SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 14 стр.


Wierutne kłamstwa! No niech pani pomyśli sama: no po co?! Po co, ja się pytam?! Przecież nikt przy zdrowych zmysłach...

Pragniesz czegoś? My ci to damy! Moduł rzeczywistości wirtualnej MoreReal dostępny już teraz!...

...żaden z pasażerów uwięzionych w płonącym trolejbusie nie miał szans.

Obudził mnie natarczywy dzwonek komunikatora. Rozchyliłem jedno oko, potem jakimś cudem drugie... Podniosłem się do pozycji pionowej, przetarłem twarz i zerknąłem na zegarek: no tak, znów zaspałem.

Komunikator ponownie zapiszczał, chciałem wyświetlić dzwoniącego, zamiast tego paluch nacisnął ikonkę odebrania.

Holoprojektor błysnął, wyświetlając twarz Daniłowa.

– Aleksandrze Wasiliczu, pobudka! – zawołał radośnie tamten.

– Dzień dobry, panie Daniłow – odpowiedziałem, błyskawicznie budząc się i trzeźwiejąc. Przegarnąłem włosy, otworzyłem oczy na tyle szeroko, na ile mogłem. – W czym mogę pomóc?

– Śpicie.

– Nie, nie śpię! Pracuję właśnie, tylko zegarek leżał obok...

– Spaliście, towarzyszu kapitanie, i nie próbujcie mnie okłamywać. Ja widzę, jak ludzie kłamią. – Uśmiechnął się, a kiedy nie odpowiedziałem, pokiwał głową. – Naprawdę widzę. Dobry sen to podstawa efektywnego dnia, ale nie wolno trwonić najbardziej produktywnych godzin poranka!

– Co mogę dla pana zrobić? – jęknąłem, nawet nie próbując z nim dyskutować.

– Możecie, Aleksandrze Wasiliczu, odzyskać moje pieniądze. Skoro naszego wspólnego kolegę już wypuścili, to może porozmawialibyście z nim kulturalnie? Ludziom czasem coś potrafi wylecieć z głowy, na przykład że komuś zabrali trzydzieści milionów i nie oddali.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza, pokiwałem głową. No tak! Moja genialna myśl z wczoraj: po prostu się do tego całego Valenty wybrać i porozmawiać. Szczególnie że mi Kojot w zasadzie powiedział, gdzie go znaleźć.

– Dowiedziałem się, gdzie mieszka – pochwaliłem się. Jakoś trzeba na te dwa procent w końcu zarobić.

– Zuch! I jeszcze u niego nie byliście?!

– To świeża informacja. Poza tym pozostaje kwestia Sobkowa...

– Sobkow nie ma nic do rzeczy! – Daniłow nagle zmienił ton. – Ani nikt inny! Macie odzyskać pieniądze i za to wam płacę. No już, towarzyszu kapitanie, powstań, buty wypastować i do roboty! Bez odbioru.

Hologram zgasł. Musi się chyba strasznie nudzić taki oligarcha, skoro wydzwania do cieciów z samego rana i daje złote rady... Natomiast jedno mnie cieszyło: ewidentnie trzymał rękę na pulsie, co znaczyło, że jakby ktoś jeszcze w mojej obecności niespodziewanie się odwodnił i zdechł, to istniała szansa, że się o mnie upomni.

A właśnie, à propos zdychania. Wstukałem wiadomość do Kulasa: „Jak tam, co mamy?”. Poszedłem się umyć i ogolić, dolałem wody psu, wyprowadziłem... Tymczasem przyszła odpowiedź: „Przyjeżdżaj”.

Zapakowałem się do merca i przyjechałem. Palnik słońca już wytoczył się ponad dachy bloków, powietrze było dosłownie przesycone wilgotnym, lgnącym do wszystkiego pyłem, wciskającym się we wloty nawiewów.

Spociłem się błyskawicznie i już stojąc pod drzwiami u Kulasa, czułem, jak cieknie mi po plecach.

– No i co masz dla mnie? – przywitałem go od progu.

– Proszę nie wchodzić w butach! – Babka z opieki społecznej wychyliła się z kuchni. – Dopiero co zmywane było! Pan wie, ile ja się muszę napracować?! Przecież tutaj nieszczęśliwy człowiek mieszka, sam sobie nawet tyłka nie podetrze, a co dopiero posprzątać!

Spojrzałem z niedowierzaniem na nią, na buty, na podłogę mieszkania, dosłownie lepiącą się od wszelakich substancji organicznych i nieorganicznych.

– Umyte było i mam buty zdjąć? – udało mi się w jednym pytaniu zawrzeć dwie trudne do uwierzenia rzeczy.

Z salonu wyjechał fotel Kulasa, gospodarz uśmiechnął się kwaśno.

– Nie kłopocz się, Chudy. Masz tu adres.

Puknął w swój komunikator, mój zapiszczał: odebrano.

– Kulas, jaki adres?

– Adres miejsca, gdzie dostaniesz to, o co pytałeś. – Spojrzał wymownie w kierunku krzątającej się po kuchni baby.

– I musiałem do ciebie po to przyjechać? Nie mogłeś mi tego przesłać po prostu?

Fotel podjechał do samego końca szyny przy drzwiach, Kulas uniósł się na rękach; schyliłem się odruchowo.

– Chudy, nie wkurwiaj mnie – syknął. – Nie mogłem, bo poszłoby przez Strumień. A tutaj ci przesłałem bezpośrednio przez urządzenia sparowane.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy otwierali porty.

– My nie, ja tak. Ale nie bój się, nie będę ci grzebał w pamięci podręcznej komunikatora. I masz tam od razu parę rzeczy o tej... Ahem. O tym sklepie, który się zamknął, co właściciel nie oddał znajomemu pieniędzy.

Baba łomotała i brzęczała garnkami, syczała parową myjką i przestawiała wszystko z miejsca na miejsce, ale byłem pewien, że uszy czujne niczym radary na granicy wyłapują każde uronione słowo. Pokiwałem głową.

– To co, my się potem?

– Potem. Ale w miarę możliwości wcześniej niż ostatnio.

Nie było sensu gadać tak półsłówkami, więc skinąłem tylko Kulasowi i wyautowałem się za drzwi. Zbiegając po schodach, otworzyłem adres, pod który mam się udać... Zatrzymałem się, wróciłem, załomotałem do drzwi.

– Kulas, ciebie chyba pojebało! – wypaliłem, gdy znów mnie wpuścił. – Szpital?!

– Szpital.

– Jakbym chciał o to pytać w szpitalu, tobym...

– ...tobyś gówno dostał – przerwał mi inwalida. – A tak masz adres ziomka, z którym razem pykamy w gierki na Strumieniu. To ichni administrator IT, więc ma pełny dostęp do danych. Uprzedziłem go, że przyjdziesz.

– Super, nie ma to jak osoby trzecie. Można mu ufać?

– W tej chwili ja siedzę w bazie, a on stoi pod drzwiami na pauzie. Lezie za nim czterech typów z włóczniami, a on ma tylko kamień w ręku.

– Co...?

– Można mu ufać, Chudy – powiedział uspokajająco.

Jeszcze wsiadając do samochodu, próbowałem zrozumieć, o co mogło mu chodzić. To jakaś metafora, powiedzenie? Rodzaj, nie wiem, tajemnego kodu hakerów?

Nieważne. Przerzuciłem adres z zegarka do nawigacji, popatrzyłem na wytyczoną trasę: dwadzieścia dwa kilometry po najkrótszej. Pięknie.

Szpital był dokładnie tym, czego można było się spodziewać: paskudnym, betonowym pudełkiem z odpadającym tynkiem, pokrytym niezliczonymi naroślami klimatyzatorów, filtrów, wywiewów, instalowanych jedne na drugich anten, rur odpływowych i wiszących przewodów. Na parkingu oczywiście nie było miejsc, na ulicy nie było miejsc, nie było nawet miejsc na chodniku ani nigdzie indziej, więc w końcu zostawiłem merca kawał drogi dalej i poszedłem piechotą.

Już kiedy szedłem wybetonowanym podjazdem, w twarz uderzył mnie podmuch gorącego, wilgotnego wiatru. Daleko na horyzoncie majaczyły ciemniejsze chmury, nawet i samo niebo nie miało aż tak dziko błękitnego odcienia. Oho, czyżby jednak szło to od dawna zapowiadane ochłodzenie?

Minęła mnie wyjąca karetka, która zahamowała z piskiem opon przed samym wejściem. Spomiędzy rozsuwanych drzwi od razu wybiegli sanitariusze, skoczyli niczym rącze charty ku wysuwającemu się z wozu podajnikowi z noszami.

W pierwszej chwili spodziewałem się, że przywieźli kogoś z jakiegoś potwornego wypadku albo co najmniej strzelaniny, że zaraz zobaczę krew, respiratory i kroplówki... Zamiast tego okazało się, że na noszach leży sobie zadowolony z życia, w sumie nawet uśmiechnięty jegomość w średnim wieku, próbujący uprzejmie przekonać sanitariuszy, że on to może sam pójdzie, to przecież tylko zwichnięta ręka i nic mu tak naprawdę nie jest.

– Proszę leżeć i się nie wysilać. Zaraz przeniesiemy pana do osobnej sali – zapewnił przesłodzonym głosem lekarz, który już czekał w drzwiach.

No tak, posiadacz złotego ubezpieczenia, klient priorytetowy w naszym systemie opieki zdrowotnej.

Izba przyjęć była w zasadzie przedsionkiem piekła. Na ławeczkach, krzesełkach, pod ścianami, dosłownie wszędzie stali, siedzieli i koczowali ludzie; zaduch był taki, że powietrze można by kroić, podłoga lepiła się od krwi i środków czystości. Ktoś jęczał, ktoś chlipał cicho, płakało jakieś dziecko... Kilka osób na zmianę kłóciło się z rejestratorką, usiłującą jednocześnie przyjmować petentów, rozmawiać przez telefon i wprowadzać dane do systemu przy pomocy przedpotopowego panelu z wystającymi klawiszami i ręcznym wskaźnikiem kursora.

Próbowałem dopchnąć się do jej biurka z boku, ale dosłownie odbiłem się od ściany ludzi. Potem usiłowałem stanąć w kolejce, ale żywy wąż jak gdyby wyczuwał, że nie przychodzę jako pacjent i niemalże samoczynnie zawijał się i splatał, wypychał mnie na bok... Wreszcie podszedłem do stojącego z boku znudzonego i spoconego ochroniarza.

– Dział IT? – rzuciłem krótko.

– Czego?

– Informatycy?

– Panie, tu szpital jest...

– Komputery?

– A, że tamci... – wreszcie zajarzył. – Tymi schodami na górę i w prawo.

Na schodach też siedzieli ludzie, jakaś matka tuliła dziecko, któremu najwyraźniej oderwał się fragment wszczepu żuchwy, i teraz ślina kapała bokiem, przez wyrwaną pomiędzy tkankami a tworzywem dziurę... Ech, uroki naszego systemu i naszej medycyny.

Prawda była taka, że odkąd cybernetyka upowszechniła się na dobre, możliwości stały się niemalże nieograniczone: można było dowolnie wymieniać utracone kończyny, zamiast organów wewnętrznych wstawiać ich prawie niezniszczalne bioodpowiedniki, praktycznie od ręki załatwiać do tej pory nieuleczalne schorzenia.

Po raz kolejny od rewolucji w połowie zamierzchłego dwudziestego wieku wydawało się, że ludzkość nareszcie zatryumfuje nad własnymi słabościami.

Tyle tylko, że w tym wszystkim pozostał element z założenia ułomny i wadliwy, nieuchronnie psujący wszystko inne: sam człowiek.

Bo co z tego, że każdy miał zagwarantowaną, ba! wpisaną do konstytucji opiekę zdrowotną, skoro realizowana ona zawsze była „na miarę możliwości”, żeby zacytować dokładne brzmienie ustawy zasadniczej?

Szybko okazało się, że owszem, każdy dostanie zamienną kończynę – ale zrobioną z przysłowiowego gównolitu, czyli ZnAlu, na podobieństwo tandetnych chińskich zabawek gnącego się i kruszącego w rękach. Owszem, była pewna pula dostępnych wszczepów, ale system szedł po najmniejszej linii oporu i przepisywał przeszczep dosłownie na wszystko.

Dla przykładu: ktoś łamie nogę, przyjeżdża do kliniki. Robią mu przeliczenie i okazuje się, że jego hospitalizacja, koszt założenia endoprotezy stabilizującej, następnie wizyt kontrolnych, rehabilitacji i wszystkiego innego wynosi X. Dla porównania wszczepienie mu najprostszej protezy to koszt rzędu dziewięćdziesięciu procent sumy X oraz gwarancja, że dany pacjent nigdy już z określonym problemem się nie zetknie.

Zaraz, od razu powinna zapalić się lampa ostrzegawcza logiki, ale jak to? Przecież jeśli komuś dadzą protezę, to nie znaczy, że ona się nigdy nie zepsuje.

No nie znaczy. Zepsuje się – statystycznie prawdopodobnie, praktycznie być może, życiowo na pewno. Ale wtedy delikwent nie przyjdzie na izbę przyjęć, a do osobnego oddziału mechaprotetyki, który miał w budżecie zupełnie inne zaszeregowanie.

Poza tym klient z nogą złamaną i zrastającą się odzyskiwał sprawność i zdolność produkcyjną po miesiącu, dwóch. Po zabiegu amputacji i cyberprotetyki – nominalnie po trzech dniach. Logiczne więc, że wybierano opcję społecznie bardziej zasadną.

Więc jak to działało? Ano tak, że przychodzi facet do szpitala ze złamaną nogą, a wychodzi – w zasadzie wywożą go – bez nogi. Po jakimś tygodniu, dwóch wzywają, żeby przykuśtykał na przymiarkę. No tak, bo kolejki, niedobory, obciążenie systemu, logistyka, zapisy, refundacje i limity. Jak jest dobrze, to od razu wstawiają wszczep, po trzech dniach wypisują do domu. Gratulujemy, dziękujemy, do widzenia, ku chwale ojczyzny.

No i tu się zaczynają schodki, bo dają zawsze wersję budżetową. Chcesz lepszą? Dopłać. Albo teraz, albo potem sobie zamień. Albo... albo pójdź do znajomego, który prowadzi cyberklinikę, i niech on ci robi na niej ulepszenia.

Nie każdego, a w zasadzie mało kogo było na to stać, więc ludzie bali się chodzić do szpitali, próbując opatrywać się w półlegalnych ambulatoriach medycznych. Ja, na ten przykład, nie dałbym sobie uciąć palca tylko dlatego, że jest zwichnięty, i duża część ludzi myślała podobnie. W ambulatoriach, oczywiście, robotę partolili, więc prędzej czy później nasz pacjent trafiał na OIOM – i kółko się zamykało.

Przeszedłem ciemnym, wąskim korytarzem, przecisnąłem się obok stojącego pod ścianą zakrwawionego łóżka na kółkach, wreszcie stanąłem przed drzwiami z porysowaną tabliczką: „Informatyka, administrator danych, wstęp wzbroniony”.

Zapukałem i po prostu nacisnąłem klamkę. Heh, zamknięte? Spróbowałem jeszcze raz, dopiero wtedy dioda przy zamku zapaliła się na zielono: no tak, pewnie otwierane od środka.

Wnętrze pokoju wyglądało w zasadzie podobnie do nory Kulasa, chociaż bałagan był nieco mniejszy i na podłodze nie leżały resztki jedzenia. Siedzący w obrotowym fotelu, lekko nalany typek odwrócił się do mnie, już otwierał usta, zapewne żeby zrugać i wyprosić za drzwi – ale zmrużył oczy, przechylił głowę.

– Ach. Ty pewnie od Wasilija? – zapytał.

Wasilij. No tak, przecież Kulas miał też imię. Kiwnąłem twierdząco.

– Podobno masz coś dla mnie.

Jakby celowo powolnym, nonszalanckim gestem sięgnął ku konsoletce, pogmerał w plastikowym pudełku po chińskim żarciu.

Zauważyłem, że na raptem dwóch ekranach jest obraz w jakikolwiek sposób związany z życiem szpitala: przełączające się kamery, na drugim przesuwały się komunikaty techniczne... Pozostałe monitory wyświetlały głównie porno, jakieś dość krwawe czystki etniczne, komputerowo renderowane filmy i chyba transmisje na żywo z jakichś gier w wirtualu.

– Masz. – Podał mi nośnik pamięci, wysuwając od razu drugie przedramię z gniazdem czipa. – Płatne od ręki.

Przysunąłem swój nadgarstek, puknąłem w zegarku potwierdzenie żądanej płatności. Informatyk tylko mrugnął okiem, na którym wyświetliło się okno powiadomienia, uniósł brew ze zdziwieniem.

– Nadal ręcznie to robisz? Człowieku, to przecież niewygodne...

– Lanie na stojąco też jest niewygodne, a mimo to mężczyźni tak właśnie robią – odwarknąłem, nie wiedząc nawet, czemu poczułem się urażony.

Typek odwrócił się do swoich ekranów, znów nasunął gogle do wirtuala: rozmowa najwyraźniej była skończona. Wyszedłem, zatrzasnąłem za sobą drzwi, dioda znów zapaliła się na czerwono.

Mijałem już matkę, siedzącą z nadal chlipiącym dzieciakiem w tej samej pozycji i miejscu, kiedy uderzyła mnie myśl: ja pierniczę, przecież tam mógł zapukać i wejść ktokolwiek! Nawet przypadkiem: puk, puk, wchodzi. A, to ty? No tak, to ja. To masz, tutaj są dane z całego K-Merowa.

Oczywiście, że tamten musiałby zapłacić. A gdyby zapłacił? Aż się wzdrygnąłem na samą myśl o tym, jak debilnie prosto było wypuścić coś w Strumień.

Na przykład nagrania z gubernatorem, chwalącym się, czyją żonę przeleciał.

Samochód zdążył nagrzać się jak głupi, ale chmury były coraz bliżej. Czyżby jednak wymarzony deszcz? Oby.

Doturlałem się wreszcie do domu, wtoczyłem do mieszkania. Powietrze na dworze zgęstniało jeszcze bardziej, do tego stopnia, że oddech trzeba było dosłownie wypychać z płuc jak galaretę ze strzykawki. Kurtka zipała już na resztce wydajności akumulatorów, metal wokół promienników ciepła nagrzał się tak, że prawie parzył...

Zebrałem w sobie resztkę sił i cierpliwości, wyprowadziłem jeszcze psa, który przestępował z łapy na łapę u wejścia. Potem definitywnie ściągnąłem buty i resztę ubrania, wskoczyłem pod szybki prysznic ciśnieniowy, zawinąłem się w stary, wysłużony szlafrok i walnąłem na kanapę. Dość. Dziś już się stąd nie ruszam.

Назад Дальше