorców, żeby sprawdzić bezpośrednie powiązania. Skopiowałem wyniki, odpaliłem plik od Daniłowa.

Jest, a jakże. I kolejna. I jeszcze jedna.

I wszystkie co do jednej zapinają się ze spółkami zależnymi od Sobkowa. Nigdy w pierwszym rzędzie, ale zawsze w drugim. Minimalne konieczne oddzielenie, jak kartka postawiona przed reflektorem: dalej nie zajrzysz.

No dobrze, ale czego to dowodziło? O czym świadczyło?

Cztery, nawet pięć osób z orbity Sobkowa – tak ją zacząłem w myślach nazywać, „orbita” – umiera tego samego dnia na to samo, z tego samego powodu. W dodatku wszyscy mieli historię chorób nowotworowych, i to skutecznie leczonych... Albo przynajmniej do niepoznania zaleczanych.

Musieli coś wszyscy brać, uświadomiłem sobie. Przyjmować jakiś lek, który hamował rozwój komórek rakowych. Brali go z jednego źródła, wzięli z tej samej dostawy... I bęc, trupy.

Trefny towar? Więcej niż możliwe, wręcz pewne. Ktoś zaczął lecieć po taniości, ludzie się potruli czarnorynkowymi podróbkami.

Podrabiane leki, trefne płyny, hormony z drugiego obiegu – brzmiało znajomo.

Coś takiego gdzieś się przecież produkuje, nie? Potrzebna do tego infrastruktura, instalacje chemiczne, wręcz cały zakład. Laboratorium badawcze, w którym...

Zaraz.

Przewinąłem plik Sobkowa, zerknąłem na jedną z jego spółek. Tę, na którą Valenta przerzucił wierzytelność ze spółki Matwieszuka. Najbardziej niepozorną, niewielką, mającą w zasadzie tylko dyrektora i prezesa zarządu. Szarą, smutną myszkę z minimalnym kapitałem zakładowym pięciu tysięcy rubli.

– „Nowoczesne technologie, działalność badawczo-rozwojowa, inżynieria biologiczna i genetyczna” – szeptem przeczytałem raz jeszcze przedostatnią pozycję wpisu.

Chyba miałem już swoją faworytkę, o którą będę musiał znowu dopytać Kulasa. Tak, najpierw zrobię rozpoznanie na odległość, dowiem się, ile dam radę, a następnie trzeba się tam wybrać i zobaczyć, co w trawie piszczy.

A potem złożyć wizytę w wysokościowcu SybirTower.

...dlatego powtarzamy nasze stanowisko: wyciek z instalacji jest całkowicie niegroźny i w żaden sposób niepowiązany z...

...widoczność jest słaba, więc prosimy kierowców o zachowanie szczególnej...

Nadal nie jest jasne, kto stał za zabójstwem...

...odpowiedzialne są po raz kolejny mieszające się w sytuację Stany Zjednoczone.

Dzień wstał duszny, parny i aż gęsty od wiszącej w powietrzu toksycznej mgły.

Patrzyłem przez okno, próbując oszacować widoczność. Czterdzieści metrów? Pięćdziesiąt? Rzeczywistość powoli roztapiała się w białawożółtym tumanie, przesyconym złotawym blaskiem zawieszonego gdzieś ponad nami słońca.

Od czasu do czasu po chodniku przesuwała się ciemniejsza sylwetka przechodnia z konieczności, niosącego przed sobą groteskowo wydłużony psi pysk półmaski z filtrami. No tak, praca nie wybiera – świątek, piątek, alarm smogowy czy nie, a przecież z domu trzeba w końcu wyjść.

No, ale samochodu nawet nie będę dziś ruszał, bo NeoSybirsk nieuchronnie ugrzęźnie w korkach. Prędzej czy później wypadek, potem drugi, trzeci. Jako pierwsze stanie śródmieście, potem zator rozpełznie się po głównych ulicach, tam ludzie zaczną się denerwować i chojraczyć, zaczną się mniejsze i większe stłuczki, paraliżujące ruch.

Niestety, dziś był dzień metra i komunikacji publicznej.

Z ciężkim sercem wyciągnąłem z szafy ciemniejsze spodnie, do kieszeni kurtki wsunąłem rękawiczki pokryte warstwą elastycznego, antyseptycznego plastiku. Niestety, kontakt bezpośredni z miastem zawsze był jak wyjście robocze – na pewno się człowiek ubrudzi, warto założyć ubranie ochronne. Do tego przerzucona przez ramię torba robocza podpięta paskiem na udzie, podobnie jak moja klimakurtka spisana z magazynu w starych, dobrych czasach.

Skasowałem wczorajsze oświadczenie, wstukałem i podpisałem aktualne z dzisiejszą datą.

– Kusto, idziemy na wyjście testowe – zarządziłem, zdejmując z wieszaka smycz i kupiony dla niego kaganiec z filtrem.

O tak, powietrze na dworze aż szczypało w oczy, więc czym prędzej wzbogaciłem stylówkę o ściśle przylegające do twarzy okulary próżniowe z żółtymi szybkami. Ściszyłem tylko do zera dźwięk, za którymś kolejnym kliknięciem udało mi się wyłączyć natarczywie wyświetlające się przed oczami reklamy.

Oczywiście nadal przelatywały mi tam jakieś obrazy i wiadomości, system komunikacji miejskiej jakimś cudem musiał już wykalkulować, że nie wsiadłem do samochodu i teraz usłużnie podpowiadał mi drogę do najbliższych węzłów transportowych.

Czasami zastanawiałem się: jak dalece posunięta jest inwigilacja? Robiliśmy któregoś wieczora testy, celowo gadając z chłopakami z ekipy o różnych rzeczach: a to wakacje, a to wódka, nowy samochód... Przez następne kilka dni dostawałem istną nawałę reklamową ze zdjęciami piaszczystych plaż, dobrej zabawy przy flaszce i uśmiechniętych panienek opartych o lśniąco czerwone maski limuzyn.

Wspominałem już, prawda? No wspominałem, co o nowoczesnej technologii myślę. Ale chyba powoli zaczyna być zrozumiałe, dlaczego i skąd ta niechęć.

Kusto zrobił, co musiał, po czym zaczął ciągnąć z powrotem ku domowi. Ja jednak twardo dokończyłem rundkę wokół bloku, upewniłem się, że zestaw wyposażenia na ten dzień jest wystarczający, nic nie zawadza, mam wszystko pod ręką... Odprowadziłem mojego jedynego przyjaciela, zamknąłem na cztery spusty, a sam ruszyłem w trujący labirynt NeoSybirska.

Назад Дальше