SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 19 стр.


– Och, to taki stary pomysł, jeszcze z początków wieku. Potem weszły wszczepy i cybernetyka, więc to zarzucili, ale teraz wraca do łask. Niech pan sobie wyobrazi pigułkę.

– Już. – Nadal walczyłem z tym samym obrazkiem, tylko że teraz pigułka była niebieska i parła ku nieco innemu otworowi wylotowemu.

– I ona ma w środku taki jakby...

– Nie, proszę, nie idźmy tą drogą. Może nieco bardziej naukowo?

– No dobrze. Zatem konstruujemy leki, które działają dokładnie tam, gdzie powinny.

– Jak przeciwbólowe na reklamach? – upewniłem się.

– Dokładnie tak. Tyle tylko, że nasze, w odróżnieniu od tamtych, naprawdę to robią. To bardzo ważne w wypadku substancji, które powinny działać punktowo, na przykład tylko w określonym odcinku jelita albo... albo w bardzo konkretnej części ciała.

– Na przykład w prostacie.

Popatrzyła na mnie uważnie.

– Specyfiki, które ma pan na myśli, nie działają na prostatę. Prostata to gruczoł i nie wpływa na funkcje erekcyjne u mężczyzn. Za to jest związany z inną częstą przypadłością, to znaczy inkontynencją.

– E, czym?

– Nietrzymaniem moczu. To często symptom powiązany, charakterystyczny dla pewnego wieku. Pan ma... ile lat, czterdzieści osiem?

– Czterdzieści cztery – burknąłem, nagle dotknięty w mojej niedotykalnej samczej dumie.

– Zatem rozumiem, skąd akurat taki przykład. Zaburzenia czynności seksualnych...

– Nie! – spłoszyłem się. – No co pani! Ja nie używam, ja nie potrzebuję! To tak tylko... Tylko przykład!

No co miałem jej powiedzieć? Że to mi pierwsze przyszło na myśl, bo akurat to schorzenie skojarzyło mi się z Matwieszukiem? Przecież nie zapytam jej, czy te ich tabletki z silnikiem zabijają ludzi!

– A nie ma pan problemów z erekcją? – zapytała, filuternie mrużąc oczy.

– Nie. Nie miałem nigdy.

– A z prostatą?

– Nie.

– Mam zbadać?

Nagle poczułem się bardzo, ale to bardzo niepewnie. Ta dziewczyna mogłaby być moją córką, jakbym się uparł, a mimo to czułem, że czerwienię się jak uczniak!

– Te tabletki...

– ...zmotoryzowane – przytaknęła ochoczo, punktowo zmieniając tor myślenia.

– Tak. Czy to już produkt, który mogę kupić?

Posmutniała.

– Nie, niestety nie. Do tego jeszcze daleka droga, w tej chwili jesteśmy w fazie drugiej.

– Aha. To znaczy w jakiej?

– Przed testami klinicznymi. Na tę chwilę, niestety, musi pan radzić sobie ze swoją prostatą sam.

– Dziękuję, nie muszę. A kiedy przejdzie tę fazę, to... co?

– Potem faza trzecia i komercjalizacja, miejmy nadzieję. – Rozpromieniła się, znów demonstrując ten przecudowny, olśniewający uśmiech. – I wielki sukces finansowy! Będziemy wszyscy bogaci, niewyobrażalnie bogaci, a ja będę sławna. Moje nazwisko będzie można znaleźć w podręcznikach szkolnych, a portrety będą wisieć w pracowniach biotechnologii.

Ona w to wierzyła. Serio. A ja, patrząc na nią, też zaczynałem wierzyć. Nigdy nie widziałem kogoś, kto tak bardzo, tak radośnie, jak dziecko żył marzeniem.

– Więc mówi pani, że to dochodowy kierunek? – zapytałem jeszcze.

– Tak, oczywiście! Długofalowo, ma się rozumieć. Ale za dziesięć, piętnaście lat to będzie żyła złota!

No dobrze, najwyraźniej na tym moje dochodzenie tutaj się kończyło. Uśmiechnąłem się, próbując jak najmniej pokazać żółte od nikotyny zęby, pokiwałem głową.

– No cóż, dziękuję panience za pouczającą wycieczkę. Może sam skorzystam kiedyś, jeśli dożyję. Przyjmujecie zapisy już teraz?

Uśmiechnęła się przepięknie.

– Zapamiętam pana i szepnę słówko komu trzeba. I zapraszamy na testy, gdyby chciał pan zaryzykować!

– No cóż... do widzenia, dobranoc.

– Do widzenia, panie Aleksandrze.

Idąc przez ciemny korytarz, nie to, że czułem, ale wiedziałem, że czegoś nie zrobiłem.

Zatrzymałem się przy wyjściu, drzwi rozsunęły się bezszelestnie.

Już wiedziałem, czego nie zrobiłem. Doskonale wiedziałem. Spierdoliłem na całej linii. Gówno ze mnie, nie prywatny detektyw!

Westchnąłem ciężko, pomacałem przez kurtkę tkwiący pod pachą pistolet.

No już, Saszka. Bądźże mężczyzną!

Obróciłem się na pięcie, zdecydowanym krokiem ruszyłem z powrotem. Lampy zapalały się jedna po drugiej, a ja czułem, jak łomocze mi serce, pompujące w żyły adrenalinę... Ale tak było trzeba.

Popchnąłem podwójne drzwi do laboratorium, stanąłem szeroko na nogach, tak jak nas uczyli.

Nabrałem tchu.

– Umówi się panienka ze mną na kawę? – wyrzuciłem z siebie.

Mamy już prawie północ, więc pora na trochę muzyki!

Jeśli tego właśnie chcesz, to dzwoń już teraz! Zmiana płci, kastracja chemiczna, wszelkie modyfikacje dostępne już teraz!...

Nie wiem, naprawdę nie wiem, czemu miałoby to służyć. Ale skoro ktoś ma takie życzenie, to nie widzę powodu, żeby...

...dzwoń teraz!

Mercedes mruczał przyjemnie, reflektory cięły mrok snopami białego światła, muzyka grała równym dudnieniem.

W głowie miałem pustkę, na ustach błąkał się leciutki uśmieszek.

Byłem szczęśliwy.

Nie wiedziałem do końca dlaczego, nie byłem pewien, co się stało, ale było mi z tym autentycznie, radośnie dobrze. Lekki ucisk w żołądku i gardle, suchość w ustach. Soczewka bojowa co rusz włączała się samoczynnie, wskaźnik celu wariował, próbując dać mi do zrozumienia, że najwyraźniej mierzę sam sobie pod pachę, jednocześnie trzymając kierownicę.

Wiedziałem za to, jak nazywa się ten stan, i niepomiernie bawiła mnie sama jego świadomość.

– Naprawdę, Saszka, w twoim wieku... – mruknąłem sam do siebie, skręcając z głównej trasy w boczną dróżkę.

No co zrobisz? No nic nie zrobisz. Tak się zabawnie złożyło, tak wyszło. Nie mamy wpływu na to, kogo stawia nam na drodze ślepy los. A może nie taki ślepy?

Do tej pory nie wierzyłem w przeznaczenie. Bardzo starałem się nie wierzyć.

Chyba powoli zaczynałem.

Zwolniłem, przejeżdżając przez już uśpioną o tej porze wieś. Małe, niskie chatynki, obite grubą blachą pancerne płoty.

Nie mam pojęcia, jak ludzie dawali radę tutaj żyć. Za co? Po co? Jak? Prąd mieli tylko rano, do południa, i bodajże wieczorem, od czwartej do ósmej. Co oni tu robili w ogóle, skoro rolnictwo już od lat nie istniało? Część mogła dojeżdżać do pracy na podmiejskich farmach białka i soi, a reszta?

Wegetowali tak sobie, czekając na śmierć. Siedzieli w rozwalających się domkach o małych oknach i spadzistych dachach bez klimatyzacji, ciągnąc zanieczyszczoną wodę gruntową ze studni. Jedli byle co, parali się byle czym.

Czyli w zasadzie to samo co my, mieszkańcy wielkich bloków miasta.

Ale dziś, tego wieczora, ja nie byłem taki jak cała reszta mieszkańców Federacji. Ja byłem wyjątkowy. Przydarzyło mi się coś jedynego w swoim rodzaju, a poczucie szczęścia aż zapierało dech.

Umówiłem się na randkę!

Zadrżałem, przypominając sobie jej spojrzenie, kiedy zapytałem. Podniosła oczy znad mikroskopu – te oczy! Te piękne, chłodno błękitne, lekko smutne oczy – i ściągnęła dłonią w białej rękawiczce maseczkę z twarzy. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się delikatnie.

„Myślałam, że już pan nie zapyta” – powiedziała. A mnie jakby piorun strzelił.

Reszta była jak sen, jak majak. Wymieniliśmy się numerami komunikatorów, ona zdziwiła się niepomiernie, że nie ma mnie w żadnej sieci społecznościowej. „No ale jak to? Jak nie ma pan profilu, to pan nie istnieje!”

Normalnie, odparowałem, wiek zobowiązuje. Poza tym co ja miałbym tam pokazywać? Nie będę przecież robił sobie gołych fotek do lustra.

„A szkoda” – powiedziała, a ja niemal połknąłem język.

Przyspieszyłem, kiedy znów otworzyła się przede mną równa wstęga drogi. Poprawiłem uwierający pas bezpieczeństwa... Wciągnąłem brzuch, potem wypuściłem go luźno. Kurczę, kiedyś tak nie wystawał! Jakoś wygodniej mi się siedziało. A może to tylko wrażenie?

Trzeba się chyba będzie za siebie wziąć, skoro młódki już mówią, że staro wyglądam. Chociaż nadal nie wiem, żartowała tak sobie? Mówiła serio? Podobało jej się to czy wręcz przeciwnie?

Mamusiu, jaka ona była piękna.

Mała, niemalże niewidoczna dróżka chowała się pomiędzy kikutami martwego lasu, prowadząc zygzakami gdzieś w suchą gęstwinę. Ubiegłego lata wybuchł tutaj pożar, spaliło się wszystko... Od tamtej pory było tu jeszcze bardziej upiornie i odstręczająco.

Nie wiem, jak Mykoła znalazł to miejsce, ale ukryte było idealnie.

Kiedyś musiał tu być jakiś zakład przemysłowy. Wszystko pewnie upadło lata, może i dziesięciolecia temu, a że rozbiórka była zupełnie nieopłacalna, to tak sobie stało i niszczało powoli. Wyłożona betonowymi sześcianami dróżka to pojawiała się, to znikała, tu i ówdzie pojawiały się w niej zapadliny dziur.

Wyłączyłem duże światła i jechałem niemalże na pamięć, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Kto miałby mnie widzieć? Nie wiem, ktokolwiek przypadkiem jadący drogą. Ostrożności nigdy dosyć.

Wreszcie dotoczyłem się do zatoczki w lesie, gdzie droga w ogóle ginęła pod zwalonymi pniami. Od czasu do czasu ktoś się tu zapuszczał, ale potem zawracał i odjeżdżał: ot, taka sobie dowcipna dróżka donikąd.

Zaparkowałem merca pomiędzy drzewami, wyjąłem z bagażnika zakupy i dalej ruszyłem piechotą.

Niebieska zorza wisząca ponad miastem odbijała na tyle dużo światła naszego megalopolis, że nie musiałem nawet włączać latarki. Świat w odcieniach upiornego, świetlówkowego błękitu prezentował się zupełnie nierzeczywiście, martwy las wyglądał jak dekoracja narysowana na kawałku plastiku.

Z ciemności wyłoniła się przekrzywiona brama, obok niej kawałek płotu z betonowych prefabrykatów i stara budka stróża. Ścieżynka poprowadziła mnie obok obłupionego z tynku, dosłownie rozpadającego się na kawałki budyneczku z cegły, dalej po prawej były jakieś domki i hale... Ale ja szedłem ku starej kotłowni.

– Mykoła, ej, to ja! – zawołałem już z daleka.

Pośród mroku rozbłysła lampa, zalewając mnie i spory kawałek okolicy jaskrawobiałym, oślepiającym światłem. Zmrużyłem i przysłoniłem oczy, nie podchodząc bliżej; Mykoła niby mnie znał, ale nigdy nie odważyłem się zaryzykować.

– Panie Aleksandrze! Panie Aleksandrze, niech pan wchodzi, niech wchodzi przecież! Już myślałem, że się pana nie doczekam.

Lampa zgasła. Poprzez tańczące wszędzie zielono-czerwone plamy ledwie widziałem jaśniejszy prostokąt otwartych drzwi i stojącą w nim ciemniejszą sylwetkę Mykoły oraz jego Psa.

W zasadzie to przez Psa się poznaliśmy, Mykoła i ja.

Jechałem akurat trasą, a ten wylazł mi na drogę. Tak po prostu – w jednej chwili przed tobą pusta droga, a ułamek sekundy później uderzasz w dwustukilogramowe cielsko, które wskoczyło ci prosto pod koła.

Oczywiście wystraszyłem się koszmarnie. W pierwszej chwili chciałem odjechać. W końcu skąd miałem wiedzieć, co się dzieje? Może to kolejna sztuczka bandytów?

Ale widziałem w lusterku, jak tamten leży na boku i przebiera łapami, bezskutecznie próbując wstać.

Sam miałem Kusto, który był wtedy o wiele młodszy i jeszcze tak nie śmierdział. Czy chciałbym, żeby ktoś go tak po prostu potrącił? No nie, raczej nie.

Zawróciłem, wysiadłem z samochodu. Jakimś cudem władowałem tego potwora do bagażnika, zawiozłem do najbliższego warsztatu. Tamtejszy macher w pierwszej chwili wystraszył się, ale w końcu wziął go na podnośnik, za którymś razem dezaktywował, prawie tracąc przy tym rękę. Pospawał, poskładał. Sprawdził elektrykę... Usunął zwarcie na płycie głównej, zainkasował niezły grosz.

Kiedy po wszystkim włączyliśmy Psa, ten od razu odgryzł łańcuch, na którym go podwiesiliśmy, i ruszył na azymut do domu. A ja, z czystej ciekawości, pojechałem za nim drogami.

I w ten sposób znalazłem Mykołę w starej fabryce.

On sam nigdy o sobie nie opowiadał, ja nie pytałem. Skąd miał wojskowego technoowczarka? Jakim cudem zdołał przeprogramować maszynę tak, że słuchała tylko jego? Skąd wiedział to, co wiedział? I dlaczego wybrał życie eremity? Nie miałem pojęcia.

Natomiast od tamtej pory przyjeżdżałem do niego, przywożąc najbardziej potrzebne rzeczy: pastę żywnościową, filtry do wody. Paliwo, baterie, podzespoły. Odczynniki... Miałem pewną stałą listę rzeczy, takich jak choćby chustki higieniczne, a poza tym on sam czasami o coś prosił.

Na pomysł tego, co stanie się zarówno jego, jak i moim źródłem utrzymania, wpadliśmy stosunkowo późno.

– Panie Aleksandrze! – Mykoła wyciągnął do mnie mechaniczną rękę, poklepał drugą, nieco bardziej ludzką, po plecach. – Dobrze pana widzieć.

Zawsze używał tej przedziwnej, ultraoficjalnej formy. W ogóle o nikim nie mówił inaczej niż per „pan”, przez co niejednokrotnie miałem wrażenie, że jest... No, nie to, że niedorozwinięty, ale na pewno autystyczny. Idealnie, precyzyjnie, uprzedzająco ugrzeczniony. Jak gdyby nie rozumiał istoty dobrych manier, ale wiedział, że właśnie tak należy robić.

Uśmiechnąłem się, patrząc w jego jedyne ludzkie oko.

– Mykoła. Ano, i nawzajem. Dostanę herbatę?

– Oczywiście, panie Aleksandrze, już wstawiam! Już, chwilka, tylko się woda zagotuje.

Herbata. Kolejny przedziwny rytuał. Niezależnie od pogody, temperatury, pory dnia i nocy, zawsze herbata. Gorąca, tak słodka, że aż lepka. Skąd ją brał? Nie miałem pojęcia, ale była pyszna.

Wszedłem za nim do pomieszczenia pełniącego wszelkie możliwe role: pokoju, sypialni, kuchni, pracowni, warsztatu... Laboratorium. Uśmiechnąłem się do Psa, który przysiadł na swojej stacji dokowania i tylko wodził obiektywami kamer za dwoma ludźmi.

Ciekawe, czy odbierał mnie inaczej niż jego? To znaczy czy w jakiś sposób przeliczał sobie procent tkanki ludzkiej i sztucznej? Czy uważał, że Mykoła jest mu bliższy niż ja?

Sam nie byłem pewien, czy mój gospodarz jest nawet człowiekiem. Kto powiedział, że to, co wygląda w nim na ludzkie, właśnie takie jest? Może był jakąś wczesną wersją testowego cyborga z zaawansowaną sztuczną inteligencją, który uciekł z wojskowego laboratorium. Potrzebował, owszem, minimum naszego pożywienia, żeby utrzymać biotkankę, ale chyba tylko po to. Uproszczony układ trawienny, aparat mowy, trochę cyberskóry i hajda. Patrząc na to, co jadł i w jakich warunkach mieszkał, było to nawet prawdopodobne.

Druga teoria, wcale nie mniej prawdopodobna, była jeszcze straszniejsza: Mykoła BYŁ człowiekiem. Kiedyś. I z jakiegoś powodu, którego nie chciałem nawet rozważać, nawszczepiali w niego tyle cybernetyki, że więcej się nie dało – inaczej by zwariował. Była przecież ta nieprzekraczalna granica, poza którą mózg mówił: okej, dość, najwyraźniej mnie nie ma, nie żyję. Dlatego nie dało się przeszczepiać mózgów w maszyny – i w sumie dobrze.

Nie miało to znaczenia, dopóki potrafił w swojej destylarni pędzić najlepszą syntadrenalinę, jaką znał NeoSybirsk.

Lekko pordzewiała robotyczna dłoń podała mi ostrożnie spodeczek ze stojącą na nim szklanką, pełną gorącej, gęstej od cukru, tak mocnej, że niemalże czarnej herbaty. Szkło zabrzęczało dopiero, kiedy wziąłem je swoją ułomną lewą ręką. Mykoła uśmiechnął się, pokiwał głową.

– Dobra?

Siorbnąłem, parząc sobie język. Kolejny element rytuału: musiałem napić się od razu.

– Najlepsza – powiedziałem, wcale nie kłamiąc.

– Tak jak mówiłem, panie Aleksandrze, mam dla pana cztery kanistry. – Mykoła pokazał ręką pod ścianę. – Jak zwykle, trzy synty i jeden pseudokort. Syntadrenalina wyszła wybitna tym razem.

– Ile? – zapytałem.

– Ponad dziewięćdziesiąt procent.

Zakrztusiłem się herbatą, oblałem spodnie. Odstawiłem szklankę.

– Ile konkretnie?

Назад Дальше